-
Tak dobrych i zapadających w pamięć "Żółwi" jeszcze nie było, ani w animacji, ani w live-action.
-
Cenniejszego morału nie dała nam ani żadna z dotychczasowych ekranizacji, ani nawet sam oryginał.
-
Mimo hybrydowości opowiadania i wielu błyskotliwych metafor, "Do ostatniej kości" trudno nazwać jego najlepszym filmem.
-
Dostaliśmy zatem odpowiednik halloweenowej torby żelków, która zamiast zwykłych gumisiów ma w środku nietoperze, mózgi i robale. Koniec końców smakują tak samo jak zawsze, ale na tę okazję nie można sobie przecież odmówić.
-
Za złożonym fenomenem Marilyn stoi również ona sama. Nie tylko male gaze - a właśnie taki uproszczony wniosek sugeruje "Blondynka".
-
Niestety, wszystkie te odnośniki sprawiają wrażenie katalogu, z którego Wilde potrafi umiejętnie czerpać - czasem sprawiając, że filmem da się na chwilę oczarować - ale nie są w stanie wynieść go poza kompletną przeciętność.
-
Zadowoleni z pewnością będą też najmłodsi widzowie, bo z klasycznej i przestarzałej już pod pewnymi względami animacji zrobiono tu rozpędzoną, hiperkinetyczną przygodówkę. Pozostali film Zemeckisa mogą sobie podarować i poczekać co zrobi z tą samą historią del Toro.
-
Jeśli tylko przymkniemy na to oko, otrzymamy bez wątpienia najlepszy, najciekawszy i najbardziej ekscytujący od strony akcji film o Predatorze.
-
To przede wszystkim przejaw kina bardzo różnorodnego - pokazującego nie tylko, jak wiele emocji można odnaleźć na przecięciu kina akcji i horroru, ale że Krasinski to wciąż zaskakująca, wschodząca gwiazda współczesnej grozy.
-
Jakie by jednak nie były, problemy "Cruelli" skutecznie niweluje dobra, punk-rockowo nieprzewidywalna frajda i atrakcyjna jakość wykonania.
-
W obliczu wyrazistego aktorstwa i reżyserskiej finezji nietrudno też wyobrazić sobie Pewnej nocy w Miami... jako liczącego się gracza w tegorocznym wyścigu oscarowym.
-
Mimo przydługiego finiszu, "Tlen" to wciąż wzorcowo zrealizowany thriller, a zarazem sztandarowy przykład kinowego minimalizmu.
-
Filmowa laurka przewidziana tylko dla największych fanów gier NetherRealmu, tych bardziej odpornych na kino ciężkostrawne i uformowane wokół wyjałowionych hołdów, tak jak wiele poprzednich growych adaptacji, na czele z "Hitmanem" i "Assassin's Creed". Pozostali widzowie, którzy zdecydują się na wypróbowanie "Mortal Kombat", nie odnajdą w filmie ani krztyny sensu, ani jakiejkolwiek znaczącej jakości, ponad kilka ładnych obrazków, które i tak długo z nimi nie zostaną.
-
Nie jest oczywiście dziełem bez wad i przeciętnych wyborów, ale z pewnością ma w sobie potencjał, by przemówić do niejednego sceptyka.
-
Wpisuje się w rozrastający się pejzaż filmowych ostrzeżeń, upatrujących w futuroscenariuszach okazji do obrazowania możliwych kierunków ziemskiej apokalipsy. Clooney Ameryki swoim filmem nie odkrywa, ale z powodzeniem dołącza do szerszej dyskusji w duchu udanego quasi-głównonurtowego widowiska.
-
Reżyser zdołał znaleźć sposób, by z wstrząsającego doświadczenia, będącego jednym z symboli coraz chętniej wychylającego łeb amerykańskiego państwa policyjnego, zrobić zarazem mocne świadectwo minionych czasów i popisowe kino, obok którego mało kto będzie potrafił przejść obojętnie.
-
Niestety, będąc kilka godzin po seansie, "Tenet" jawi się jako film, który owszem - trzeba obejrzeć wielokrotnie. Ale niekoniecznie ma się na to siłę.
-
To ni mniej, ni więcej, a kolejny krok w kierunku obranym przez twórców "Obecnowersum". Kiepskie scenariusze zdają egzamin, ekspresowo sfilmowane obrazy dotrzymują kalendarza premier i przynoszą kosmiczne zyski. Klątwa z pewnością prędko nie odejdzie.
-
Otrzymujemy tu kino niełatwe, pełne symboli, dygresji i niedomówień. Finał, w połączeniu z otwierającym cytatem z ewangelii według św. Łukasza, uwidacznia zaś to, że Hong-jin Na zaprojektował "Lament" niczym współczesną parabolę - uniwersalną opowieść o naiwności, strachu, nieufności i złu w jego przeróżnych manifestacjach.
-
Niby jest zabawnie, niby trochę autotematycznie, ale w tonie coś zgrzyta ponad pięćdziesiąt minut przed napisami końcowymi i tak już zostaje. Zupełnie jakby reżyser nie wiedział, czy chce tu zrobić "Coś" czy "Martwe zło"? By zanadto nie spoilerować, najsłabiej wypada niestety właśnie ta część "W lesie dziś nie zaśnie nikt", która umieszcza słowo "slash" w slasherze.
-
Prawdziwy film komiksowy, tak to właśnie powinno wyglądać.
