
-
630recenzji
-
628ocen
-
406pozytywnych
-
222negatywne
-
6.2średnia
-
65%pozytywnych
-
1.0odrębność
Gatunki, kraje i dekady
Ostatnio zrecenzowane
-
To komediodramat o burzy emocjonalnej, wypaleniu małżeńskim i kryzysie wieku średniego. Film skłania do refleksji, jest technicznie przyzwoity, a niekiedy imponujący, jego ścieżka dźwiękowa i dobór piosenek budzą skojarzenia z zagranicznymi produkcjami. To, co uderza - niestety negatywnie - w "Fucking Bornholm" to postać Mai. Sama Grochowska jest, oczywiście, zdolną aktorką, ale bohaterka nie budzi w widzu sympatii.
-
Chloe Okuno nie próbuje za sprawą swojego filmu przedefiniować thrillera o paranoi i obserwatorstwie, takiego w stylu "Niepokoju" czy "Świadka mimo woli". Nie robi tego, ale z zadania nadal wychodzi obronną ręką - choć "Watcher" nie jest szczególnie oryginalny, reżyserka ma z czym i z kim pracować. Na kanwie prostego scenariusza tworzy ekscytujący dreszczowiec i opowiada wciągającą historię. Wielce pomagają jej w tym obdarzeni zmysłem aktorskiego wyczucia odtwórcy, zwłaszcza Monroe.
-
W czasach, gdy widzowie mogą przebierać w tak wyszukanych horrorach, jak "Titane", "We Need to Do Something" czy "Lighthouse", "Abandoned" wydaje się nader uproszczony i odrobinę archaiczny.
-
Problemem komedii Priwieziencewów nie jest hołdowanie toksycznej męskości - bo tę raczej twórcy obśmiewają. Jej problem leży w tym, że całość - pomimo obiecującego tematu wyjściowego - nie śmieszy tak, jak powinna, finalnie rozczarowuje. Film jest płytki, a bohaterom wkładane są w usta w najlepszym wypadku frazesy, a w najgorszym głupoty. Postacie, które trudno darzyć sympatią, rzucają bzdurami w stylu: "Mój stary wypalił cztery paczki, zanim się przekręcił... zamek w drzwiach".
-
Gorefestowa wariacja na temat "Klubu winowajców", bezwstydnie flirtująca jednocześnie z estetyką typową dla Sama Raimiego czy "Scottem Pilgrimem".
Najwyżej ocenione
-
Film jest przyziemny, a Rudnick spogląda na dylematy bohaterów trzeźwym okiem. Nazwanie "Jeffreya" komediodramatem "gejowskim" byłoby niedopowiedzeniem. Konstrukcja projektu pozwala kolejnym postaciom prowadzić historię do przodu - umożliwia to "character-driven plot". Protagoniści - dobrze przez nas poznani - zdobywają nasze serca. Co rusz burzona jest czwarta ściana, za sprawą tego zabiegu przeżywamy konflikty emocjonalne bohaterów.
-
Pod fałszywie ordynarną powłoką kryją się tu pokłady bardzo wyrafinowanych znaczeń.
-
Wybitny przedstawiciel kanonu New Queer Cinema i najbardziej intymny road movie lat 90. Da się odczuć w "Moim własnym Idaho" ducha awangardy. Van Sant stawia na heterogeniczny sznyt wizualny, chętnie tnie sceny w najmniej oczekiwanych momentach i przerywa je kolorowymi planszami tekstowymi. Miesza rozmowy o wszystkim i niczym z szekspirowsko-elżbietańskimi dialogami, standardy jazzowe przeplata z kawałkami folkowymi i pieśniami patriotycznymi. Ma też oko do ciekawych kontekstów operatorskich.
-
Kubrick dobrze postąpił, adaptując powieść Kinga "na wyrywki". Nie chciał stworzyć ekranizacji oczywistej, pedantycznie przetwarzającej książkowe wątki i dzięki temu film sprawia wrażenie ciut zdezorganizowanego. Zło w jego "Lśnieniu" jest nie tylko kuszące, ale też niepojęte, zupełnie nieobliczalne.
