Dziennik
-
"Dżentelmeni" to bardzo dobry serial zarówno pod względem scenariuszowym, jak i postaci, które pojawiają się na ekranie. Jest to również jedna z tych produkcji, które, moim zdaniem, nie nadają się do oglądania na jeden raz. Styl Ritchiego w zbyt dużej ilości zaczyna przytłaczać. Dlatego po 2-3 odcinkach warto zrobić sobie przerwę. Dzięki temu też jesteśmy w stanie dostrzec więcej niuansów, jakie scenarzysta i reżyserzy poszczególnych odcinków chcieli nam przekazać.
-
Ponadczasowy romans, w centrum którego stoją bohaterowie z krwi i kości, dalecy od ideału, lecz aspirujący do niego, marzący o miłości jak z ekranu, choć jakże zwyczajnej.
-
Dzisiaj wracamy do 2010 roku, czyli do samych początków MCU! Przejrzyjmy się jak film wygląda po latach i jak wspominamy go dzisiaj. Lepiej? Gorzej? Zapraszam serdecznie do dyskusji na ten temat. Serdecznie zapraszam
-
"Road House" jest remakiem, ale ogląda się go jak zupełnie nowy film. Udaje mu się oderwać od oryginału i wprowadzić dużo niezbędnej świeżości. To świetne kino w starym stylu. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo brakowało mi takich produkcji skierowanych na rozrywkę, które nie traktują widza jak idioty.
-
Ten film ma wiele warstw, w które można się po kolei zagłębiać i analizować, ja jednak od razu oceniłam go wysoko, bo całkowicie pochłonęła mnie opowiadana tu historia. Świat zewnętrzny przestał istnieć. Gdyby na sali wybrzmiał alarm przeciwpożarowy, najprawdopodobniej bym go nie usłyszała lub co najmniej zignorowała. Takie doświadczenie niestety jest rzadkością w kinie, więc tym bardziej je cenię. To przede wszystkim zasługa fantastycznego scenariusza, ale i aktorów
-
Przeciętne kino o trudnym i bolesnym powrocie do domu, upstrzone wizualnymi ozdobnikami, marginalizujące tytułową bohaterkę.
-
Biała odwaga to potrzebny i ważny film, który nikogo tak naprawdę nie obraża. Pokazuje historię i wyciąga na światło dzienne pewne niewygodne dla Podhalan opowieści. Jednak moim zdaniem ważne jest to, byśmy byli świadomi naszej historii i potrafili się z nią zmierzyć. Choćby w taki filmowy sposób.
-
Kung Fu Panda 4 wpisuje się w schemat słabych, trochę naciąganych kontynuacji, które mogłyby się sprawdzić jako odcinki specjalne na streamingu, a nie pełnoprawne kontynuacje przeznaczone na kinowy ekran. Nie jest to oczywiście zły film, ale gdy porównamy go z poprzednikami, to wypada znacznie gorzej. A nie o to chyba wytwórni i twórcom chodziło.
-
Nie ma też potrzeby, żebyście ten film oglądali. No, chyba że chcecie posiedzieć w bagażniku.
-
Koszałka podszedł do tematu z klasą, dając dużą przestrzeń aktorom i jak tylko mógł, w pozytywnym sensie, odzierając swój film ze wszystkich potencjalnych kontrowersji i oczyszczając zakurzone karty historii. Iskry geniuszu tu jednak brakuje, głównie dlatego, że nie wykorzystuje do końca tego, co napisało życie.
-
Naszpikowana głupotkami komedia romantyczna, którą - pomimo wszelkich i naprawdę licznych wad - ogląda się nadspodziewanie dobrze.
