
Aktor Rick Dalton i jego przyjaciel kaskader powracają do Hollywood. Mężczyźni próbują odnaleźć się w przemyśle filmowym, który ewoluował podczas ich nieobecności.
- Aktorzy: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Al Pacino, Emile Hirsch i 15 więcej
- Reżyser: Quentin Tarantino
- Scenarzysta: Quentin Tarantino
- Premiera kinowa: 16 sierpnia 2019
- Premiera DVD: 11 grudnia 2019
- Premiera światowa: 21 maja 2019
- Ostatnia aktywność: 12 czerwca
- Dodany: 7 marca 2018
-
To kino bardziej dojrzałe i angażujące, które bawi, nie uciekając się do brutalności oraz humoru niskich lotów i piękny hołd złożony ukochanej przez Tarantino epoce w historii Hollywood, a jednocześnie produkcja, której warto poświęcić uwagę ze względu na doskonałe aktorskie kreacje.
-
Cały film jest świetny, ale do miana tego idealnego lub bliskiego ideału trochę brakuje. Tarantino miał wszystko, by zrobić filmowe dzieło sztuki, lecz czegoś zabrakło.
-
Absolutne tour de force tego aktora i szokujące jest to, że z Cannes wrócił z pustymi rękami. Jeśli nie lubicie fajnych filmów, to warto przejść się do kina choćby dla DiCarpio, który oby zgarnął za tę rolę kilka zasłużonych nagród.
-
To, być może, jeden z najlepszych filmów Tarantino, jednak już teraz mogę powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z najbardziej dojrzałą pozycją w jego filmografii.
-
Znajdziemy tu wszystkie typowe cechy stylu Tarantino: zabawę z filmowymi cytatami i postaciami, mieszankę powagi, groteski i komedii czy dekonstrukcję kinowej przemocy. Najciekawsza w tym filmie jest jednak dla mnie konkretna diagnoza, którą reżyser odważnie serwuje widzom.
-
Zrobił na mnie duże wrażenie estetyczne. Lata 60. zostały odwzorowane z wielką precyzją i dbałością o najmniejsze szczegóły. Reżyser - jak zwykle - odwoływał się do klasyków popkultury i nie zawiódł żadnych moich oczekiwań. Dalej jest to "klasyczny Tarantino", ale z elementem świeżości, który według mnie zadziałał na produkcję bardzo pozytywnie.
-
Tarantino jest dojrzalszy, wciąż jednak pozostaje tylko chłopcem, wychowankiem kina z dobrymi intencjami, który szczerze chciałby, by świat stał się lepszy. Tylko być może owe chęci zbyt często zatrzymują się na zabawie.
-
Ma w sobie wszystko co powinno być w dobrej laurce oraz filmie Quentina Tarantino. Reżyser daje upust swojej miłości do Hollywood, ale nie zapomina także o tym, aby nie przekroczyć pewnej granicy i nie serwuje nam czarno-białej wersji rzeczywistości.
-
Doskonała aktorsko, wspaniała opowieść o późnych latach sześćdziesiątych, przyjaźni i Hollywood - włącznie z wątkami komun hippisowskich oraz sekty Mansona, której znaczenie dla opowieści nabiera na sile z każdą kolejną sceną .
-
W Once upon... znajdziemy to, co dla filmów Tarantino jest charakterystyczne - świetne dobranie utworów muzycznych, "zabawa" przemocą, ironiczny humor, pastisz, zabawa gatunkami i... stopy, stopy, stopy. Jednak jest to najmniej tarantinowski film ze wszystkich dziewięciu. Na pewno spokojniejszy, zawiedzie się ten, kto liczy na wartką akcję, film został oparty raczej na "gadaniu".
-
Piękny miks rzeczywistości i fantazji. Najspokojniejszy, najwolniejszy i najprzyjemniejszy film w dorobku Tarantino, który wyrzucił samozachwyt do śmietnika, aby napisać pierwsze w swojej karierze naprawdę naturalnie brzmiące dialogi oraz postaci, które nie są po prostu cool, lecz zdają się żyć własnym życiem.
-
Jest kursem kolizyjnym dobrej zabawy, scenograficznej autentyczności, postaci przepełnionych skazami oraz dojrzałego meta-komentarza na temat świata filmu.
