-
Istotność filmu Glazera polega na uaktualnieniu kwestii obojętności ludzi na cierpienie innych i ludobójstwo dokonywane podczas II wojny światowej, czyli przeniesieniu moralnych implikacji takiej postawy w nasze czasy - i skonfrontowaniu tego z naszą własną postawą tu i teraz, czyli z naszym stosunkiem do dziejącego się obecnie w świecie zła.
-
Film tworzy nową jakość - w pewnym sensie autonomiczną wobec książki Reymonta, dzięki czemu nie musimy trzymać się kurczowo porównawczych odniesień do niej. Jeśli ktoś tak jednak robi, to siłą rzeczy ustawia "nowych" "Chłopów" na straconej pozycji wobec tych "starych" - co oczywiście dostarcza mu amunicji w krytycznych wycieczkach przeciw tym ostatnim. Tak więc, odbiór filmu okazuje się zależny od przyjętej perspektywy.
-
Ostatecznie, coś z tej laurkowości - a przy tym szczypty sentymentalizmu - do "Maestra" się przedostało, ale nie na tyle, by wyjałowić go z emocji i wytrzebić dramaturgicznie, budując jakiś monument superbohatera i geniusza, a nie obraz prawdziwego człowieka z jego wadami, słabością i egoizmem, ulegającego własnej pożądliwości i nałogom. Takim właśnie typem był Lenny - i mniej więcej takim widzimy go na ekranie.
-
8.517 stycznia
- Skomentuj
-
Mistrzostwo reżyserskie Payne'a przejawia się właśnie w sposobie, w jaki równoważy on w swoim filmie przeciwieństwa: komediowość z nutą tragizmu, farsowość życia z jego dramatyzmem, poczucie osamotnienia z potrzebą bliskości, ułożenie i szkolny dryl z buntowniczą anarchią... To jest wielka sztuka utrzymać te wszystkie przeciwstawne fenomeny życia w ryzach - tak, aby nie zrobiła się z tego mamałyga, a koherentny i wiarygodny psychologicznie kawał dobrego kina.
-
Techniczna biegłość, walory estetyczne i widowiskowość nie czynią jeszcze film dobrym, zwłaszcza jeśli ma on wiarygodnie przedstawić człowieka, którego imieniem nazwana została cała epoka.
-
Imponuje pod względem epickiej zamaszystości i produkcyjnej solidności. Zachwyca wręcz widoczna w nim scenograficzna perfekcyjność i dbałość o detale - wykreowanie "from the scratch" świata z innej epoki i ukazanie go na ekranie za pomocą różnych środków formalnych.
-
W sumie: za dużo w tym filmie Nolana samego Nolana. Rękę reżysera czuć w każdym momencie filmu - zamiast o tej ręce zapomnieć. Kto chce patrzeć na "Oppenheimera" jak na nolanowskie dzieło - ten będzie zachwycony. Kto jednak chciałby dotrzeć do prawdy o Oppenheimerze-człowieku, to będzie moim zdaniem omamiony. Przede wszystkim warsztatowymi sztuczkami - a reżyser jest prestidigitatorem przednim.
-
Kiedy oglądałem film za drugim razem, to jednak bardziej doceniłem jego styl - zawarty w często intrygujących zdjęciach Michała Dymka i przejmującej muzyce Pawła Mykietyna, nie tylko doskonale ilustrującej obraz, ale i stanowiącej swego rodzaju narrację. Szkoda, że fabularna warstwa filmu do tego wszystkiego nie dorastała... może nawet była tym przytłoczona?
-
6.528 lutego 2023
- 1
- Skomentuj
-
Iñárritu nie musiał hamować swego ego, bo świadomie tworzył film na poły autobiograficzny, w którym wyraził swój stosunek do świata, robiąc obrachunek z własnymi rozterkami, cierpieniem, śmiertelnością, wypaleniem, dziedzictwem, tożsamością. To wszystko, dzięki artystycznej klasie reżysera, staje się uniwersalne - dzięki czemu sami możemy się z tym mierzyć czy utożsamiać. I coś poznawać.
