Szanujemy Twoją prywatność i przetwarzamy dane osobowe zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych. Razem z naszymi partnerami wykorzystujemy też pliki "cookie".
Zamykając ten komunikat potwierdzasz, że zapoznałeś się z polityką prywatności i akceptujesz jej treść.

juliapalmowska

Użytkownik

Autorka bloga Palma kulturalna. Miłośniczka filmów Tarantino, Lyncha, Bergmana, Tarkowskiego i Andersona. Uzależniona od seriali Michaela Schura i porąbanych dzieł sztuki. Nie obraża się za nazwanie jej Social Justice Warrior.

  • Dołączyła: 28 sierpnia 2018
  • W niektórych kontekstach wybrzmiewa nawet lepiej niż oryginał, a obsada idealnie odnajduje się w swoich rolach. Mega stylówa i wreszcie polski duch klasizmu.

  • Współczuję Fabijańskiemu i Zydek, że mieli do zagrania takie instalove. Poza dobrą scenografią, rolami Gajosa i Woronowicza oraz muzyką, samo zło.

  • Brad Pitt tak pięknie i subtelnie rozlicza się ze swoim człowieczeństwem. Ja to oglądam, podziwiam go, podziwiam zdjęcia i słucham tych banałów Graya, które tak spłycają cały wątek męskości i ojcostwa, że aż boli.

  • Ostatni raz takie uczucie miałam na „Parasite”. Przepiękne, eklektyczne i energetyczne rozliczenie z przeszłością, miłością, pasją i stratą. Dzieło, w którym się jest, a ono jest w Tobie po seansie.
    To, co robi w głównej roli Fabijański, to jakiś kosmos. Jeden z najlepszych filmowych występów, jakie widziałam w 2019 – katharsis, szaleństwo, zabawa i pustka w jednym.
    Wypłakałam hektolitry łez.
    A jak nie płakałam, to się szczerze uśmiechałam.
    Korzyński to bóg polskiej muzyki filmowej.

  • „Boże Ciało” jest najlepszym, co mogliśmy wysłać na Oscary. To w końcu film posiadający swój własny charakter i ukazujący jakąś tam część polskiej kultury czy mentalności, ale dość uniwersalny i zrozumiały dla reszty świata. „Boże Ciało” to równocześnie nie jest dzieło, które jakkolwiek by mnie zachwyciło.
    To najlepszy film Jana Komasy i reżysersko naprawdę sprawny. Więcej problemów widzę za to w scenariuszu. Znakomity Bartosz Bielenia w roli głównej i równie świetne Rycembel i Konieczna.

  • Można było się spodziewać, że historia niewidomego geniusza fortepianu jazzowego, Mietka Kosza będzie kolejnym popisem w karierze Dawida Ogrodnika, a Pieprzyca będzie miał możliwość wykorzystać swoje reżyserskie umiejętności w scenach muzycznych.Oba te oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. Gorzej jest jednak z tempem filmu i ukazaniem postaci Kosza, po której życiorysie twórcy strasznie skaczą, a też niezbyt dobrze akcentują, jakie momenty w jego karierze, życiu prywatnym były najważniejsze.

  • "Wszystko dla mojej matki" wbija w fotel i nie daje o sobie zapomnieć. To bolesna opowieść o pustce, braku nadziei i wszystkich grzechach polskiego systemu resocjalizacji. Zofia Domalik to aktualnie moja faworytka do nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową kobiecą. I nie jest zresztą jedyną osobą, którą należy chwalić za aktorstwo w tym filmie.

    Ciężkie przeżycie, ale warto.

  • W "Ciemno, prawie noc" nie dostajemy właściwie ani dobrej ekranizacji, ani filmu. Lankosz był tak zakochany w scenariuszu i tym, co wyciągnął z żoną z tekstu oryginalnego, że w żadnym wypadku nie chciał rezygnować z niczego, co zostało napisane.
    Nie wiem, czy przemyślał chociaż raz formę, w jakiej poda tę historię.

