
-
565recenzji
-
563oceny
-
360pozytywnych
-
203negatywne
-
6.1średnia
-
64%pozytywnych
-
1.0odrębność
Gatunki, kraje i dekady
Ostatnio zrecenzowane
-
Filmu nie warto odbierać inaczej niż w charakterze wielkiej, postmodernistycznej zgrywy. Jest on przerysowany do potęgi, świadomy artystycznie, ma eklektyczną formę. Zarówno fanów czarno-komediowego horroru, jak i miłośników college'owych sex comedies zabiera na jazdę bez trzymanki. Czy finał tej podróży okaże się zadowalający - to już zależy od gustu oglądającego, jego tolerancji na wulgarny dowcip i profanację.
-
Dlaczego tak ciekawy koncept postanowiono utopić w fabularnych mieliznach?
-
Wysokobudżetowe efekty specjalne mogą zostać wpisane w koszty produkcji nowego blockbustera Jamesa Wana, horror Brice'a uderza prostotą, a przeraża realizmem. Powstały metodą DIY "Creep" to dzieło minimalistyczne i monumentalne zarazem: nawet ograniczone krótkim czasem trwania i naturalistyczną specyfiką mumblecore'u wywołuje najpłomiennejsze emocje.
-
Prochaska, żonglując prymarnymi lękami mieszczucha, odwołuje się do klasyki kina grozy, lecz dba też o nowoczesność i progresję swego dzieła. Gdyby tylko jego obraz nie wyglądał jak "Fritt vilt 0.5", mógłby nosić tytuł "Tyrolska masakra piłą mechaniczną".
-
Są chwile, gdy "Królowa Ziemi" zdaje się zmierzać donikąd. Są chwile, gdy poetyckie, introwertyczne kadry lub ujęcia włosów falujących na tle prześwitującego słońca stawiają film w pozycji dzieła atrakcyjnego, lecz pustego. Ostatni akt "Królowej..." powoduje jednak, że trudno traktować ją inaczej niż po monarszemu.
Najwyżej ocenione
-
Film jest przyziemny, a Rudnick spogląda na dylematy bohaterów trzeźwym okiem. Nazwanie "Jeffreya" komediodramatem "gejowskim" byłoby niedopowiedzeniem. Konstrukcja projektu pozwala kolejnym postaciom prowadzić historię do przodu - umożliwia to "character-driven plot". Protagoniści - dobrze przez nas poznani - zdobywają nasze serca. Co rusz burzona jest czwarta ściana, za sprawą tego zabiegu przeżywamy konflikty emocjonalne bohaterów.
-
Pod fałszywie ordynarną powłoką kryją się tu pokłady bardzo wyrafinowanych znaczeń.
-
Wybitny przedstawiciel kanonu New Queer Cinema i najbardziej intymny road movie lat 90. Da się odczuć w "Moim własnym Idaho" ducha awangardy. Van Sant stawia na heterogeniczny sznyt wizualny, chętnie tnie sceny w najmniej oczekiwanych momentach i przerywa je kolorowymi planszami tekstowymi. Miesza rozmowy o wszystkim i niczym z szekspirowsko-elżbietańskimi dialogami, standardy jazzowe przeplata z kawałkami folkowymi i pieśniami patriotycznymi. Ma też oko do ciekawych kontekstów operatorskich.
-
Kubrick dobrze postąpił, adaptując powieść Kinga "na wyrywki". Nie chciał stworzyć ekranizacji oczywistej, pedantycznie przetwarzającej książkowe wątki i dzięki temu film sprawia wrażenie ciut zdezorganizowanego. Zło w jego "Lśnieniu" jest nie tylko kuszące, ale też niepojęte, zupełnie nieobliczalne.
