-
Końcówka świetna! Szkoda, że po drodze strasznie się gubi momentami, ale można obejrzeć.
-
Operator trochę przyćpał i nie potrafi trzymać kamery prosto, więc czujesz się przez pół seansu jak na diabelskim młynie. Szkoda obsady, bo scenariusz nie pozwala im specjalnie błyszczeć, rzucając banałami i niespecjalnie angażującą historią.
-
Hipnotyzujący, sensualny i wyjątkowo subtelny. Już na początku ustala precyzyjne reguły gry, do której zaprasza bohaterki oraz widza - zwracaj uwagę na detale, niuanse, mikroekspresje, daj wyobraźni wskoczyć na pełne obroty. Emocjonalna bomba, która aż prosi się o seans w zaciszu domowym, z towarzystwie kocyka i gorącej herbatki. Jeśli opowiadać o miłości i pasji, to właśnie tak.
-
Ekranizacja CLUEDO jako doskonały ekwiwalent środka nasennego. Wybudził mnie dopiero monolog o fotografowaniu dupą. Z plusów to Maria Dębska jest piękną kobietą.
-
Jeśli podejść do niego, jak do rodzimej wersji Pearl Harbor, która nie aspiruje do niczego ponad doznania formalno-esteteyczne, to przez połowę filmu broni się naprawdę nieźle. Schody zaczynają się w trzecim akcie, gdzie skrzętnie budowana atmosfera ugina się pod ciężarem taniego melodramatu.
-
Działa zarówno na płaszczyźnie typowo rozrywkowej, jak i pod względem poruszanej tematyki. Dawno już żaden polski film mainstreamowy nie miał tak precyzyjnego i mięsistego scenariusza. Bielenia! Konieczna! Ziętek! Rycembel! Simlat! Aktorsko to jest po prostu złoto.
-
-
Takie Greatest Hits Jarmuscha, tylko złożone z remiksów. Refreny wciąż chwytliwe, featuringi na poziomie, ale czasem brakuje flow. Wampiry górą.
-
-
Szkoda takich nazwisk na produkty filmopodobne.
-
Jeśli widziałeś zwiastun, widziałeś cały film. Tym bardziej, że "zwroty akcji", którymi raczą nas twórcy można przewidzieć bardzo szybko i do końca seansu pozostaje już tylko głośno wzdychać spoglądając na zegarek. Od paździerza dzieli go wyłącznie sprawna realizacja i brak warszawskich wieżowców na pierwszym planie, ale inscenizacja w kluczowych momentach leży, przez co w bohaterów trudno uwierzyć. A na koniec cały drugi plan dobierze się w pary. Bo tak. Handluj z tym.
-
Pierwsza część miksowała "Dzień świstaka" z motywami rodem z klasycznych slasherów. Dwójka wędruje w zupełnie inne rejony, ale w żadnym momencie nie wybija się ponad przeciętny pełnometrażowy odcinek "Big Bang Theory". Lubię, ale daleki jestem od zachwytów. Jeśli powstaną kolejne, to tylko dla Jessici Rothe.
-
Przyjemne w założeniach, ale pary starczyło na kilka udanych gagów i sceny musicalowe.
-
Wymuszony ten sequel. Skupia się przede wszystkim na Szczerbatku i jego zalotach - bo wiadomo, to urocze i będzie bawić - ale na dalszy plan schodzi tu historia i jakiś konkretny rozwój głównych bohaterów. Treści tu raczej na krótki metraż niż pełnoprawną odsłonę serii, szczególnie, że i villain niespecjalny i cała intryga zalatuje odgrzewanym kotletem.
-
Film ma mnóstwo głupotek, skrótów fabularnych, czerstwych dialogów i stanowczo za dużo gaworzenia o miłości, ale sama Alita jest super, wizualnie sztos, świat przedstawiony robi wrażenie i po prostu chcesz więcej. Bez drugiej części pierwsza straci sens całkowicie.
