-
Film Singera z pewnością sprawi, że po seansie w głośnikach będą leciały tylko utwory Queen. Nie jest to jednak produkcja, do której wracać się będzie z przyjemnością i nostalgią, bowiem uproszczenia fabularne nie czynią Bohemian Rhapsody obrazem wartym większej uwagi, aniżeli jednorazowy seans.
-
Wszystko sprowadza się więc do prostego wyboru. Można narzekać na zachowawczość i schematyczność fabuły, albo przymknąć na to oko i pokiwać się w rytm "Radio Ga Ga" i "We are the champions". Ja wybrałam to drugie i spędziłam w kinie bardzo przyjemny czas.
-
Fani muzyki Queen ten film zaakceptują raczej bez zastrzeżeń. Bo to muzyka jest w nim najważniejsza, a patrzenie jak rodziły się największe hity powoduje, że rośnie serce. A i dzieciom w żadnym momencie oczu zakrywać nie trzeba. Jak zarazić się HIV z tego filmu na pewno się nie dowiedzą.
-
Znakomicie opowiada o wzlotach i upadkach legendy rocka. I nie jest to cukierkowa laurka.
-
Jeśli na jakimś etapie swojego życia klaskaliście do Radio GaGa, tupaliście do We Will Rock You, czy biegaliście do Don't Stop Me Now, to najnowszy film Bryana Singera jest dla was. Tak samo jak tegoroczny Oscar powinien być dla Ramiego Maleka. Po prostu idźcie się dobrze bawić. W końcu koncert wszech czasów nie zdarza się często.
-
Podobno mowa jest srebrem, a milczenie złotem. A ja napiszę zaś jedynie tyle, że Bohemian Rhapsody to laurka wystawiona fenomenalnemu muzykowi. Kupuję ją, chociaż nie jest idealna, bo łapie za serce i nie puszcza. Dwa punkty wyżej za ładunek emocjonalny.
-
Całość ratuje muzyka i wyłącznie ona, ale obroniłaby się nawet bez filmu, który jest zbędnym średniakiem, niegodnym legendy.
-
Produkcja wspaniała, bardzo kolorowa i genialna pod względem zarówno muzycznym jak i aktorskim. Produkcja przede wszystkim przeznaczona zwłaszcza dla fanów legendarnej grupy rockowej, ale to również po prostu świetny film opowiadający o jednym z najlepszych muzyków świata oraz jego zespole, a nawet o nich wszystkich jako jednej zamkniętej całości.
-
Bohemian Rapsody niestety nie można nazwać dobrym filmem. Jednak jeśli lubi się muzykę zespołu Queen, przymknie oczy na kilka niedoskonałości i da się ponieść charyzmie Ramiego Maleka, to seans ten może okazać się bardzo przyjemny.
-
Ten film nie miał prawa być dziełem ponadprzeciętnym.
-
Po seansie nachodzi zatem ogromna ochota, by znów sięgnąć po przeboje Queen. W nich znajdziecie to wszystko, czego filmowi brakuje - siłę, szaleństwo, wizję, wyobraźnię i, co najważniejsze, artystyczną szczerość, która nie zawsze gwarantuje prawdę, ale zawsze uczciwość.
-
Seans doskonały, choć jedynie ocierający się o prawdę, jak spragniony pieszczoty kot.
-
To film ze sporymi problemami, ale za to wzorowy koncert.
-
"Bohemian Rhapsody" słucha się i ogląda świetnie, choć nawet najwięksi fani zauważą jego niedociągnięcia, jak słabo poprowadzoną narrację. Lecz w obliczu rozrywki, którą on dostarcza, te niedociągnięcia nie mają zbyt dużego znaczenia.
-
Fajna muzyka, fajny Rami Malek, trochę wzruszenia, ale finalnie zmarnowany potencjał przez co wyszedł jedynie laurkowaty biopic.
-
Historię Freddie'ego absolutnie należało opowiedzieć. Ale nie w taki sposób: na kolanach, wypolerowaną, ugrzecznioną. Bohemian Rhapsody stawia pomnik wokaliście, nie dotykając, albo ślizgając się tylko, po takich problemach jak tożsamość kulturowa, seksualność, samotność, cierpienie.
-
Fantastyczny miszmasz wielu form. Coś, jak muzyka zespołu Queen.
-
Fabularne film bardzo często niedomaga, ale przez sposób realizacji oraz ścieżkę dźwiękową zwyczajnie nie potrafię nie lubić tego filmu. Bo właściwie otrzymaliśmy miły dla oka obrazek, który dość dobrze się ogląda. Widzowie, którzy nie są psychofanami Queen, raczej będą dobrze się bawić podczas seansu. A po wyjściu z kina bankowo sięgną po płyty Queen.
-
Dlatego mimo iż mówi się, że "Bohemian Rhapsody" to obraz co najwyżej poprawny, trudno odmówić mu tego czegoś, co sprawia, że dwugodzinny seans mija niczym mrugnięcie powieką, a w jego trakcie trudno opanować ciepłe emocje. I cóż, czy zatem film, po którym czujemy się lepiej niż przed nim, nie jest przypadkiem dokładnie tym, o co w kinie chodzi?
-
Szkoda, że pierwszy film próbujący ugryźć fenomen zespołu Queen i - przede wszystkim - jego wielkiego lidera, jest takim bezpiecznym, schematycznym, pozbawionym polotu i pazura, produkcyjniakiem.