-
Bardzo specyficzny. Będzie on ciekawym widowiskiem zwłaszcza dla tych, których zamiłowanie do amerykańskiego kina nie ogranicza się jedynie do oglądania jego wytworów. Brak dynamizmu może być nie do zaakceptowania dla części widzów. Osoby, które zanurzą się w klimacie obrazu Tarantino będą czerpać z niego wiele, jednak jestem w stanie zrozumieć, że dla niektórym film będzie się dłużyć.
-
Pewnego razu... w Hollywood nie zostanie moim ulubionym filmem Tarantino. Ba, nie sądzę, żeby załapał się nawet do pierwszej trójki. Niemniej, będąc solidną, kinofilską z ducha rozrywką, dostarcza ogromnej radości i skutecznie przypomina, że bez Tarantino nasza miłość do amerykańskich mitów nie byłaby taka sama. Dlatego zdecydowanie warto go zobaczyć.
-
Znakomity. Wykreowany na wielkim ekranie świat przedstawiony znakomicie współgra ze świetnie napisanymi, pełnymi emocji postaciami.
-
Bardzo bym chciał zamieszkać w tym onirycznym Hollywood Quentina Tarantino na dłużej niż te niespełna trzy godziny.
-
Piękna pocztówka z nieistniejącego świata, która niezbyt przejmuje się brakiem wyrazistej fabuły.
-
Mimo nierównego tempa, zbędnego nagromadzenia wątków i stylistycznych różnic względem poprzednich filmów, nie ulega jednak wątpliwości, że "Pewnego razu..." to rzecz w filmografii Tarantino wyjątkowa, zatopiona w sentymentalnym sosie filmowa pocztówka i spełniona próba ostatecznego rozliczenia się ze zmierzchem niewinności Hollywood, wyznanie bezgranicznej miłości do kina od człowieka, który rzucił pracę w wypożyczalni wideo, by śnić swoje celuloidowe sny w fabryce marzeń.
-
Reżyser ma właściwie głęboko w poważaniu, czy widz wie, jak obracają się zębatki w Hollywood, a bez tej wiedzy docenienie obrazu jest praktycznie niemożliwe. Nawet nie wyobrażam sobie, jak skołowani musieli być ludzie, którzy nie mieli wcześniej do czynienia z dziełami szalonego Amerykanina, ale ich raczej nie jest mi szkoda. Jak zaznaczyłem na początku - to nie jest kino dla każdego i to wypada wiedzieć, nawet jeśli nie siedzi się w tym grajdołku.
-
Quentin Tarantino dostarczył nam naprawdę dziwny film i ciężko ukryć mi rozczarowanie tym, jak mało jest w "Pewnego razu...w Hollywood" Tarantino. Tych ciekawych postaci, błyskotliwych dialogów, które przechodzą do codziennego języka. Mam wrażenie, że to najsłabszy film tego reżysera, ale... Jeśli potraktować tę produkcję w szerszym kontekście, jako hołd dla pewnej epoki i nawiązanie do pewnych wydarzeń z tego okresu to mamy do czynienia z solidną produkcją.
-
Bardziej wymagający od ostatnich dokonań reżysera w kontekście znajomości realiów, w których się rozgrywa, historycznego tła fabuły, będący jednakże nie lada gratką dla każdego widza, który potrafi docenić tytaniczną pracę przy odtwarzaniu klimatu czasu i miejsca akcji, jak również dobre dialogi i aktorstwo z absolutnie najwyższej półki.
-
Może i "Once Upon in Time in Hollywood" nie trafi na listę najlepszych tytułów Tarantino, ale nadal to bardzo dobry film, który trzeba zobaczyć dla minionego klimatu lat 60. oraz genialnych ról Pitta i DiCaprio.
-
Tarantino spełnia więc życzenie swoich najbardziej zatwardziałych krytyków: staje się filmowym cynikiem, celebrującym płytką, konserwatywną filmową przemoc. Jest trochę tak, jakby reżyser odwrócił się plecami do swojej własnej, wieloletniej praktyki twórczej, w zeszłym roku podobnej trywializacji własnego dorobku dokonał Lars von Trier. "Pewnego razu... w Hollywood" wymazuje podglebie dużej części filmowego archiwum, z którego Tarantino lepił dotychczas ze wzruszająco diabelską precyzją.
