-
Jeśli tutaj jedną z lepszych ról w swej dotychczasowej karierze gra Aaron "Kraven" Taylor-Johnson, a cztery słuszne nominacje do Oscara są dowodem, że Eggers znowu zaprosił widzów do "prawdziwej epoki", to znak, że nie ma co żałować straconych monet. To film o budżecie 50 mln dolarów, stworzony na duży, kinowy ekran. Niech żałują Ci, co oglądali go na laptopie.
-
Summa summarum, ten oczekiwany film nie ma już tej siły i honoru poprzednika. To nadal igrzyska, jednakże bez chleba. Kontynuacja, która nie do końca broni się jako osobne dzieło, mimo wydarzeń rozgrywających się wiele lat po finale jedynki. Tam bardzo kibicowaliśmy bohaterowi, rozumieliśmy jego postawę, tęsknotę, marzenie o rzymskiej rzeczywistości, w której władzę sprawuje przyjazny ludowi senat. Tutaj los pewnego siebie Lucjusza jest nam obojętny.
-
"Ksenomorf powstał z kolan" - z ulgą głosili pierwsi widzowie. Ja stwierdzam, że się potyka, choć obślizgły jest i przestraszyć potrafi, a nawet wypali dziurę w głowie.
-
Jeden z widzów trafnie podsumował ten średnio angażujący, choć dość przerażający i sprawnie zrealizowany horror: "to walka o ostatni kawałek pizzy w trakcie inwazji obcych będąca symbolem godzenia się z umieraniem". Dokładnie. Michael Sarnoski już w debiutanckiej "Świni" bardzo skupiał na "duszy" protagonisty, na tym, co w jego głowie. Tutaj tak samo. Ale ja bym pragnął więcej zbiorowości w tym koszmarze na jawie, bez wysokiego zawieszania niewiary.
-
To inny film niż "Na drodze gniewu", choć gniewu w dużych oczach Taylor-Joy nie brakuje. Spokojniejszy. Cichszy. Jakby ktoś przeciął wężyk i benzyna nie zdążyła spłynąć do baku. Jest energia, szybki montaż i głośny, choć już nie "gryzący" ucho motyw muzyczny od Junkie XL, ale tylko momentami.
-
Garland nie bawi się w półśrodki. Jak ktoś ma zginąć, to zginie. Gdy wybuchnie bomba, to rozerwie stojących blisko ludzi. I sprytnie buduje opowieść - tak, by nie wyrażać poparcia politycznego, ale tak, by krytykować ogólny konflikt. Co ciekawe, najbardziej sugestywne i działające na emocje są momenty ciszy, gdy słychać tylko spust migawki. Niestety, kameralność jest jednocześnie siłą i piętą achillesową filmu. Brakuje większej skali w tej prostocie.
-
"Arcydzieło science fiction". "Najlepszy blockbuster XXI wieku". Z takimi nagłówkami trzeba ostrożnie. Lepiej brać na nie poprawkę. Bo wiecie - hype może uśpić rozum. W przypadku "Diuny 2", której akcja dzieje się od razu po ostatnich wydarzeniach z jedynki, owe pochwały są zasadne, gdy mowa tylko o wspomnianych na wstępie audiowizualnych atrakcjach.
-
"Kos" to taki film, który sprawia, że jestem jednocześnie spełniony i odczuwam niedosyt. Tak właśnie zatytułowałbym dwa rozdziały w swej księdze pochwał i zażaleń. Lecz więcej zapisanych kartek będzie w części pochwalnej. Wszak wszyscy aktorzy dają występ na miarę najwyższych odznaczeń.
-
"W nich cała nadzieja" to produkcja, która wygrywa na poziomie wizualnym, maskując niedostatki budżetowe, ale toczy nierówne scenariuszowe boje, gubiąc tempo i wpadając czasem na "przeszkody", gdzie nie pomoże nawet znajomość trzech praw robotyki Asimova. Czy zatem Biedroń będzie kolejnym Szulkinem, z własnym autorskim stemplem? W przyszłości odpowiedź na to pytanie znajdziemy.