-
Trochę bałaganiarski i puszczony "na żywioł", ale trafiający "w punkt" czy też raczej w wiele punktów tego, co się obecnie dzieje na świecie: z ludźmi, z mediami, popkulturą, politykami, środowiskiem naturalnym, nauką, naukowcami...
-
Nie mogę przełknąć tego, że mając taki artystyczny potencjał i historię, która mogłaby być prawdziwym scenariuszowym "killerem", "Dom Gucci" prawie że utonął w mydlanej operze.
-
Jestem pełen podziwu dla Ridley'a Scotta, który w wieku 83 lat kręci tak solidny i zażywny film jak "Ostatni pojedynek", a przy tym zachowuje swój fantastyczny wizualny styl oraz niezwykłą zdolność absorbowania uwagi widza - skupiania jej na filmowych bohaterach i tym, co się z nimi dzieje. Scott jest w tym wszystkim niesłychanie efektywny...
-
Jak na ironię, to co miało "zmiękczyć" bondowski charakter, wprowadzić pewną korektę do DNA odpowiedzialnego za kreację kolejnych klonów serii, zadziałało moim zdaniem na niekorzyść filmu, rozbijając go formalnie i stylistycznie. Mnogość wątków - ich zagmatwanie, brak ciągłości w budowaniu napięcia sprawiało, że film się nieco rozłaził, nie trzymając się kupy. Kilka świetnie nakręconych sekwencji z szaloną jak zwykle akcją, tylko to wrażenie potęgowało.
-
Po pierwsze, film nie jest według mnie głęboki - zarówno w sensie zawartości filozoficznej czy myślowej, jak również humanistycznej i egzystencjalnej. Po drugie, nie ma też on większych walorów poetyckich, ani nawet estetycznych - wbrew usilnego wiązania go z poezją perską, czy wskazywania na obecne w nim ponoć piękno kadrowych ujęć.
-
Jest rzeczywiście świetnie zrealizowany, aktorstwo jest pierwszej klasy, reżyser radzi sobie ze swoją robotą znakomicie, choć tempo, a zwłaszcza rozłożenie akcentów poważnych i komediowych jest nierówne w tym sensie, że zaczynają one czasami ze sobą kolidować.
-
To prawda, że "Mank" wygląda czasami jak parodia arcydzieła, które David Fincher najprawdopodobniej chciał stworzyć, a jednak niektóre komponenty tego filmu są według mnie tak dobre, że chronią cały obraz przed plajtą.
-
Nigdy nie wpada w rejony moralizowania, sentymentalizmu czy kaznodziejstwa, choć wyraźnie wskazuje na to, że bycie głuchym wcale nie musi być brane za kalectwo, czy ułomność, która ogranicza i degraduje w jakimś sensie dotkniętego tym człowieka.
-
Ma w sobie tyle energii, nerwu i pasji, że nie sposób się na nim nudzić i nie ekscytować. Przy czym wynika to nie tylko z dobrze napisanego scenariusza, który od samego początku przykuwa uwagę, co przede wszystkim z fantastycznej gry Carey Mulligan.
-
Sorkinowi zależało na tym, aby jego film smakował nie tylko widowni o bardziej liberalnych poglądach, ale i był do przełknięcia tudzież strawienia przez widzów mieszczących się raczej po stronie konserwatywnej. To chyba dlatego "Proces Siódemki z Chicago" nigdy nie wchodzi na grząski grunt, pozostawiając widza w strefie względnego komfortu. Kosztem realizmu.
-
Używa sprawdzonych formułek kina rodzinnego, odwołuje się do familijnych sentymentów, nie zadziera ostro ze społecznymi realiami, zachęca do kibicowania prekariatowi... wreszcie jest "życiowy" i artystycznie bezpretensjonalny.