-
Troszkę tak marudzę na ten film Quentina, ale prawda jest taka, że jest to kawał dobrego kina. No właśnie, tylko dobrego kina, ponieważ po takich twórcach zawsze oczekuje się rzeczy wybitnych, wielkich albo co najmniej bardzo dobrych. Ale nie zawsze można być w najwyższej formie, prawda?
-
Tarantino od początku swojej kariery uważa, że siła kina nie polega na dokumentalnym odzwierciedlaniu rzeczywistości, ale na jej dynamicznym, kreatywnym przetwarzaniu. A siła ta jest wielka. Umiejętne pokazanie ekstremalnej przemocy - na ekranie, a nie w życiu - może nawet doprowadzić do katharsis. I o tym, tak naprawdę, jest jego najnowszy film.
-
Tarantino nie byłby sobą, gdyby nie wymieszał jak w koktajlowym shakerze składniki gorzkie i słodkie, powagę i rechot, intelektualny niepokój i zabawę. Otrzymany drink daje największego kopa na zakończenie tej dzikiej imprezy.
-
Ten strumień filmowej świadomości zatrzymano na najlepszej stopklatce i oprawiono w ramkę. To najbardziej osobisty film kontrowersyjnego reżysera, jego manifest, jego wizja i jego własna fantazja o Hollywood. Fantazja, w którą wierzę.
-
Ładny obrazek kina, które nie wróci, ale przesadnie powolny, nostalgiczny i ckliwy. Nie każdemu przypadnie do gustu taki przerost formy nad treścią.
-
Naprawdę nie wiem, czy da się nakręcić coś jeszcze lepszego, pełniejszego, na wskroś tarantinowskiego.
-
Aż dziw bierze, że nie jest to finalny, dziesiąty film Tarantino. Ciężko jest sobie wyobrazić pełniejsze podsumowanie jego kinofilskiej drogi.
-
Najlepszy prezent, jaki Tarantino mógł sprawić Hollywood i dawnemu przemysłowi filmowemu w ogóle. Za to jeden z gorszych prezentów, jaki mógł sprawić swoim wiernym fanom, i jeden z gorszych sposobów, w jaki mógłby pożegnać się z kinem.
-
Bez najmniejszych wątpliwości "Pewnego razu... w Hollywood" to najbardziej osobisty i dojrzały obraz w dorobku Quentina Tarantino - nieco tylko ironiczna, przede wszystkim poruszająca, kontemplacyjna fantazja.
-
Widać, że reżyser niesamowicie starał się powrócić do korzeni, odrobinę bazując na tym, co niegdyś porywało fanów. W produkcji przecież każdy znajdzie sceny potyczek, które mogłyby konkurować z tymi z Kill Bill. Jednakże, dziewiąty film jest za mało Tarantinowski. Zbyt dojrzały, zbyt przemyślany, nie pozwala sobie na momenty kombinowania z czasem czy chronologią, co dla mnie zawsze było ogromnym plusem jego twórczości.
-
Reżyser postanowił całkowicie odciąć się od kultu Rodziny Mansona, w efekcie tworząc wzruszającą laurkę dla Sharon i kina, które już nie wróci. Kochajmy je, bo jeżeli rzeczywistość wiąże się z traumą, tylko kino może nas uratować.
-
Chętnie obejrzę jeszcze raz, szczególnie, że zupełnie mi się nie dłużyło. Bierzcie i oglądajcie z tego wszyscy!
-
Kinofilska perełka, która pogodzi zarówno fanów jego wczesnych filmów, jak zmęczonych powtarzalnością sceptyków.
-
Choć moje serduszko zawsze trzymałem blisko Wściekłych psów i Bękartów wojny - bo to filmy w swoim sznycie spełnione do cna - to Pewnego razu... w Hollywood to jego najpiękniejsze dziecko.
-
Hollywood lat 60. Quentina Tarantino jest piękne, beztroskie, pełne nostalgii i miłości. Nie jest wolne od wad, nie jest ideałem i miejscem spełnienia Amerykańskiego Snu. To portret epoki, nierzetelny i nieprawdziwy. Dlatego tak bardzo chcę w niego wierzyć.