Aktor Rick Dalton i jego przyjaciel kaskader powracają do Hollywood. Mężczyźni próbują odnaleźć się w przemyśle filmowym, który ewoluował podczas ich nieobecności.
- Aktorzy: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Al Pacino, Emile Hirsch i 15 więcej
- Reżyser: Quentin Tarantino
- Scenarzysta: Quentin Tarantino
- Premiera kinowa: 16 sierpnia 2019
- Premiera światowa: 21 maja 2019
- Ostatnia aktywność: 14 lutego
- Dodany: 7 marca 2018
-
To kino bardziej dojrzałe i angażujące, które bawi, nie uciekając się do brutalności oraz humoru niskich lotów i piękny hołd złożony ukochanej przez Tarantino epoce w historii Hollywood, a jednocześnie produkcja, której warto poświęcić uwagę ze względu na doskonałe aktorskie kreacje.
-
Nie wiem, czy dziś oceniłbym gorzej Jackie Brown, czy właśnie to widowisko, gdzie ważniejsze jest zaznaczenie fetyszu stóp reżysera niż skupienie się na związkach przyczynowo-skutkowych. Tym razem dostaliśmy wyłącznie ładny obrazek, trochę rzewnych wspominek i nic ponadto.
-
"Once upon a time in Hollywood" to Tarantinowski odpowiednik "Złotych Czasów Radia" Allena. Najbardziej nostalgiczny film w dorobku reżysera i - dosłownie - rozczulająca bajka ukryta za efektowną kotarą błyskotliwej i prowokacyjnej czarnej komedii oklejona jego znakami firmowymi.
-
Potęga magii kina wygrała ponownie, a jeden z moich ulubionych autorów, po kilku słabszych latach, powrócił w chwale.
-
Ma w sobie wszystko co powinno być w dobrej laurce oraz filmie Quentina Tarantino. Reżyser daje upust swojej miłości do Hollywood, ale nie zapomina także o tym, aby nie przekroczyć pewnej granicy i nie serwuje nam czarno-białej wersji rzeczywistości.
-
Tak, Quentin Tarantino jest zwykłym śmiertelnikiem i tym razem nakręcił "tylko" dobry film, a nam nie pozostaje nic innego, jak zadowolić się kilkoma przebłyskami geniuszu mistrza.
-
Nawet jeśli Pewnego razu... w Hollywood nie spełnia wszystkich oczekiwań i nie jest to najlepszy film Quentina Tarantino, to i tak zdecydowanie warto wybrać się do kina.
-
Ładny obrazek kina, które nie wróci, ale przesadnie powolny, nostalgiczny i ckliwy. Nie każdemu przypadnie do gustu taki przerost formy nad treścią.
-
Quentin Tarantino zabiera widzów w nostalgiczną podróż do miejsc oraz czasów, które ukształtowały jego pasję i wrażliwość. "Pewnego razu... w Hollywood" to skąpana w promieniach kalifornijskiego słońca, nasycona kolorami odyseja przez fabrykę snów.
-
Niezręcznie używać przymiotnika "najgorszy" w kontekście tak dopracowanego filmu pełnego ciekawych smaczków i miłości do kina starej daty, które przeminęło wraz ze Swobodnym jeźdźcem. A jednak, porównując go do reszty dokonań Tarantino, trzeba ze smutkiem stwierdzić, że jeśli nie najgorszy, to jest to jeden z najsłabszych filmów jednego z najbardziej oryginalnych reżyserów współczesnego kina.
-
Jest kursem kolizyjnym dobrej zabawy, scenograficznej autentyczności, postaci przepełnionych skazami oraz dojrzałego meta-komentarza na temat świata filmu.
-
Zrobił na mnie duże wrażenie estetyczne. Lata 60. zostały odwzorowane z wielką precyzją i dbałością o najmniejsze szczegóły. Reżyser - jak zwykle - odwoływał się do klasyków popkultury i nie zawiódł żadnych moich oczekiwań. Dalej jest to "klasyczny Tarantino", ale z elementem świeżości, który według mnie zadziałał na produkcję bardzo pozytywnie.
