
-
76recenzji
-
76ocen
-
55pozytywnych
-
21negatywnych
-
6.5średnia
-
72%pozytywnych
-
1.0odrębność
Gatunki, kraje i dekady
Ostatnio zrecenzowane
-
Simon Rex jako antybohater, którego nie sposób znienawidzić, jest kapitalny w swojej roli, a w większości scen towarzyszy mu zaskakująco zgrany ansambl. Aktorska ekipa działa jak dobrze naoliwiona maszyna dzięki Bakerowi, który kolejny raz dowodzi, że jest jednym z najzdolniejszych amerykańskich reżyserów i scenarzystów.
-
To film, w którym nie uderzają znane nazwiska, ale atrakcyjne kompozycje zdjęć, wakacyjna gra światłocieni, przemyślany i technicznie wyszukany montaż. Wizualnie to bodaj najpiękniejszy dramat o tematyce queerowej od czasu ubiegłorocznego "Przyszłość należy do nas".
-
Nie jest filmem stricte kibolskim, ani laurką dla patologii społecznych, a diagnozą ludzi wywodzących się ze środowisk przestępczych. Olencki i scenarzysta, Tomasz Klimala, nie stawiają na tani sensacjonalizm, zamiast tego zgłębiają psychikę postaci. Opowiadają o kodeksie gangsterów i o tym, jak ważne są dla nich honor i braterstwo. Poruszają też temat toksycznej męskości, choć zostaje on bardziej liźnięty, a reżyser nie zatapia w nim kłów.
-
Jest medytacją na temat wszystkiego, co ważne w szczęśliwym związku: partnerstwa, przywiązania, poświęcenia i troski. Macqueen unika taniego sentymentalizmu - to zasługa wyważonego scenariusza i obdarzonych naturalną empatią aktorów.
-
Pełen nostalgii za młodością, opowiedziany uniwersalnym językiem. Dynamiczny technicznie, z całym katalogiem trącących starocią hitów, ale też nowszych, kapitalnie wyprodukowanych piosenek. Plastycznie film prezentuje się fenomenalnie, a jego fluorescencyjne rzuty światła nadają całości fajnie młodzieżowy, instagramowy ton.
Najwyżej ocenione
-
Jest "Jeffrey" filmem o miłości - tej nieulękłej, o ryzyku i stawianiu czoła przeciwnościom. To projekt zabawny i krzykliwy, ale inteligentnie zwerbalizowany.
-
Wybitny przedstawiciel kanonu New Queer Cinema i najbardziej intymny road movie lat 90. Da się odczuć w "Moim własnym Idaho" ducha awangardy. Van Sant stawia na heterogeniczny sznyt wizualny, chętnie tnie sceny w najmniej oczekiwanych momentach i przerywa je kolorowymi planszami tekstowymi. Miesza rozmowy o wszystkim i niczym z szekspirowsko-elżbietańskimi dialogami, standardy jazzowe przeplata z kawałkami folkowymi i pieśniami patriotycznymi. Ma też oko do ciekawych kontekstów operatorskich.
-
Ma w sobie naturalną wiarygodność, chwilami prowadzone jest przez Labaki z dokumentalną manierą. Choć osadzone zostało w Libanie, wykazuje pewne dyskretne podobieństwo do zagranicznych nurtów i ruchów artystycznych: włoskiego neorealizmu, amerykańskiego social realism. Oczywiste są zaś konotacje łączące film z Boylowskim "Slumdogiem".
-
Film o nieidealnej, toksycznej rzeczywistości i trudnej relacji dręczyciel-osoba dręczona. O wybaczaniu, szukaniu ukojenia i wewnętrznego spokoju. O chęci zamknięcia za sobą traumatyzującego rozdziału w życiu.
-
Simon Rex jako antybohater, którego nie sposób znienawidzić, jest kapitalny w swojej roli, a w większości scen towarzyszy mu zaskakująco zgrany ansambl. Aktorska ekipa działa jak dobrze naoliwiona maszyna dzięki Bakerowi, który kolejny raz dowodzi, że jest jednym z najzdolniejszych amerykańskich reżyserów i scenarzystów.