-
Najlepsze komedie charakteryzują się tym, że nawet jeśli humor nie działa, to przyciągają widza angażującą historią. Tutaj historii nie ma. Są epizody niesklejone w koherentną fabułę. Jedna scena dla bolszewików, jedna dla nazistów, jedna dla ukrywającej się żydowskiej rodziny. I obowiązkowo podany na ekranie rok, żeby widzowie się nie pogubili w tym kalejdoskopie. Brniemy naprzód, nieważne że po łebkach i z niedokończonymi wątkami. W końcu trzeba upchnąć kilkadziesiąt lat w dwie godziny.
-
Czy była potrzebna ekranizacja musicalowej wersji "Koloru purpury"? Odpowiedź będzie zaskakująca, ale... tak. Świetnie zaśpiewana i zagrana, nie traci nic ze swojego emocjonalnego ciężaru, zaś piosenki nie są wciśnięte na siłę. Energiczne, oszałamiające i miejscami mocne kino.
-
"Diuna" podniosła oczekiwania publiczności i wplątała ich w sidła przedstawionego przez Villeneuve'a świata, który został stworzony przez Franka Herberta w 1965 roku. Przez ostatnie dwa lata, każda informacja, nowi aktorzy, pierwsze zdjęcia oraz przesunięta data premiery, trzymały świat w niemal bolesnym uścisku. Natłok emocji i oczekiwania rosły z każdym dniem, by wreszcie dotrzeć do momentu kulminacyjnego.
-
Niewiele więcej można na temat Alerii powiedzieć. Jest to bardzo przeciętny, spokojny odcinek Halo. Może twórcy uważali, że jest taki potrzebny po akcji z inwazją na Reach. Moim jednak zdaniem jest to błąd, bo mamy bardzo rwane tempo i przewiduję, że ten sezon skończy się jakiś cliffhangerem pokroju wylądowania na Halo naszych bohaterów i ciemny ekran, napisy końcowe, czekaj sobie teraz dwa lata na ciąg dalszy. Bardzo nie lubię takich tanich, przewidywalnych zabiegów stylistycznych.
-
Astronauta to film jak pojawiające się w nim masło orzechowe. Trochę nieoczekiwany, ale mile widziany. Smaczny, ale przy dłuższym kontakcie przyprawia o lekkie mdłości. Niby zdrowy, bo w końcu z orzechów, ale lepiej nie czytajcie składu. Diabeł tkwi w szczegółach, bowiem zauważymy tam pretensjonalną próbę zrobienia kina na miarę Odysei Kosmicznej: 2001 z dramaturgią Interstellara.
-
Powiem szczerze, że te krótkometrażówki bardzo mocno służą Wesowi Andersonowi. Krótka forma pozwala nabrać nowych barw dla jego charakterystycznego stylu opowiadania, bez poczucia znużenia czy zmęczenia, a także dopasowuje się do różnych gatunków. "Trucizna" tylko to potwierdza.
-
"Arcydzieło science fiction". "Najlepszy blockbuster XXI wieku". Z takimi nagłówkami trzeba ostrożnie. Lepiej brać na nie poprawkę. Bo wiecie - hype może uśpić rozum. W przypadku "Diuny 2", której akcja dzieje się od razu po ostatnich wydarzeniach z jedynki, owe pochwały są zasadne, gdy mowa tylko o wspomnianych na wstępie audiowizualnych atrakcjach.
-
"Strefa interesów" zrobiła coś, czego nie czułem od bardzo dawna: takiego poczucia dyskomfortu i odrętwienia, że w momencie pojawienia się napisów końcowych nie mogłem wstać. A po wyjściu z sali nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Niby nic się nie dzieje, a fabuły jest tu jak na lekarstwo, ale te obrazy, ujęcia i dźwięki będą mnie jeszcze nawiedzać. Niemal dokumentalnie zrobiony horror, gdzie najbardziej przerażające rzeczy zostają ukryte.
-
Napięcie cały czas rośnie, a my jesteśmy wręcz bombardowani kolejnymi psychodelicznym ekspozycjami. Nie mamy tu do czynienia z makabrą w dosłownym rozumieniu, ale chirurgiczna precyzja kolejnych ujęć daje nam wrażenie, że jesteśmy nie tylko świadkami a uczestnikami wydarzeń. Świetne kino.