-
Hopkins używa całego siebie jak instrumentu, na którym wygrywa całą gamę uczuć i nastrojów człowieka doświadczającego własnej umysłowej degradacji, postępującej paranoi - zagubienia, konfuzji, strachu, cierpienia. Ale wracającego też do tego kogoś, kim był przed starością i chorobą - mężczyzny mającego kontrolę nad swoim życiem, inteligentnego, błyskotliwego...
-
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.
-
Niestety, w niewielu filmach sceny tzw. "erotyczne" wymęczyły mnie tak bardzo, jak w tym - stworzonym bądź co bądź przez kobiety - dziele. Zresztą, wszystko wskazywało na to, że również dla biorących udział w tych kopulacjach aktorów/bohaterów, owe akty seksualne były bardziej mechaniczną torturą, niż intymnym spotkaniem dwojga ludzi przynoszącym jakąkolwiek przyjemność - o czułości i miłości nie wspominając.
-
Reżyser jest wobec swoich bohaterów wyrozumiały, zaś Internet i media społecznościowe traktuje li tylko jako instrumenty techniczne i mechanizmy, których wykorzystanie zależy jedynie od ich użytkowników. Nie tylko więc tych narzędzi nie demonizuje, ale wręcz je upowszednia i w jakimś sensie banalizuje.
-
"Hejtera" warto obejrzeć, gdyż mimo pewnej rozwlekłości ma on potencjał przykucia uwagi widza, a ponadto stanowi komentarz do współczesności, która jednak zmienia się na naszych oczach w galopujący sposób. Ale tego, gdzie to wszystko pędzi, nie wie jednak nikt. Kino próbuje niektóre trendy przyłapać na gorącym uczynku, może więc jednak film Komasy ma jakąś wartość profetyczną?
-
Film zbudowany jest z wielu dobrej jakości elementów i ma swoje momenty ale są też niemiłosiernie starte klisze, drętwe dialogi z tezą, estetyka i efekty rodem z VHS-owskiego kina B, antywojenna retoryka na poziomie gimbazy, łopatologiczne odniesienia socjologiczne i historyczne.... etc.
-
Wpisuje się w postmodernistyczny model poszatkowanego świata, w którym trudno jest odróżnić dobro od zła, prawdę od fałszu - gdzie estetyka zastępuje etykę, forma staje się ważniejsza od treści i do jednego wora wsypuje się wszelkie możliwe konwencje. No i mamy bigos - potrawę naszych czasów, którą karmi się mózgi konsumentów współczesnej kultury - głównie dla zabawy.
-
Jest tak oryginalny, specyficzny i niezwykły, że wymyka się standardowej metodyce pisania recenzji filmowej, stawiając pod znakiem zapytania możliwość wyartykułowania czegoś adekwatnego do tego, co zawiera się w symbolicznej tkance znaczeniowej obrazu. "Dolinę Bogów" wypełnia takie mnóstwo symboli i metafor, które same w sobie mogą być wieloznaczne, albo - co gorsze - wymykające się nie tylko znaczeniom i sensom, ale i samym interpretacjom, pozostawiając widzów w konsternacji.
-
To jest film paradoksalny, bo mimo że dość przewrotnie traktuje dobro i zło to jednak wyzwala w nas dobroć.
-
Początek jest zachęcający. Zamiast pocztówkowych, nieskazitelnie pięknych toskańskich pejzaży, którymi zazwyczaj napawają się operatorzy filmów z akcją osadzoną w tej idyllicznej krainie oliwek, cyprysów i wina, patrzyliśmy na kadry Michała Dymka, który z włoskiego krajobrazu wydobył mglistą szarość, niekiedy wręcz mroczność...
-
Zdjęcia Vladimíra Smutný'ego mają w sobie hipnotyzującą wręcz moc. Ich monochromatyzm nie tyle odrealnia ukazywany świat, co go poetyzuje, a mimo to osadza w pewnej konkretności ludzkiego doświadczenia. Paradoksalnie, estetyzacja obrazu jednocześnie anestezjuje ukazywany w nim horror ale i umożliwia to, by dotarł on w nasze wnętrze gdzieś głębiej.