-
Jest więc Bohemian Rhapsody przedsięwzięciem tylko na poły udanym. Dexter Fletcher z powodzeniem dociągnął ten wózek do końca, wieńcząc dzieło zrealizowane głównie przez Bryana Singera i właśnie to należy uznać za największy sukces - stworzenie solidnego filmu z czegoś, co wielokrotnie mogło się rozsypać w drobny mak.
-
Jeśli przymknąć oko na nieścisłości, można się na Bohemian Rhapsody autentycznie dobrze bawić. Zwłaszcza, że ten film spełnia dwie istotne funkcje: ludziom nieobeznanym w dziejach Queen nakreśla podstawy i zachęca do zgłębienia faktów, zaś fanom przypomina, za co pokochali tę kapelę i jej twórców.
-
Dzieło Singera i Fletchera to ledwie przeciętne kino środka, rozpięte między solidnym, lecz pozbawionym autorskiego sznytu produkcyjniakiem a zwykłą, tanią chałturą.
-
Robotę" w tym filmie robią przede wszystkim urocze sceny ukazujące, jak powstawały największe przeboje Queen oraz sekwencje rekonstruujące koncerty zespołu. Tu naprawdę można poczuć cząstkę Marcury'ego i jego kapeli.
-
Pomimo tych uproszczeń, większość fanów Queen powinna wyjść z kina zachwycona. Nie będzie to jednak zasługa reżysera, scenarzystów ani też obsady, a samego zespołu. W "Bohemian Rhapsody" umieszczono całą masę przebojów Queen i to właśnie one porywają serca, wzbudzają zachwyt, wywołują łzy i uśmiech na twarzy.
-
Potrafi najzwyczajniej w świecie sprawić, że w tej spowitej ciemnością sali kinowej, chce się śpiewać, klaskać i tupać nogą do ich najsławniejszych utworów.
-
Niestety Singer tworzy poprawny i banalny film, w którym chce upchnąć całe życie wokalisty. Po seansie zostanie z nami tylko muzyka, a ona istniała i będzie istnieć niezależnie od kina.
-
Bardzo wzruszający film o genialnym zespole, w dodatku z najlepszą ścieżką dźwiękową wszech czasów. Gdyby był to film o czymkolwiek innym, nie zachęcałabym wcale, bo obiektywnie nie jest to arcydzieło, ale wszelkie mankamenty odchodzą w zapomnienie przy przytłaczającej sile tej wspaniałej muzyki.
-
Olśniewająca rola Maleka i możliwość niemal duchowego obcowania z muzyczną legendą wymazują niemal każde złe wspomnienie z filmowego "Bohemian Rhapsody".
-
Bardziej sprawdza się jako film muzyczny, a nie dramat.
-
Niezły, ze znakomitymi scenami koncertowymi i świetną kreacją Ramiego Maleka. Gdyby jeszcze rozbudować dynamikę pomiędzy postaciami i dać miejsce historii do rozwinięcia się, mielibyśmy do czynienia z produkcją wybitną. Jednak fani Queen mogą być zadowoleni z końcowego efektu.
-
Dostajemy wzruszający hymn, który poruszył mnie do granic wrażliwości, wywołał płacz, dreszcze oraz masę innych emocji. W końcu po to są filmy, prawda?
-
Niestety tylko nieźle, bez szału, na jaki zasługuje ta legendarna ekipa i bez szału jaki latami Królowa serwowała swoim wielbicielom.
-
Te wszystkie muzyczne fragmenty są widowiskowe, naprawdę pieknie rozegrane, angażujące. Choć płytkie, jest to kino sympatyczne, na którym nie sposób źle się bawić.
-
Polecam warto obejrzeć takiego świetnego aktora jak Malik w roli Freediego Mercurego. Muzyka to kolejny powód, aby wybrać się do kina. Film Bohemian Rhapsody to swoisty hołd dla muzyka, jakim był Freddie Mercury.
-
Kino opuściłem z wielką tęsknotą za artystą, za muzyką Queenu, za tą osobowością. Jednocześnie spotkanie - umówmy się, raz lepsze, raz gorsze - było na tyle porażające, że tuż po seansie niechętnie włączyłem soundtrack, by chwile później go wyłączyć.
-
Mimo ogromnego wzruszenia, z jakim wyszłam z sali kinowej, tak naprawdę Singer i McCarten po seansie zostawili mnie z bardzo smutną refleksją: członkowie Queen w swoim Bohemian Rhapsody w ciągu sześciu minut zmieścili sześć gatunków muzycznych, z kolei Singer w dziele o tym samym tytule, które ma ponad 120 minut, zmieścił jedynie dwie godziny wątpliwie prawdziwej biografii.
-
Przeciętna biografia, poprowadzona od jednego wątku do drugiego w bardzo ekspresowym tempie, bez ładu i składu, ciekawego pomysłu oraz pozbawiona jakiegoś własnego charakteru. Jeśli chcecie zobaczyć nieprzeciętną biografię, lepiej jeszcze raz obejrzeć "The Doors" Stone'a albo "Love & Mercy" o Brianie Wilsonie z The Beach Boys, bo one przynajmniej miały jakiś pomysł na siebie.
-
Stanowi duże rozczarowanie, bo Queen i Freddie Mercury naprawdę zasługują na ciekawszy film. To typowe ugrzecznione oglądadło, które nadaje się na obejrzenie przez całą rodzinę po świątecznym obiedzie.
-
Bohemian Rhapsody podobało mi się bardziej niż się spodziewałem. Chociaż oczywiście nie jest to film, na jaki zasługuje Freddie Mercury.