-
antastycznie zagrany, bardzo złożony, lecz zaskakująco czytelny w swojej narracji, pełen szczegółów i żywy świat. Mógłbym go nazwać kosmiczną wersją "Gry o tron", choć nie wiem czy oddaje to w pełni sprawiedliwość. Absolutnie kapitalne kino, do którego będę wielokrotnie wracał, a jeśli powstanie kolejny rozdział tej opowieści, na pewno ją sprawdzę.
-
Dwie kobiety z tajemniczą walizką w wydaniu LGBTQ? Filmem "Żegnajcie, laleczki" Ethan Coen potwierdza, że bez brata Joela też potrafi kręcić filmy. Pomogła mu w tym żona.
-
Dzieło Villaneuve'a to epicka perła, która na zawsze zapisze się w historię sztuki filmowej jako jedno z jej największych osiągnięć. To film kina drogi, topos nieszczęśliwej miłości, antyczna walka człowieka z fatum, rycerski poemat o bohaterstwie i honorze, polityczna rozgrywka pełna zdrad i wyrzeczeń, westernowa zemsta w kanwie kosmicznej opery... To kino, które spełnia swoją rolę z nawiązką i nie wyobrażam sobie argumentów, wedle których jego ocena byłaby negatywna.
-
Jest bardzo dobrze. Pomimo kilku niewielkich minusów, polubiłem bohaterów i - co najważniejsze - wciągnąłem się w historię. I to pomimo tego, że w zasadzie ją znam i w miarę dobrze pamiętam. Wiem, że Toranaga ucieknie z zamku w Osace już za tydzień i że Anglik - Anjin-san odwróci uwagę strażników udając szaleńca. Wiem, że niedługo będzie trzęsienie ziemi i John uratuje miecz Toranagi.
-
Utrzymany w konwencji kina o dojrzewaniu na poły autobiograficzny film o próbie przepracowania śmierci, nim ta w ogóle nastąpi.
-
Ale to nie zmienia jednego faktu: po wyjściu z kina czułem się wewnętrznie martwy, przygnębiony, rozczarowany oraz wściekłym, że nikt mi tego czasu nie odda. Nie wierzę, że zobaczę coś gorszego w tym roku, chociaż może coś się zmienić.
-
Z kolei sam finał skręca w odrobinę oniryczną stronę, ale przesłanie jest jasne: nigdy nie należy ulegać gnębicielom, nawet jeśli jest się bezsilnym. Do tego nie zawsze trzeba odpowiadać przemocą czy wyzwiskami. Zaskakująca puenta do zaskakującego filmu.
-
Budowaniu atmosfery na pewno pomaga fakt, że jak na europejską produkcję przystało zastosowano tu dość oszczędne środki wyrazu. Idealnie współgrają z surowym krajobrazem. Siła ciężkości opiera się na bohaterach i podejmowanych przez nich często ryzykownych decyzjach, ale dzięki temu, że na początku scenariusz pozwala nam ich lepiej poznać, wypada to spójnie i zrozumiale dla widza.
-
Film tworzy nową jakość - w pewnym sensie autonomiczną wobec książki Reymonta, dzięki czemu nie musimy trzymać się kurczowo porównawczych odniesień do niej. Jeśli ktoś tak jednak robi, to siłą rzeczy ustawia "nowych" "Chłopów" na straconej pozycji wobec tych "starych" - co oczywiście dostarcza mu amunicji w krytycznych wycieczkach przeciw tym ostatnim. Tak więc, odbiór filmu okazuje się zależny od przyjętej perspektywy.