-
Na pierwszym planie nie mamy ogromnego jaszczura. Reżysera interesuje grupowa terapia rozbitego narodu, patriotyczny pean na cześć obywatelskiej postawy i chęć rozliczenia cesarstwa z jego win. I jednocześnie interesuje go to, aby jak najwierniej oddać minioną epokę. Mimo że nie miał walizki wypełnionej po brzegi 200 mln dolców, wierzymy, że oto trafiliśmy do Japonii lat 40. XX wieku.
-
Jeśliby oglądać początkowe minuty "Chłopów" jeno na smartfonie, to faktycznie można kręcić nosem, myśląc, że to jakiś filtr Instagrama. Ale nawet na dużym, kinowym ekranie, musi minąć trochę czasu, aby przyzwyczaić się do takiej mieszanki, do której wrzuceni się żywi aktorzy, poklatkowa animacja i ręcznie malowane obrazy. Na szczęście, kiedy już to się nastąpi, to będzie się niczym w transie do ostatnich napisów.
-
"Twórca" to zatem coś na kształt dobrze naoliwionej maszyny, która tak jest tak pewna swoich funkcji, mocy, a przede wszystkim inteligencji, że wymyka się stworzycielowi spod kontroli. Namacalna. Realistyczna. Oglądana przez filtr tzw. ziarna niczym w dokumentalnej kronice. Ale jednocześnie skonstruowana chyba tylko do jednego celu - napisania scenariusza opartego na kliszach.
-
Ale to już było - krzykną malkontenci! "Linia życia" na przykład, gdzie młodzi ludzi zatrzymywali bicie serca, by sprawdzić, co jest po drugiej stronie. I masa innych horrorów, w których opętanie szło pod rękę z bujającymi w obłokach nastolatkami i ich buzującymi hormonami. Jednak "Mów do mnie" to coś więcej. Bez nagłego straszaka spoza kadru w postaci głośnego dźwięku itp. potrafi zaciągnąć do szafy sekretów, potworów i igrania "z ogniem".
-
Christopher Nolan zszedł na ziemię i zdetonował bombę - zrealizował film, w którym nie cofa bohaterów w czasie, nie każe im lecieć w kosmos ani zakradać się do snów. "Oppenheimer" to jego najbardziej ambitna produkcja, oparta na książce nagrodzonej Pulitzerem. Ale to żadne szpiegowskie kino czy rasowy thriller, choć pewne elementy takowych gatunków zostają tu przemycone. To bardziej opowieść o silnej jednostce, postawionej pod ścianą i mierzącej się z własnymi "demonami".
-
Solidny film przygodowy, który podobnie jak reklama przed seansem, stara się udowadniać, że życie emeryta to coś więcej niż czekanie w kapciach na listonosza z cienką kopertą. Lecz to jednocześnie średnio ekscytujące zwieńczenie losów archeologa, który z opresji często wychodził nie dlatego, że dysponował heroiczną siłą, a dlatego, że miał po prostu farta.
-
To faktycznie mistrzostwo pod względem łączenia stylów i rysowania ich obok siebie. Montażowa profeska, pomysłowa zabawa klatkami na sekundę, nieprzypadkowo narastająca muza, gdzie mocne bity informują o nadejściu ważnej sceny i charakteryzują bohatera. Żeby jednak nie było aż tak kolorowo, mimo że tytuł recenzji sugeruje, że tak właśnie będzie, te wszystkie elementy, choć fantastycznie wykonane, nie zawsze pozwalają odetchnąć pełnią piersią samej treści.