    "Pretensjonalny mistycyzm: THE MOVIE"

  • Historii Garetha Jonesa brakuje odwagi. Segmenty w USA i UK wyglądają, jakby były żywcem wzięte z "Mostu szpiegów". Wszystko ratuje rozdział na Ukrainie, który wstrząsa, ale wciąż trudno mówić o totalnym wbiciu w fotel i wielkim napięciu, ponieważ do czasu podróży Jonesa jesteśmy już jakąś godzinę emocjonalnie poza filmem.

  • Doceniam, że reżyser chciał powiedzieć coś więcej, ale można było to zrobić mniej pretensjonalnie i po prostu lepiej. Audiowizualna perełka.

  • Dostajemy produkt, skaczący po kolejnych etapach życia bohatera, w którym brakuje czasu na rozwinięcie otoczenia, w tym postaci, jakie powinny być Piłsudskiemu najbliższe. "Piłsudski" nie zasługuje na swoich aktorów. Borys Szyc stara się, jak może, ale brakuje mu dobrego scenariusza i poszukiwania przez twórców jakiegokolwiek człowieczeństwa u Piłsudskiego.Kobiety Marszałka, zostały potraktowane niczym kobiety rockmana, które stoją przy boku, a ich jedyną cechą jest oddanie mężczyźnie.

  • Znakomity obraz pasożytnictwa na wielu poziomach społeczeństwa. Idealny pod każdym względem i rezonujący lepiej z każdym dniem. Do powtórek i kochania.

  • Zapowiadało się lepiej. Nudny, przeciągnięty, sztampowy i kompletnie przestrzelony. Wątek Królikowskiego trochę ratuje, ale ogólnie muł. Love Cinkciarz.

  • Cudowna pointa twórczości Almodovara podana przez ascetyczną w środkach emocjonalność. Brakowało mi kilku scenek z bohaterką Cruz. Banderas znakomity.

  • Chalamet nie radzi sobie jako allenowski neurotyk, Fanning robi festiwal manieryzmów. Scenariusz to kuriozalny, artystowski bełkot.

  • „Midsommar. W biały dzień” to dla mnie horror idealny. Straszy tym, co nie jest nam obce, czyli tym, co ludzkie, korzystając ze schematu wprowadzenia nowych jednostek do zamkniętej społeczności, z którego równie świetnie czerpał w XXI wieku chyba tylko Lars von Trier w swoim wybitnym „Dogville”. Inspiruje się klasyką gatunku, a najbardziej zauważalnie „Kultem”. Do tego Ari Aster doskonale korzysta z pola do alegorycznych popisów, jakie daje mu obrana konwencja.

  • Liczyłam na jakiś powiew świeżości w tym temacie, a dostałam pretensjonalny pokaz autoironii z dużą liczbą wątków napisanych na kolanie. Co gorsza, tej jarmuschowskiej entropii nie ratuje nawet doborowa obsada, ponieważ scenarzysta wręczył im do grania wiele błyskotliwych tekstów, które razem nie tworzą jednak żadnej logicznej całości, a sama ich konkluzja jest bardziej landszaftowa niż ustawa przewiduje.

  • To melancholijna opowieść Tarantino o sobie i jego kinie. O kinie, w którym wszystko jest możliwe. O kinie, które przez swoją bezkompromisowość u niektórych wywołuje zachwyt, a u niektórych niesmak. I wreszcie o kinie, które choć jest przepełnione ciętym humorem, charakterystycznie przyjemnym stylem i audiowizualnym ciepłem, to wciąż nie pozostawia widza obojętnym na tragizm obecny w każdej epoce, bez znaczenia jak piękna w kadrach i dziełach kultury by ona nie była.

  • Pixarowi udało się w ich najnowszym filmie skorzystać z każdej szansy, jaką rzucił im pod nogi sukces i uwielbienie poprzednich filmów. Nie dość, że nostalgia, z którą wiąże się każdy kolejny seans produkcji z serii „Toy Story” nie zdominowała sposobu, w jaki postacie stanowią o sobie samych, to jeszcze pozwoliła je lepiej rozwinąć i jeszcze bardziej upodobnić ich pod względem psychologicznym do ludzi.