-
Odwrócone moralizatorstwo filmu ma być lekcją dla całego świata, chociaż sam wpisuje się w panujące dyskursy i czerpie z nich korzyści. Pomysł na Amerykańską fikcję jest rewolucyjny, ale Jefferson sam potyka się o poprzeczkę, którą postawił sobie zbyt wysoko. Ten film to Kot Schrödingera, inteligentnie wyśmiewa schematyczne produkcje i naiwnie ignoruje własną przewidywalność.
-
Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ledwo liznąłem "Bardo". To zdecydowanie najbardziej ambitny film Inarritu, który imponuje skalą i szaloną wyobraźnią. Niemniej jest to też bardzo hermetyczne, iberoamerykanocentryczne i pozbawione dyscypliny. Ile wyciągniecie zależy tylko od Was i nikogo więcej.
-
Mimo wszystko w drugim sezonie Halo wypada coraz lepiej i jeśli taką tendencję wzrostową utrzyma, to kolejna seria powinna być już prawdziwym hitem. Byle jak najwięcej Master Chiefa i jakoś sprytnie ubić niepotrzebny wątek Kwan na rzecz rozbudowania świata Przymierza, który moglibyśmy poznawać coraz lepiej, próbując zrozumieć przy okazji motywację Covenantów. W każdym razie jestem jakoś pełen optymizmu jeśli chodzi o Halo, bo powoli robi się z tego bardzo ciekawy serial science-fiction.
-
Podczas gdy w przestrzeni PRL-u osoby bezdomne, narkomani stanowili tło, często skrycie ukrywane przez władze. Wraz z nadejściem ery kapitalizmu, ludzie z marginesu przestali być niewidzialni, by z czasem stać się jednym z ciemnych obrazów rzeczywistości. Wszystkie powyższe wątki trafnie przedstawia film "Musisz żyć" Konrada Szołajskiego z 1997 roku.
-
"Szogun" to bez wątpienia tytuł, któremu warto poświęcić swoją uwagę. Jeśli należycie do miłośników japońskiej kultury będziecie nim zachwyceni. Jeśli nie to, otrzymacie przynajmniej dawkę solidnego dramatu o historycznym zabarwieniu, który nie stroni od brutalności i krwawych scen, a przy okazji będziecie mieli okazję, zobaczyć jak dochodzi do cywilizacyjnego zderzenia pomiędzy feudalną Japonią a europejską kulturą.
-
Fani kina sportowego mogą być rozczarowani "Braćmi ze stali". Film Seana Durkina to mocny, choć bardzo delikatny dramat psychologiczny o konsekwencjach życia w toksycznej rodzinie. Gdzie ta toksyczność nie jest widoczna bardzo bezpośrednio i wyrwanie się z niej nie jest łatwe. Kolejna perła w dorobku A24.
-
Z wielkim zainteresowaniem podszedłem do filmu "Żegnajcie laleczki". Jest to bowiem pierwszy film, jaki Ethan Coen napisał i wyreżyserował bez pomocy swojego brata. Jest to, pod tym względem, jego solowy projekt. I to całkiem udany, choć nie jest to też najmocniejsza karta w jego filmowej karierze. Ot, taki zabawny film drogi z wieloma barwnymi postaciami, jakie nasze bohaterki spotykają na swojej drodze.
-
Kinowy kryzys adaptacji komiksów trwa. "Madame Web" tylko to potwierdza.
-
Cichy, choć rozgrzany pod powierzchnią, a do tego głęboko humanistyczny portret kobiety pod presją, mierzącej się z systemem, który z góry skazuje ją na porażkę.
-
Dawno, ale to naprawdę dawno nie widziałem filmu tak bezczelnie marnującego swój potencjał. "Bob Marley: One Love" jest nudny, nie ma na siebie żadnego pomysłu, płytki, w zasadzie pozbawiony duszy. Jeśli chcecie lepiej poznać Boba Marleya, polecam absolutnie świetny dokument Kevina Macdonalda z 2012 roku "Marley". Odradzam nawet jeśli jesteście zatwardziałymi fanami reggae.