-
Fabuła jest pretekstowa i prościutka, a scenariusz nie atakuje głębokimi dialogami. Lecz to nie taki film, więc częściowo wybaczam. Jak odważnie stwierdził jeden z polskich krytyków "Dzień Matki" to John Wick po tygodniu na Pradze Północ. Podpisuję się wszystkimi kończynami pod tym zdaniem. A zatem już wiecie. Ten film to żaden "Dzień Kobiet", gdzie śledzimy losy Haliny, pracownicy sieci handlowej "Motylek". Oczywiście u Rakowicza też jest dramatycznie, jednak liczy się głównie akcja.
-
To smutny, choć na szczęście podtrzymujący na duchu, film. Dobrze domykający wątki postaci, także tych dalszoplanowych. W którym zwycięża miłość twórcy do tej dysfunkcyjnej rodziny - nawet wiecznie naburmuszonej, krzyczącej Nebuli. Wizualnie i muzycznie to klasa kosmiczna. Cieszę się, że Bradley Cooper własnym głosem i gestami ożywił Rocketa Racoona, jakby nie był on jedynie komputerowym dzieckiem grafików.
-
Absurd - odnotowano ów element. Jednak jest on pełni w pełni kontrolowany, a humor w dialogach i sytuacjach daleki od sucharów spod budki z piwem, niekloaczny, inteligentny. Bohaterowie z "Wieczoru gier" Lubią To. Bogactwo Forgotten Realms wylało się z dużego ekranu, a duch legendy nie ucierpiał, wręcz uśmiechnął się, unosząc kciuk na znak zadowolenia i łaskowości. Lecz na przyszłość żądam więcej lokacji, przygód, złoli, i ciut lepszej intrygi.
-
Rodzinne konflikty nie wybrzmiewają na tyle, abym przejął się losem poszczególnych osób. Stryjek Spielberg nie czaruje już tak bardzo, jak wcześniej. Na szczęście wujek Boris strzela takim monologiem, że czapki z głów, a wyłapywanie meta nawiązań do lubianych dzieł twórcy jest niczym łowienie złotych rybek w oczku wodnym.
-
Ja po seansie filmu jestem wyczerpany, jednak na twarzy gości uśmiech. Bo paradoksalnie czuje się naładowany energetycznie, jakbym wypił kilka... naście Red Bulli. Mimo umownej fabuły uplecionej z tony absurdów, jest to pod względem sekwencji akcji i kreatywnej reżyserii połączonej ze zdjęciami niczym z "Blade Runnera 2049", najlepszy rozdział!
-
Mimo że część osób może odrzucić brak typowej linearnej narracji na rzecz epizodycznej struktury, to ja dałem porwać się płynącej, emocjonalnej muzyce pianisty, która zostaje poszarpana przez to, co spontaniczne i nieuchronne.
-
Ciężko mi się zadurzyć, gdyż fabularne skróty, sztampowa scena z wioskowymi pseudokibicami i montażowe cięcia wybijają mnie z rytmu całości. Jednak są dwa elementy, dzięki którym owa barwna odyseja ma nastrój na przemian oniryczny, metafizyczny, melancholijny oraz mroczny. To plastyczne, przepiękne, czasem surrealistyczne zdjęcia Michała Dymka oraz muzyka Pawła Mykietyna.
-
Kawał mądrej, familijnej historii. Co prawda mającej formę planszówki, gdzie należy dotrzeć z punktu A do B, uważając na czyhające pułapki, lecz tak wiarygodnie dekonstruującej obraz nieśmiertelnego herosa i z tak rosnącą, dramaturgiczną stawką, że pozostaje przybić piątkę twórcom.
-
Przeszło trzygodzinny spektakl początkowo wygląda jak pocztówka z wakacji, a następnie film przyrodniczy, gdzie funkcję narratora powinna przejąć Krystyna Czubówna. "Proszę państwa, a teraz widzimy majestatyczne podwodne stworzenia, które za moment wejdą w fazę godową... Spójrzcie jeszcze na te zielone drzewa i wysoką trawę oraz kosmiczne świetliki...". Kontynuacja "Avatara" to nie droga bohatera jak u Campbella. To trzyaktowe dzieło, w którym James Cameron powoli zaprasza do świata już znanego.