-
Mam chyba jakiś problem z tą serią, bo zarówno pierwszej, jak i drugiej części przypisałbym podobne wady i ułomności. Jasne, stos gagów ląduje gdzie trzeba i morał dla dzieciaków wypada przyzwoicie, ale środkowy akt cierpi na syndrom drugich "Strażników Galaktyki" i wszechobecny chaos staje się po czasie męczący. To co w finale pierwszego filmu było wisienką na torcie, tutaj staje się standardem i bezustanne mieszanie perspektyw wytrąca z rytmu. Życie jakby mniej czadowe, ale wciąż piu piu piu.
-
Gatunkowa wolta, z klasycznego romkoma do komedii obyczajowej, nadaje trzeciej odsłonie serii świeżości, której trudno było oczekiwać po ciekawej konepcyjnie, ale raczej miernej pod kątem realizacji dwójce. Nie wszystkie gagi są tu trafione i część zdecydowanie wykreśliłbym ze scenariusza, ale sporo tu kreatywności, a bohaterowie drugoplanowi mają wreszcie coś do zagrania. Warto dać mu szansę chociażby dla Stenki i Pakulnis.
-
Ten film sam się dissuje, bo tytuł adekwatny do samego dzieła.
-
Film poskładany z pomysłów wszelkiej maści. I tych dobrych i tych niespecjalnie. Lepiej sprawdza się na poziomie dramatycznym niż komediowym, bo ma sporo serca do swoich bohaterów, a dialogi brzmią autentycznie - najbardziej błyszczy w relacji Mecwaldowskiego z Peszkiem. W komedii się gubi, bo stara się chwycić wszystkie sroki za ogon, w efekcie czego część poddaje się założeniom twórców, a część odlatuje w siną dal, nie wiedząc w co w ogóle grają. I widz też często nie wie.
-
Szelc zmierzyła się z trudnym projektem, bo i budżet niespecjalny i założenia problematyczne. Jak bowiem opowiedzieć historię, która każdemu z aktorów zaoferuje ustawowe 5 minut, a przy okazji zachować spójność oraz podkreślić autorski język reżyserki? Właśnie tak. Monument to dopracowane, wielopoziomowe dzieło, które powinno być przykładem dla kolejnych pełnometrażowych projektów szkoły filmowej.
-
Mitchell otwiera stragan pełen starych gadżetów i opowiada o teoriach spiskowych, które nie dają mu w nocy zasnąć. Publika przeciera oczy ze zdumienia, wsłuchuje się w każde słowo i zwraca uwagę na każdy grymas, a gdy już wszystko zaczyna się składać do kupy, ten odpala papierosa, chowa gadżety do wozu i pokazuje środkowy palec odjeżdżając w kierunku zachodzącego słońca. Taką mamy teraz popkulturę, słuchajcie.
-
Nie po drodze mi z współczesnym kinem Zanussiego. Scenografia i zdjęcia robią wrażenie, ale co z tego, skoro wszystko prowadzone jest na jednym poziomie emocjonalnym? Poniedziałek robi co może, ale brakuje tu atrakcji - werwy i odrobiny szaleństwa. A na koniec, jak się już Zanussi obudzi, łata dziury logiczne taśmą klejącą i robi to jeszcze z dubbingiem.
-
Pozytywne zaskoczenie, bo choć scenariuszowo potrafi osiąść na mieliźnie i troszkę czasu mija zanim wypłynie na szerokie wody, jest w tym po prostu klasa. Druga część filmu wynagradza wiele, bo Bajon zaczyna się bawić formą i wydarzenia nabierają tempa, a drugi plan jest tu absolutnie znakomity. Żałuję natomiast, że na tle dramatu romans wypada blado i niespecjalnie angażuje. Duża w tym wina niekonsekwencji w prowadzeniu aktorów, bo aktorsko i tutaj miewa przebłyski.
-
Po raz pierwszy od dawna Spike Lee zdystansował się od problematyki rasizmu i spojrzał na temat nieco szerzej, wpuszczając do swego komentarza sporą dawkę humoru. Dzięki temu satyra nabrała większej mocy, choć żałuję, że pod koniec postanowił swoje myśli wypowiedzieć wprost.