-
Ma w sobie naturalną wiarygodność, chwilami prowadzone jest przez Labaki z dokumentalną manierą. Choć osadzone zostało w Libanie, wykazuje pewne dyskretne podobieństwo do zagranicznych nurtów i ruchów artystycznych: włoskiego neorealizmu, amerykańskiego social realism. Oczywiste są zaś konotacje łączące film z Boylowskim "Slumdogiem".
Najniżej ocenione
-
To przykre, że "Miłość i miłosierdzie" trafia do szerokiej dystrybucji, podczas gdy tak drapieżne i wymagające myślenia kino, jak "Assassination Nation" w całej Warszawie grane było jedynie przez Kinotekę. Wątpię jednak, by przeciętny widz kinowy był nowym dziełem Kondrata zachwycony. Przytomni kinomani są w stanie odróżnić prawdę od obłudy, a "Miłość..." − nawet jeśli pozuje na objawienie polskiej sztuki filmowej − pozostaje mielizną, która nie powinna wychylać się poza archiwa Telewizji Trwam.
-
Zdaje się, że fakty naukowe nie są znane twórcom - ewentualnie nie mają dla nich znaczenia. W "Nieplanowanym" stale naginana jest rzeczywistość, a podstawy wiedzy medycznej nie znalazły swojego miejsca w scenariuszu. Powstała mdła, stronnicza, topornie napisana papka, mająca wkraść się w łaski niedzielnych kinomanów i chrześcijańskich konserwatystów. Reżyserzy Solomon i Konzelman nawet nie silą się na obiektywizm, głowy mają pełne oszczerstw, a w najlepszym wypadku pomylonych frazesów.
-
Ostatnie minuty "Samsona" dadzą niektórym w kość − za sprawą zbędnego nihilizmu i dojmujących kreacji aktorskich też. Obrazowi nadano ton rzewny, chwilami zawodzący, ale nie dajcie się zwieść: oglądacie adaptację literatury fantastycznej, a talentów nadprzyrodzonych pozazdrościłby tytułowemu herosowi sam Wolverine.
-
Rozpoczyna się jak archaiczny backwoods slasher, a kończy niczym sieczka z sobotniej ramówki Telewizji Puls.
-
Marnie wystawiony teatrzyk absurdu i brzydoty. Zaaranżowany komicznie, niepotrafiący utrzymać ciągłości narracyjnej, do tego pełen odpychającej mizoginii. Brakuje "Verotice" sex appealu, natomiast sporo tu sleaze'u i desperacji.
Odrębnie ocenione
-
Śmiesznie też nie jest, mimo zapewnień producentów i daremnych przymiarek aktorów do efektywnego żartu. Chuck Norris spędzający na ekranie pięć minut, połowę z tego opowiadając jeden ze słabszych kawałów o sobie samym, nie jest śmieszny.
-
Kontynuacja jest bardziej dynamiczna niż prequel, bywa soczyście sensacyjna, chwilami wręcz wykrzyczana.
-
W recenzjach "Antebellum" często padają oskarżenia o brak delikatności, epatowanie bestialstwem. Nazywa się film "nieprzyjemnym doświadczeniem". Rodzi się tu pytanie, jaki ma być horror o kolektywnej psychopatii i ponadczasowym problemie rasizmu. Wygładzony? Pobłażliwy? Bush i Renz serwują "Antebellum" z realizacyjną brawurą, dzięki czemu dużo będzie się o nim mówiło. Już się mówi. Film ma absolutnie wszystko, co powinno postawić go w jednym rzędzie z "Us" Jordana Peele'a.
-
Nie wszystkie komedie muszą być wyrafinowane, nie każda z nich musi być intelektualną szaradą. "Game Over, Man!" to film idealny na późny, sobotni wieczór. Konserwatywni kinomani powinni jednak postawić na nim krzyżyk.
-
Wadą scenariusza są miałki przekaz oraz kiepsko zarysowane, nieforemne postacie. Duża to szkoda: zarówno Gleeson, jak i McAdams trzymają aktorski rytm, wykazując choćby idealne wyczucie gagu.