-
Emocjonalny rollercoaster, film bez reszty intrygujący i kapitalnie zagrany.
Najniżej ocenione
-
To przykre, że "Miłość i miłosierdzie" trafia do szerokiej dystrybucji, podczas gdy tak drapieżne i wymagające myślenia kino, jak "Assassination Nation" w całej Warszawie grane było jedynie przez Kinotekę. Wątpię jednak, by przeciętny widz kinowy był nowym dziełem Kondrata zachwycony. Przytomni kinomani są w stanie odróżnić prawdę od obłudy, a "Miłość..." − nawet jeśli pozuje na objawienie polskiej sztuki filmowej − pozostaje mielizną, która nie powinna wychylać się poza archiwa Telewizji Trwam.
-
Zdaje się, że fakty naukowe nie są znane twórcom - ewentualnie nie mają dla nich znaczenia. W "Nieplanowanym" stale naginana jest rzeczywistość, a podstawy wiedzy medycznej nie znalazły swojego miejsca w scenariuszu. Powstała mdła, stronnicza, topornie napisana papka, mająca wkraść się w łaski niedzielnych kinomanów i chrześcijańskich konserwatystów. Reżyserzy Solomon i Konzelman nawet nie silą się na obiektywizm, głowy mają pełne oszczerstw, a w najlepszym wypadku pomylonych frazesów.
-
Ostatnie minuty "Samsona" dadzą niektórym w kość − za sprawą zbędnego nihilizmu i dojmujących kreacji aktorskich też. Obrazowi nadano ton rzewny, chwilami zawodzący, ale nie dajcie się zwieść: oglądacie adaptację literatury fantastycznej, a talentów nadprzyrodzonych pozazdrościłby tytułowemu herosowi sam Wolverine.
-
Rozpoczyna się jak archaiczny backwoods slasher, a kończy niczym sieczka z sobotniej ramówki Telewizji Puls.
-
Marnie wystawiony teatrzyk absurdu i brzydoty. Zaaranżowany komicznie, niepotrafiący utrzymać ciągłości narracyjnej, do tego pełen odpychającej mizoginii. Brakuje "Verotice" sex appealu, natomiast sporo tu sleaze'u i desperacji.
Odrębnie ocenione
-
Śmiesznie też nie jest, mimo zapewnień producentów i daremnych przymiarek aktorów do efektywnego żartu. Chuck Norris spędzający na ekranie pięć minut, połowę z tego opowiadając jeden ze słabszych kawałów o sobie samym, nie jest śmieszny.
-
Kontynuacja jest bardziej dynamiczna niż prequel, bywa soczyście sensacyjna, chwilami wręcz wykrzyczana.
-
W recenzjach "Antebellum" często padają oskarżenia o brak delikatności, epatowanie bestialstwem. Nazywa się film "nieprzyjemnym doświadczeniem". Rodzi się tu pytanie, jaki ma być horror o kolektywnej psychopatii i ponadczasowym problemie rasizmu. Wygładzony? Pobłażliwy? Bush i Renz serwują "Antebellum" z realizacyjną brawurą, dzięki czemu dużo będzie się o nim mówiło. Już się mówi. Film ma absolutnie wszystko, co powinno postawić go w jednym rzędzie z "Us" Jordana Peele'a.
-
Wadą scenariusza są miałki przekaz oraz kiepsko zarysowane, nieforemne postacie. Duża to szkoda: zarówno Gleeson, jak i McAdams trzymają aktorski rytm, wykazując choćby idealne wyczucie gagu.
-
Nie wszystkie komedie muszą być wyrafinowane, nie każda z nich musi być intelektualną szaradą. "Game Over, Man!" to film idealny na późny, sobotni wieczór. Konserwatywni kinomani powinni jednak postawić na nim krzyżyk.