-
Nie jest to film na pełnej petardzie, ale nagrodę publiczności zdobył. Większość osób jednak się z nim zakumplowała. Widocznie tego typu produkcje spod znaku feel good movie, mimo swej ckliwości, dłużyzn i sztampy, są ciągle potrzebne. "Johnny" chyba nie spodobałby się Kaczkowskiemu ze względu na "rozpromieniony żywot świętego", lecz wstrzykuje pewną dawkę pozytywnej energii.
-
Wielkie gratulacje dla twórców: Marka Gustafsona i przede wszystkim dla Guillermo del Toro, który do "Pinokia" przemycił sporo z własnej wyobraźni. Jest więc nieco groteskowo, lekko straszno i bardzo poważnie.
-
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony jestem zadowolony, bo długie czakanie na dziewicze, polskie zombie opłaciło się - wyglądają nieźle, ładnie warczą i szurają nogami, ale kurde bele - gdy już następuje jatka, to jakaś ona taka mało kreatywna. Aż chciałoby się wrzasnąć: więcej posoki, mięcha, odcinania głów, używania uzbrojenia i drapania pazurami, gdy obok stoi zdziwiony strażnik miejski - Czarek Pazura.
-
Utalentowana obsada, reżyser mający debiut dawno za sobą, potrafiący pokazywać na ekranie skomplikowane ludzkie charaktery i historia oparta na faktach - wydawało, że z takiego połączenia wyjdzie film, którym można się chwalić w każdym zakątku naszej planety. Niestety, mimo że "Broad Peak" trafi do widzów w wielu krajach za sprawą Netflixa, nie będą oni głośno klaskać. Raczej założą rękawiczki, aby ogrzać swoje dłonie.
-
Pragnąłem, aby ostatni "Jurassic Park" był chociaż przedstawicielem gatunku quilty pleasure polanym kubłem nostalgii. Dostałem tekturową dramaturgię, pustkę leniwego recyklingu i efekty komputerowe, które w jasnej, śniegowej scenerii, bywają niedopracowane. Colinie T. dlaczego nie brałeś przykładu z Toma Cruisa. Ten to potrafił stworzyć blockbustera przez duże B, oddając hołd minionej dekadzie.
-
"Czas jest naszym wrogiem" - brzmią złowrogo słowa wypowiadane w tym filmie. Lecz nie dla Toma Cruisa, który nie dość, że sam pilotuje samolot i mknie na Kawasaki, to jeszcze stara się błyszczeć aktorsko, szczególnie, gdy mierzy się z lękami przeszłości. Testuje maszyny i wrażliwo-sentymentalną duszę widzów. Sprawnie żongluje schematami i operuje kliszami.
-
Ciągnący się trzeci akt i brak scenariuszowej głębi w kryminalnym wątku zostaje przykryty przez niesamowity klimat wykreowany dzięki zdjęciom Greiga Frasera oraz kompozycjom Michael Giacchino. Co ci panowie tutaj robią, to czapki z głów! Pierwszy, bawiąc się światłem i cieniem, realistycznie przedstawia w obiektywie kamery mgliste miasto i ciemne, brudne zaułki, w którym króluje korupcja i degrengolada. Drugi rozpisał takie partytury, że wywołują u widza audio-orgazm!
-
Łukasz Ronduda wreszcie ma we własnym dorobku dzieło uniwersalne oraz bardziej przystępne dla szerszej publiczności. Znający sztukę współczesną od podszewki w poprzednich produkcjach: "Performerze" i "Sercu z miłości" także opisał wycinek egzystencji artystów, szukających dla siebie miejsca w obecnym świecie, ale dopiero we "Wszystkich naszych strachach" poruszył delikatne struny, zachęcił do refleksji i trafił w aktualny czas.