-
Ponoć Vega jest z wykształcenia socjologiem, ale wizja jaką roztacza w swym filmie jest zbyt karykaturalna i w sumie prostacka, by mogła wnieść coś nowego i wartościowego w nasze postrzeganie polskiej rzeczywistości, czy też stanowić asumpt do jakiejś poważniejszej analizy zachowania członków politycznej kasty.
-
Oto przykład, jak ignorując fakty i chronologię, realizm i biograficzną ścisłość, można nakręcić znakomity film, który oddaje nie tylko ducha muzyki i sceniczne emploi, ale również charakter i fenomen jednego z największych showmanów w dziejach muzyki pop.
-
Czy "Roma" jest arcydziełem? Nie wiem, choć skłaniałbym się do odpowiedzi twierdzącej. Nie wahałbym się jednak uznać obrazu Cuaróna za jeden z najlepszych filmów ostatnich lat.
-
Koniec końców, w moich oczach, film Pawlikowskiego bardziej przypomina komiks niż prawdziwą opowieść o ludziach z krwi i kości. Fakt: komiks estetycznie niezwykle wysublimowany - dzięki czemu rzeczywiście przypomina on album z fotografiami - lecz będący tylko kalką życia, a nie jego domeną.
-
Schematyczność tego filmu jest rozbrajająca, potraktowanie w nim jego głównego społecznego motywu prościutkie, dramaturgiczna repetycyjność scen niezmordowana... a jednak "Green Book" nie jest filmem ani banalnym, ani płytkim, ani tym bardziej nużącym.
-
Trochę mi wstyd, że się bawiłem na filmie poruszającym sprawy, które swego czasu były dla mnie źródłem zupełnie niezabawnych konkluzji dotyczących mechanizmów władzy, politycznego cynizmu, korporacyjnego łupiestwa czy roli Stanów Zjednoczonych w destabilizacji Bliskiego Wschodu. Ale przecież kino, to również - kto wie, czy nie przede wszystkim? - rozrywka.
-
To chyba najlepszy film w dorobku Magdaleny Łazarkiewicz. A jest ona przecież twórczynią doświadczoną, która zdolności reżyserskie zaprezentowała już w swoim pamiętnym debiucie fabularnym, jakim był "Ostatni dzwonek" z 1989 roku. Jest to również - w moich oczach - jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem ostatnimi laty.
-
Dzieło niezwykle dojrzałe, znakomicie radzące sobie z przekazaniem widzowi uczuć i emocji - i to nie tylko za sprawą świetnego aktorstwa, ale i posługując się wszystkimi środkami filmowego przekazu, od tych wizualnych po dźwiękowe.
-
Wyróżnia się spośród filmów nominowanych do Oscara w kategorii Best Picture, nie tylko scenograficznym bogactwem i kostiumowym przepychem, ale również koncertowym popisem gry aktorskiej w wykonaniu fenomenalnego tercetu Stone-Coleman-Weisz.
-
Film, który emocjonalnie oddziałał na mnie chyba najmocniej z wszystkich filmów, jakie obejrzałem w ubiegłym roku. Kiedy zaraz po projekcji ktoś zapytał się o moje wrażenia, odpowiedziałem: nerve wrecking, heart breaking, tear jerking, bo rzeczywiście ładunek uczuciowy w tym filmie był ogromny i to on moim zdaniem zadecydował o powodzeniu "Narodzin gwiazdy" wśród widzów.
-
Wiem, dlaczego ten film oglądało mi się z wielką przyjemnością, mimo że w wielu miejscach on kulał i gdyby tak rozebrać go na części pierwsze, to lista potknięć byłaby naprawdę długa. Przyczyna jest prosta: muzyka zespołu Queen!