-
Ten strumień filmowej świadomości zatrzymano na najlepszej stopklatce i oprawiono w ramkę. To najbardziej osobisty film kontrowersyjnego reżysera, jego manifest, jego wizja i jego własna fantazja o Hollywood. Fantazja, w którą wierzę.
-
Piękna pocztówka z nieistniejącego świata, która niezbyt przejmuje się brakiem wyrazistej fabuły.
-
Są wspaniałe sceny, wspaniałe kreacje i wspaniałe zdjęcia zmontowane w... no właśnie. Tarantino zaczyna grać nie tylko z całą popkulturą, ale i z samym sobą - własnym wkładem do światowego kina, autorskimi podpisami i oczekiwaniem krwawej łaźni, jaką zwykł dostarczać.
-
Aktorski koncert i wspaniale sfotografowana bomboniera, której nie brakuje kilku świetnie napisanych, błyskotliwych dialogów. Nie ukrywam, że momentami czułem jednak posmak lekkiego rozczarowania, że nie jest to film na miarę szczytu możliwości Amerykanina. Że umieściłbym go gdzieś w środku best of.
-
Znakomity. Wykreowany na wielkim ekranie świat przedstawiony znakomicie współgra ze świetnie napisanymi, pełnymi emocji postaciami.
-
Składa się to wszystko na film powolny, wręcz zbyt wolny, osobiście cieszyłem się każdą minutą seansu, ale jednocześnie dostrzegałem minusy takiego tempa i podejścia do prowadzenia historii. Mam wątpliwości, czy tak skonstruowany film ma potencjał do bycia dziełem wielokrotnego użytku i zapewne wielu widzów będzie narzekać na ślamazarność filmu oraz brak jakiejś konkretnej historii.
-
Kinofilska perełka, która pogodzi zarówno fanów jego wczesnych filmów, jak zmęczonych powtarzalnością sceptyków.
-
Choć moje serduszko zawsze trzymałem blisko Wściekłych psów i Bękartów wojny - bo to filmy w swoim sznycie spełnione do cna - to Pewnego razu... w Hollywood to jego najpiękniejsze dziecko.
-
Nie wiem za bardzo, po co ten film, ale to naprawdę bardzo ładnie zrobione "nie wiem, po co". Ilość wysiłku włożona w odtworzenie/imitację realiów końcówki lat 60., jak również liczba różnorakich popkulturowych nawiązań mniejszych czy większych, zdaje się przerastać kreatywnością sam scenariusz - który wprawdzie nie jest przewidywalny, ale musicie przyznać, że pewnymi zwrotami akcji przypomina jakiś kompletnie pokręcony fanfik częściowo pisany na kwasie.
-
Mówią, że Tarantino się starzeje. Też mi odkrycie. Nie znam nikogo, kto z biegiem lat młodnieje. Ale nie każdy starzeje się z taką klasą, jak właśnie QT.
-
Reżyser ma właściwie głęboko w poważaniu, czy widz wie, jak obracają się zębatki w Hollywood, a bez tej wiedzy docenienie obrazu jest praktycznie niemożliwe. Nawet nie wyobrażam sobie, jak skołowani musieli być ludzie, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z dziełami szalonego Amerykanina, ale ich raczej nie jest mi szkoda. Jak zaznaczyłem na początku - to nie jest kino dla każdego i to wypada wiedzieć, nawet jeśli nie siedzi się w tym grajdołku.
-
Nie będę ukrywał, że produkcja mnie wykonaniem dosyć ujęła, jednak również we mnie rodzi pytanie, jak ujęła to moja poprzedniczka, "po co ten film?". Podejrzewam, że odpowiedź brzmi: dla zabawy, ale czy to wystarczy? Dalszą refleksję pozostawiam wam, bo każdy inaczej odbierze to dzieło.
-
Jest to jeden z lepszych filmów, które miałam okazję zobaczyć w tym roku. Pewnego razu... w Hollywood kupiło mnie po całości i sprawiło, że bawiłam się w kinie świetnie.
-
Znajdziemy tu wszystkie typowe cechy stylu Tarantino: zabawę z filmowymi cytatami i postaciami, mieszankę powagi, groteski i komedii czy dekonstrukcję kinowej przemocy. Najciekawsza w tym filmie jest jednak dla mnie konkretna diagnoza, którą reżyser odważnie serwuje widzom.