  • Film Dextera Fletchera to pełnoprawne dzieło, które bierze postać Eltona Johna na warsztat, obierając sobie za konwencję musical. Postać artysty zostaje pokazana z całym dobrodziejstwem inwentarza - zaczynamy od sceny wejścia Eltona na odwyk i jesteśmy świadkami introspekcji z prawdziwego zdarzenia. Dowiadujemy się o trudnym dzieciństwie, wielkim talencie, marzeniach, braku akceptacji, ale przede wszystkim - o braku miłości, którą później John próbuje sobie rekompensować.

  • Bardzo trudne doświadczenie. Sekielski sprawdza się świetnie nie tylko jako reżyser, ale przede wszystkim jako dziennikarz. Nie ma tu niepotrzebnych krzyków. Jest za to dużo miejsca dla ofiar i ich traum.

  • Reżyserka w sztampowym motywie "zakazanej miłości Romea i Julii" i tak potrafi odnaleźć to, co najważniejsze w młodzieńczej miłości. Wszystko świetne, szczególnie aktorstwo, zdjęcia i muzyka, tylko montaż ssie.

  • Trochę nijaki i bardzo pretekstowy. Mógłby spokojnie być zresztą pół godziny dłuższy. Chris Hemsworth i Tom Hiddleston jako Thor i Loki otrzymują jednak bardzo dobre wprowadzenie do uniwersum, więc nic mi więcej nie potrzeba. Branagh trochę poszalał z podniosłością, ale takie szekspirowskie zagrania do historii w sumie pasują. Jeszcze jedno: Asgard to wizualny majstersztyk!

  • Jak można z takiego geniusza, jakim jest Tony Stark, zrobić tak żenującego bohatera. Antagonista znowu średni. Najlepsze, co tu jest to konkretniejsze wprowadzenie Fury'ego i pojawienie się Natashy.

  • Męczący i pretensjonalny. Nie widać też, żeby Norton w którymkolwiek momencie cieszył się z grania w tym filmie. Ja za to dziękuję twórcom MCU, że zrecastingowali Hulka. "Incredible Hulk" położyło, przede wszystkim, to, co trzyma w ryzach całe uniwersum, czyli bohaterowie.

  • Gloria jest urocza, ale Lelio trochę nie wie, co chce o niej powiedzieć, poza tym, że jest "cool babką". Soundtrack i zdjęcia dodają nostalgii, choć nie wiem, czy czasami nie jest tego wszystkiego przypadkiem za dużo. Łatwo o nim zapomnieć.

  • Dobre rozpoczęcie uniwersum. Robert Downey Jr. już wtedy czuł się w tej roli znakomicie. Trochę jednak przeszkadza mi okropnie bezpłciowy antagonista w wykonaniu Jeffa Bridgesa.

  • Po seansie odczuwa się tak niesamowitą satysfakcję z oglądania tych filmów przez ostatnie 11 lat, że wybacza się wszystkie niedociągnięcia. Wątki w większości zakończone po mistrzowsku i najlepiej, jak się tylko dało. Dużo miejsca na aktorskie popisy, w których każdy wypada niesamowicie.

  • Odebrałam go w sposób bardzo osobisty i emocjonalny. Brie Larson to idealna Carol Danvers - taka z moich marzeń o ekranizacji przygód ulubionej superbohaterki. Relacje między postaciami zostały świetnie nakreślone, więc czego chcieć więcej. Nawet jeśli nie wnosi nic nowego, to wzrusza i nie rozczarowuje.

  • Nie mam ani jednej uwagi. Film idealny. Czuć, że to projekt jednej osoby - Cuarona. Zdjęcia - czysta poezja! Yalitza Aparicio i Marina de Tavira tworzą bohaterki pełne lęków, nadziei i wyzwań, które dotykają kobiety każdego dnia, a wypadają w tym bardzo realistycznie.

  • Lanthimos pięknie prowadzi aktorów. Colman daje taki popis, że chapeau bas! Zresztą Weisz i Stone na drugim planie też są znakomite. Lubię takie ciekawe spojrzenia na postacie historyczne, więc kolejny plusik. Audiowizualnie to jest poezja najpiękniejsza.