-
Kontrast odbiera nieco filmowi autentyczności. Ale nadal mamy historię, która dzięki, budującej smutną atmosferę, muzyce i wspanialej aktorce, chwyci, a nawet ściśnie serce niejednego delikatnego widza, i która, jak wyrzuty sumienia, będzie długo "odzywać" się w głębi duszy.
-
Coś tu zgrzyta więcej niż piasek pod stopami. Coś wzbudza drgania mocniej niż potężny czerw pustyni. Filmowa opowieść o szlachetnym rodzie Atrydów, któremu imperator oddaje w lenno Arrakis, zwany Diuną, jest niczym sinusoida. Są w niej rzeczy, które zasługują na najwyższe pochwały. Są też dłużyzny i nierówne tempo, chociażby w finałowym akcie.
-
Sam montaż jest kreatywny, dopasowany do skrawków wspomnień nestora rodu. Ale na dłuższą metę te równoległe przenikania starego z obecnym, nagłe retrospekcje, nawiązania do Wyspiańskiego i jednoczesne tańce, swawole, disco polo w wykonaniu Jakubika skontrastowane z bestialstwem przodków, zamiast angażować w opowiadaną dwutorowo historię i mocniej budować przekaz, wytrącają z filmu, męczą.
-
25. film z cyklu cierpi na naciągane fabularne elementy, brak Judi Dench oraz schematycznego, zbyt karykaturalnego przeciwnika. Gubi tempo, a melodramatyczne wstawki przynudzają. Ale mimo tych wad, jest wart polecenia, bo niektóre dialogi wymyślone przez Phoebe Waller-Bridge wprowadzają specyficzny luz, a Danielowi się chce, szczególnie w porównaniu do "Spectre".
-
Polski kandydat do Oscara pokazywany w Wenecji. Zdobywca Srebrnych Lwów na Festiwalu w Gdyni. Po takim wstępie można spodziewać się, że dramat pt. "Żeby nie było śladów" to dzieło bez wad, rozliczające dawny system w odważny sposób, polecane koniecznie do obejrzenia wszystkim Polakom i nadal dość aktualne w swojej wymowie. W dużej części to prawda, ale jako dojrzały widz spodziewałem się opowieści nieco bardziej przeszywającej serce i powodującej wewnętrzną złość oraz bezsilność.
-
Tuż po seansie chciałem nagrodzić "Teściów" sześcioma kieliszkami na dziesięć. Zasłużyli jednak na nieco więcej. Dlaczego? Debiutant - Jakub Michalczuk potrafił oddać atmosferę większości polskich wesel, a Englert czarował długimi ujęciami. I najważniejsza zaleta - czworo znakomitych aktorów dało popis wysokich umiejętności. Była między nimi totalna chemia, gorąca jak wrzątek.
-
Metamorfoza fizyczna, jaką przeszedł Piotr Głowacki, imponuje niemal równie mocno jak dokonania Christiana Bale'a. Początkowo zaszczuty, nazywany nieopierzanym kogutem, będący cieniem, zaczyna emanować potężną, wewnętrzną siłą, aż powstaje z popiołów. Wypada wiarygodnie w trakcie robienia szybkich uników, ale jeszcze bardziej przekonuje, gdy ma do odegrania sceny ze świetnym Jankiem Szydłowskim.
-
Podobnie jak podwładni Amandy, widzowie mogą licytować się przed seansem i w jego trakcie, kto przeżyje, a kto zginie. Produkcja jest niestety przewidywalna pod względem prowadzonej od punktu A do B fabuły i korzysta z typowych, wytartych klisz. Od ilości gagów, abstrakcji à la "Rick i Morty" i hektolitrów posoki niektórzy przedawkują. Nie sposób jednak nie kibicować tej bandzie w lateksowych wdziankach i majtkach o nadzwyczajnych zdolnościach.