-
Szkoda, że nie zrobili z tego krótkiego metrażu pt. "głupiutkie amerykanki w Europie", bo kryło się tam sporo zabawnych żartów. Dziewczyny działają w duecie, ale scenarzyści nie wiedzą jak je poprowadzić solo.
-
Lepszy od "Planu B", ale Dębska wciąż nie zbliżyła się do poziomu "Moich córek krów". Choć wygrany i zagrany znakomicie, zaryzykowałbym stwierdzenie, że ja to wszystko wiem.
-
Zaraz po "Zimnej wojnie" najlepszy film tegorocznej Gdyni. Skomplikowane studium psychologiczne po utracie pamięci i próba powtórnej aklimatyzacji. Zawierzyć ludziom i zaakceptować starą tożsamość, czy wykreować siebie na nowo? Smoczyńska nigdzie się nie spieszy, podkreślając niepewność i rozchwianą emocjonalność swojej bohaterki. Muskała absolutnie rewelacyjna, to jest jej film!
-
Być może cierpi na formalną przeciętność, ale aktorsko jest to koncert nie z tej ziemi - Więckiewicz świetny, Łukaszewicz rewelacyjny, Konieczna wybitna! Stoi sobie gdzieś z boku, jako ta trzecia do elektryzującego duetu i po raz kolejny ("Ostatnia rodzina") miejscami kradnie show. Historia ma dla Kondratiuka wymiar osobisty, a więc przygotował wyjątkowo emocjonalny seans, który pozwala wybaczyć telewizyjną formę.
-
Wielki powrót Koterskiego do formy z czasów "Dnia świra"! Nie dość, że sprawdza się bardzo ryzykowny koncept pełen szarży i przerysowań, to bywa naprawdę zabawny, trafny i zaskakuje obranym kierunkiem. Misiek Koterski jako Adaś Miauczyński? Paradoksalnie działa. Cały film stanowi próbę zmierzenia się z traumami dzieciństwa, a finał jest liściem w twarz relacji rodzic-dziecko. Dorociński, Muskała, Ostaszewska, ba, nawet Karolak ma tu swoje miejsce!
-
Smarzowski jest reżyserem innego kalibru niż Vega i choć bierze na warsztat problem określonej grupy społecznej, daje swoim bohaterom miejsce na zderzenie ze ścianą i rachunek sumienia. Bywa brutalny i ofensywny ale też zbyt dosadny i lubi się powtarzać. Wolałbym żeby historie obroniły się same, a w finale filmu dać im trochę powietrza i pozwolić uderzyć ze zdwojoną mocą, tymczasem sporo pary poszło w podkręcanie manifestu "między wierszami", co zwyczajnie odejmuje filmowi klasy.
-
Przez cały czas czujesz podskórnie, że Panek zaraz odleci w jakąś fantastykę, ale on cały czas kurczowo trzyma się rzeczywistości, doskonale rozkładając akcenty. Survival i dramat mieszają się z horrorem i interesującą metaforą zezwierzęcenia, a perspektywa dziecka nadaje całości nieco baśniowego posmaku. Działają tutaj dwa karkołomne elementy - zwierzęta oraz dzieci. I choćby dlatego warto się nim zainteresować.
-
Mam dwa wnioski: a) Konopka naoglądał się „Valhalla Rising”, b) LARP w Polsce jeszcze nigdy nie miał takiego budżetu. Najlepszą sceną, która w zasadzie cały film definiuje, jest jedna z rozmów jakby wyjęta z innej w pełni autoironicznej produkcji. Poganie: „łoblobloblo”. Pieczyński: „Co?”.
-
Niezły pomysł i dobra realizacja, ale im dalej w las, tym bardziej cuchnie klasyczną krymitandetą z Hollywood. Szkoda, bo był potencjał na świetny film w niecodziennej formie, a dostaliśmy tylko niezły film w niecodziennej (ale konsekwentnej) formie.