  • Malek jest rewelacyjny, a reszta obsady, choć jednak gorsza z powodu braku warsztatu, to i tak tworząca dobre tło i mająca ze sobą tak świetną chemię, że ogląda się ich na ekranie bardzo przyjemnie. Jako film biograficzny - najgorszy rodzaj: bezpłciowy, obdarty z charakteru, Mercury to figura, a May - deus ex machina. Mogło być arcydzieło, a wyszło jak wyszło...

  • Gosling trochę za bardzo na jedną nutę, bo znosi ten film na dno. Claire Foy na szczęście ratuje sytuację. Pięknie nagrany i z wielką precyzją wyreżyserowany. Pomimo iż, znamy zakończenie, to "First Man" trzyma w napięciu przez cały seans. Muzyka to arcydzieło.

  • Do pewnego momentu był dla mnie bezbłędnym i charakternym arcydziełem. Jedna scena zepsuła cały film, spłyciła wszystkie wątki i pozostawiła niesmak na długie dni. Hawke niesamowity i Seyfried też w sumie daje radę, biorąc pod uwagę, jak słabe role ma za sobą. No szkoda, że nie wyszło tak dobrze, jak można się było nastawiać...

  • Ten film nie jest antyreligijny. On nie jest nawet antyklerykalny. To opowieść o obecnym wśród księży zepsuciu, a przede wszystkim - o samotności, bezradności i beznadziei, jaka ich dotyka. Jednocześnie Smarzowski nie próbuje tu nikogo usprawiedliwiać. Raczej przedstawia swoje stanowisko w sprawie bezkarności kleru. Film jest znakomicie napisany i zagrany (moim faworytem, jest tu zdecydowanie Arkadiusz Jakubik). Trochę brakuje mi tu jednak konkretnego kierunku stylistycznego i równego tempa.

  • Trzyma w napięciu, a do tego sama innowacyjna forma jest świetnym rozwiązaniem. Sprawia ona, że film staje się jeszcze bardziej niekomfortowy i ciężki. Brak tu aktorskich popisów, bo popisem jest głównie ta forma. Zakończenie ujawnia zbyt wiele i przez to wydaje nam się, że obejrzeliśmy coś mniej interesującego i intrygującego.

  • Kukłowate postacie w zderzeniu z głębokimi metaforami i rozbudowaną warstwą psychologiczną wypadają czasami dziwnie. Jest jednak dużo napięcia i niewiadomych. Poza tym, Lanthimos potrafi tak poprowadzić aktorów, że nie potrafię wybrać tego najlepszego. Audiowizualnie to jest poezja!

  • Mike Nichols z niezwykłą dbałością prowadzi aktorów. Zmiany w relacjach ukazane niesamowicie. Portman i Owen wspinają się tu na aktorskie wyżyny.

  • Trochę za mało tu niedopowiedzeń, a historia wielowarstwowa i potrzebująca refleksyjnego opowiadania. Obserwuje się ją z zaciekawieniem i współczuciem dla głównej bohaterki, ale na koniec już średnio kogokolwiek obchodzi to, co ona robi. Reżyser wykłada kawę na ławę i nawet nie próbuje szukać innej drogi do pokazania metaforycznego zakończenia.

  • Cieszę się, że wciąż jest w miarę pozytywnie i wesoło, ale pozostawienie tylu wątków bez odpowiedzi i zignorowanie ważnych aspektów życia bohaterów jest co najmniej ignoranckie. Do tego dochodzą jeszcze niezgodności z pierwszą częścią. Lily James jest naprawdę cudowna w roli młodej Meryl Streep, ale co z tego, jak w sumie mało mnie to obchodzi, kiedy nie wiem, z którą częścią mam wiązać życie bohaterki. Estetyka trochę się zmieniła i zbrzydła w porównaniu do "Mamma Mii".

  • Niepodważalne arcydzieło. Pod każdym względem zrobiony i przemyślany bezbłędnie. Dialogi naturalne, muzyka znakomita. Motyw walizki tak wielowarstwowy, że bardziej się nie dało.