Najniżej ocenione
-
To przykre, że "Miłość i miłosierdzie" trafia do szerokiej dystrybucji, podczas gdy tak drapieżne i wymagające myślenia kino, jak "Assassination Nation" w całej Warszawie grane było jedynie przez Kinotekę. Wątpię jednak, by przeciętny widz kinowy był nowym dziełem Kondrata zachwycony. Przytomni kinomani są w stanie odróżnić prawdę od obłudy, a "Miłość..." − nawet jeśli pozuje na objawienie polskiej sztuki filmowej − pozostaje mielizną, która nie powinna wychylać się poza archiwa Telewizji Trwam.
-
Zdaje się, że fakty naukowe nie są znane twórcom - ewentualnie nie mają dla nich znaczenia. W "Nieplanowanym" stale naginana jest rzeczywistość, a podstawy wiedzy medycznej nie znalazły swojego miejsca w scenariuszu. Powstała mdła, stronnicza, topornie napisana papka, mająca wkraść się w łaski niedzielnych kinomanów i chrześcijańskich konserwatystów. Reżyserzy Solomon i Konzelman nawet nie silą się na obiektywizm, głowy mają pełne oszczerstw, a w najlepszym wypadku pomylonych frazesów.
-
Ostatnie minuty "Samsona" dadzą niektórym w kość − za sprawą zbędnego nihilizmu i dojmujących kreacji aktorskich też. Obrazowi nadano ton rzewny, chwilami zawodzący, ale nie dajcie się zwieść: oglądacie adaptację literatury fantastycznej, a talentów nadprzyrodzonych pozazdrościłby tytułowemu herosowi sam Wolverine.
-
Filmowi, który parę tygodni temu pojawił się w ofercie Netfliksa, nie bez powodu wytknięto, że promuje antyfeminizm i kulturę gwałtu. Przesłanie płynące z "365 dni" wydaje się wręcz naganne: zmuszanie kobiet do obcowania płciowego jest okej pod warunkiem, że gwałciciel to kawał przystojnego skurwysyna. Można odnieść wrażenie, że przedstawiona w filmie historia to mokry sen Lipińskiej, która emocjonalnie nie przeszła jeszcze okresu pokwitania.
-
Twór absolutnie oczywisty, podążający ścieżką wytartą przez kilkanaście innych produkcji z katalogu reżysera. Kręcony pod roboczym tytułem "Napastnik", równie dobrze mógłby nosić nazwę "Patryk Vega prezentuje: romantyzacja, kurwa, kibolstwa". Miało powstać kino o polskich patologiach, a wyszło z tego polskie pato-kino.
Odrębnie ocenione
-
Wadą scenariusza są miałki przekaz oraz kiepsko zarysowane, nieforemne postacie. Duża to szkoda: zarówno Gleeson, jak i McAdams trzymają aktorski rytm, wykazując choćby idealne wyczucie gagu.
-
Nie wszystkie komedie muszą być wyrafinowane, nie każda z nich musi być intelektualną szaradą. "Game Over, Man!" to film idealny na późny, sobotni wieczór. Konserwatywni kinomani powinni jednak postawić na nim krzyżyk.
-
"Burleska" wymaga od swoich odbiorców dystansu − jest formą ironicznej reprezentacji i w tym kluczu powinna zostać odczytana.
-
"Underdog" osadzony został w świecie, w którym zwrot "ładnie w niego wjechałeś", kierowany do Kosy, nie ma podtekstu homoerotycznego. To świat, w którym największa tragedia bohatera wynika z faktu, że nie przeszedł on testów kontroli antydopingowej. To film pobrzmiewający stockowymi kawałkami, rodem z banku muzyki, pełen płytkich obserwacji, niewybrednie wyreżyserowany. Żałuję, że poświęciłem mu dwie godziny swojego czasu.
-
Ostatnie minuty "Samsona" dadzą niektórym w kość − za sprawą zbędnego nihilizmu i dojmujących kreacji aktorskich też. Obrazowi nadano ton rzewny, chwilami zawodzący, ale nie dajcie się zwieść: oglądacie adaptację literatury fantastycznej, a talentów nadprzyrodzonych pozazdrościłby tytułowemu herosowi sam Wolverine.