-
Bardziej wymagający od ostatnich dokonań reżysera w kontekście znajomości realiów, w których się rozgrywa, historycznego tła fabuły, będący jednakże nie lada gratką dla każdego widza, który potrafi docenić tytaniczną pracę przy odtwarzaniu klimatu czasu i miejsca akcji, jak również dobre dialogi i aktorstwo z absolutnie najwyższej półki.
-
Hollywood lat 60. Quentina Tarantino jest piękne, beztroskie, pełne nostalgii i miłości. Nie jest wolne od wad, nie jest ideałem i miejscem spełnienia Amerykańskiego Snu. To portret epoki, nierzetelny i nieprawdziwy. Dlatego tak bardzo chcę w niego wierzyć.
-
Tarantino od początku swojej kariery uważa, że siła kina nie polega na dokumentalnym odzwierciedlaniu rzeczywistości, ale na jej dynamicznym, kreatywnym przetwarzaniu. A siła ta jest wielka. Umiejętne pokazanie ekstremalnej przemocy - na ekranie, a nie w życiu - może nawet doprowadzić do katharsis. I o tym, tak naprawdę, jest jego najnowszy film.
-
Ostatecznie "Pewnego razu... w Hollywood" Tarantino jest jak kupiona za drobne, patchworkowa pocztówka z wakacji w Los Angeles. Jest na niej wszystko: z prawej Bruce Lee, z lewej Myszka Miki, kultowy napis Hollywood na dole. Niby wszystko fajnie, ale w przyjemną całość się to nie zgrywa. Cóż, wygląda na to, że niekończąca się eksploatacja kina może okazać się zgubą, a cudowne dziecko amerykańskiej kinematografii w końcu poległo pod naporem własnych fascynacji.
-
Bez najmniejszych wątpliwości "Pewnego razu... w Hollywood" to najbardziej osobisty i dojrzały obraz w dorobku Quentina Tarantino - nieco tylko ironiczna, przede wszystkim poruszająca, kontemplacyjna fantazja.
-
Wspaniały film dla fanów Pitta, DiCaprio, Hollywoodu i starych seriali, ale nie Tarantino.
-
Troszkę tak marudzę na ten film Quentina, ale prawda jest taka, że jest to kawał dobrego kina. No właśnie, tylko dobrego kina, ponieważ po takich twórcach zawsze oczekuje się rzeczy wybitnych, wielkich albo co najmniej bardzo dobrych. Ale nie zawsze można być w najwyższej formie, prawda?
-
Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie wymieszał jak w koktajlowym shakerze składniki gorzkie i słodkie, powagę i rechot, intelektualny niepokój i zabawę. Otrzymany drink daje największego kopa na zakończenie tej dzikiej imprezy.
-
Najważniejsze, że po całym seansie chce się do Pewnego razu... w Hollywood wrócić. Pobyć raz jeszcze z historią Daltona, jego dublera, wyłapać i na spokojnie odczytać wszystkie filmowe tropy, które Tarantino powtykał w każdy kadr czyniąc z filmu swoistą podróż - łamigłówkę dla fanów jego twórczości. To być może najbardziej dojrzały, najbardziej przemyślany, ryzykowny obraz, ale też mówiący dużo o naturze reżysera.
-
Przez pierwsze dwie godziny "Pewnego razu... w Hollywood" rozkoszujemy się ciepłą komedią zrodzoną z miłości i entuzjazmu - przede wszystkim do klasycznego kina oraz aktorskiego fachu. Pełną nostalgii, tęsknoty do bajkowej krainy, którą w 1969 r. było Los Angeles, włóczęgą po niewinnej epoce.
-
Zdecydowanie najbardziej dojrzały i przemyślany film, jaki wyszedł spod ręki Tarantino. Jednak bądźcie spokojni, w odpowiednim momencie zaatakuje Was niczym górska żmija, a finał rozpali nie tylko pokłady śmiechu, ale również nadziei. Bo choć może ludzie umierają, aktorzy i filmy są wieczne.
-
To, być może, jeden z najlepszych filmów Tarantino, jednak już teraz mogę powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z najbardziej dojrzałą pozycją w jego filmografii.