-
W nawigowaniu między obłędem, jakim jest tempo tegoż filmu, pomaga to, że wewnątrz narracyjnego rauszu i realizacyjnych niewypałów bije pewne serce i wyzierają pewne emocje, które raz po raz udaje się "Dolittle'owi" skutecznie przekazać.
-
Nie jest to film, który się fajnie ogląda, ani film, który się fajnie krytykuje. Fajnie się o nim wyłącznie zapomina.
-
U Hoopera rozstrzał estetyczny zmiksowany z diablo niezręczną erotyką, głupawym humorem, nieistniejącą fabułą i tymi przerażającymi twarzami wywołuje wyłącznie głębokie poczucie dyskomfortu, a układy taneczne prezentują się niczym narkotyczny sen w poczekalni weterynarza.
-
J.J. Abrams oddał nam epizodem IX film potężny, przeładowany treścią i wypakowany po brzegi najczystszymi emocjami. Jest to zarazem film, który w wielu względach osiąga sukces, a w wielu, mimo najlepszych intencji, po prostu zawodzi.
-
Przepiękna, słodko-gorzka opowieść, która niemal w równej mierze bawi, co łamie serce. W toku ponad dwóch, wyciszonych i kontemplacyjnych godzin Noah Baumbach poddaje teksturę uczuć i stanów emocjonalnych wnikliwej analizie, zestawia prawniczy żargon ze sferą wymykającą się ujednoznacznieniu, neguje też istnienie werbalnej definicji "miłości", stawiając na piękne i skomplikowane konglomeraty.
-
Wystylizowany list miłosny do klasyków kryminału, posługujący się narracją nieustannie wyprzedzającą i widownię, i wykorzystywaną konwencję.
-
Z jednej strony bowiem, otrzymujemy tu ponad dwie piękne godziny, doskonale zagrane i pełne namysłu. Z drugiej - ostatnie trzydzieści minut należy do zupełnie innej narracji, znacznie mniej subtelnej i na tyle pochłoniętej odtwarzaniem przeszłości, że zapomina, co ma w tytule. "Doktor Sen" to film zaledwie całkiem dobry, co rozczarowuje, tym bardziej że tak często przypomina kino wielkie.
-
Dociera do końca prowadzony obowiązkiem rozliczenia się z niedopracowanymi alegoriami przejmującymi stery nad pierwszym planem, fundamentalnie zmienia zakończenie preferowane przez nowelę i staje się jedną z wielu ekranizacji prozy Kinga, których żywotność kończy się natychmiast po pierwszym i ostatnim seansie.
-
Gdy nie zdumiewa kwestionowalnym doborem efektów CGI ani nie topi emocji w montażu, stanowi bardzo dobre uzupełnienie pierwszej części - jakkolwiek jednak niedorastające do niej jako dzieło kompletne.
-
Bez najmniejszych wątpliwości "Pewnego razu... w Hollywood" to najbardziej osobisty i dojrzały obraz w dorobku Quentina Tarantino - nieco tylko ironiczna, przede wszystkim poruszająca, kontemplacyjna fantazja.
-
By podkreślić wprawność, z jaką filmowi udaje się zamaskować swoje zasadnicze motywy, warto dodać, że "Atak na dzielnicę" działa w całkowitym oderwaniu od alegorycznych tropów narracji. Pomysłowo sfilmowane sekwencje akcji, zawrotny rytm, znakomicie rozpisane i zagrane postacie współgrają w tworzeniu kameralnej i niezobowiązującej zabawy gatunkiem.
-
Choć znajdą się tacy, którzy kwalifikują "Trzeciego człowieka" jako zwykły, noirowy genre film, po nieco uważniejszym seansie okazuje się, że nie ma tu w istocie niczego konwencjonalnego. Finalne ujęcie pozostaje tego niezbitym, osobliwie spokojnym i niezmiennie gorzkim świadectwem.
-
"Kłopoty z Harrym" ogląda się przede wszystkim z głębokim poczuciem storytellingowej satysfakcji. Satysfakcji jednak zupełnie innego rodzaju, niż ta znana z odbioru większości filmów z katalogu dokonań artysty stojącego za "Vertigo" i "Ptakami".
-
To po raz kolejny w zasadzie wszystko o czym mógłby marzyć fan komiksowych superprodukcji. Minimalnie ustępujące "Homecoming", szybkie, zabawne, charyzmatycznie zagrane i relatywnie kameralne kino nowej przygody umiejętnie zestawiające odwieczne dylematy.
-
I choć, powtarzając za recenzjami sprzed dekady, nie można odmówić Fordowi umiejętności transformowania mise-en-scène w przestrzeń jednolitego stylu rodem z okładki eksluzywnego katalogu, nie można też zgodzić się ze stwierdzeniem, że za olśniewającą oprawą nie kryje się szersza i bardzo intymna myśl.
-
Dokonuje tego, czego nie udało się najgłośniejszym próbom sportretowania gwiazd rocka. Podsumowuje życiorys niezwykłego artysty bez kompromisów - z zachowaniem uczuć i emocji immanentnych dla jego twórczości. Przede wszystkim jednak, nie żeruje na dorobku Eltona Johna niczym wampiryczny archetyp "złego producenta" wieszczącego za rogiem potencjał na sequel, a czyni ów dziedzictwo głównym bohaterem filmu - bijącym sercem i nieodłącznym elementem fantazyjnej tekstury.
-
Nie zaoferuje łatwych odpowiedzi, pozostawiając widza w stanie skrajnego zagubienia i niepokoju - jak na najlepsze dzieła sztuki przystało, a ostatnie pytanie otrzyma podobną wagę, co finalny dialog "Obywatela Kane'a".