
-
-
Rewolucja w komedii romantycznej została zduszona w zarodku, krzyż kina grozy dźwigają wspólnie Bartosz M. Kowalski i Mirella Zaradkiewicz, pewnie przydałaby się im jakaś pomoc. Gdzie w tym wszystkim jest nowoczesny technothriller, uwzględniający swój zimnowojenny rodowód w warstwie konstrukcyjnej, lecz fabularnie i estetycznie zwrócony w stronę dzisiejszych polityczno-społecznych bolączek? Być może na horyzoncie. "Ukryta sieć" nie jest jeszcze tym filmem, ale przecież od czegoś trzeba zacząć.
-
Wenders pokazuje, jak po każdym dniu obrazy banalnej codzienności wsączają się pod nasze powieki. A jednocześnie w odruchu wielkiej reżyserskiej dojrzałości powstrzymuje się od nadawania im niepotrzebnych sensów.
-
Bellocchio z aptekarską precyzją odmierza elementy thrillera, psychodramy, politycznego traktatu, a nawet dickensowej opowieści inicjacyjnej. Zszywa to wszystko niewidzialną nicią - głęboko humanistyczną refleksją na temat społecznej i religijnej podmiotowości. Jak dla mnie, kolejne zwycięstwo. Ale nie wierzcie mi na słowo.
-
Najlepszy film, któremu Ainouz poświęcił skandalicznie mało czasu, opowiada o relacji Katarzyny Parr z osieroconymi córkami poprzednich żon Henryka VIII. To w nim wszystko się zgadza: wyjątkowość statusu bohaterki na dworze Tudorów, subtelność gry Vikander oraz fantastycznej Juni Rees w roli księżniczki Elżbiety, narracja o szlachetnej, wewnętrznie skonfliktowanej kobiecie oraz słabym, napędzanym lękami i frustracjami, mężczyźnie. Cóż, może kiedyś. Pewnie nigdy.
-
Podobnie jak "Lourdes" czy "Szalona miłość", "Club Zero" pozostaje świetnym filmem o tym, jak kulturowa obsesja samorealizacji tworzy zabójcze połączenie z formującą się i powoli dojrzewającą samoświadomością. I cóż, warto zjeść coś po seansie. Dla świętego spokoju.
-
Wybaczcie, jeśli zbyt mocno tłukę w bębenek ironii. Chciałem tylko powiedzieć, że nie jest to najlepsze kino. Być może spodoba się tym, którzy twierdzą, że praca filmowca i ratownika medycznego wiąże się z podobną społeczną odpowiedzialnością.
-
Monstrualny, trzyipółgodzinny metraż filmu może odstraszać. A jednak dzięki przekonującej dokumentacji kultury Osagów oraz najszlachetniejszemu rodzajowi humanizmu "Killers of The Flower Moon" nie sprawia wrażenia rozdmuchanego serialu.
-
Dyskretne rozgryzanie arystokratycznej etykiety oraz mnożenie obyczajowych winietek wychodzi reżyserce nieźle. I jeśli na jakimś poziomie "Kochanica króla" działa, to tylko jako bezpretensjonalna dworska komedyjka.
-
To kino, którego ze świecą szukać we współczesnym superbohaterskim uniwersum. Wyborne aktorsko, napisane bez fałszywej nuty, emocjonalnie angażujące oraz - najzwyczajniej w świecie - pełne niespodzianek. Film, który nie miał prawa udać się w przeszłości i być może dlatego dziś wyprzeda konkurencję. Czas to pieniądz? Nawet w Hollywood bywają wyjątki od reguły
-
Na kimś, kto podróżował do samego kresu złodziejskiej przygody razem z bohaterem ostatniej części "Uncharted", nowy "Indiana Jones" większego wrażenia pewnie nie zrobi. To raczej nie ten poziom scenariopisarskiego rzemiosła, nie ta skala gatunkowej ewolucji i nie ta liga pompatycznych finałów z furtkami na przyszłość. Jednak po piętnastu latach życia ze świadomością, że ostatnim akordem tej symfonii mogło być "Królestwo Kryształowej Czaszki", nie śmiałbym prosić o więcej.
-
Mówiąc wprost: udało się nic nie zepsuć. Nie udało się natomiast zaoferować czegoś nowego. Ktoś powie: to nie wystarczy. Ja powiem: od czegoś trzeba zacząć.
-
Trzygodzinny epos o hedonistycznych harcach w Fabryce Snów to, mówiąc delikatnie, niezły odlot. Druzgocąca kasowa porażka filmu wydaje się najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy kogoś to jeszcze obchodzi.
-
W idealnym świecie zamiast uruchamiać niesprawiedliwą dla Żuławskiego narrację "Polacy nie gęsi", traktowalibyśmy "Apokawiksę" jako fundament zdrowej kinematografii. To jest takiej, w której spełnione komercyjnie i artystycznie horroro-komedio-grotestko-satyry stanowiłby kościec obrośnięty mięskiem awangardy. Może kiedyś.
-
Gra "Uncharted" uchodzi za scenariuszowy gotowiec. "Jak można było to zepsuć?" - pytają recenzenci filmu w reżyserii Rubena Fleischera. Już to świadczy o fundamentalnym niezrozumieniu języka gier wideo.
-
Frajda z seansu "Furiozy" nie płynie ani z misternie utkanej intrygi, ani z zapisanych w scenariuszu złotych myśli. Ma swoje źródła w reżyserskiej energii, warsztatowej sprawności oraz narracyjnej frajdzie, z jaką Olencki opowiada o tym egzotycznym świecie.
-
Pytanie, które w "Sweat" Magnusa von Horna będzie powracać i do którego grająca trenerkę Magdalena Koleśnik potrafi sprowokować jednym spojrzeniem, dotyczy moralności: czy Sylwia wie, że sprzedaje blagę?
-
Przestrzeni na podobne refleksje nie brakuje. Pomiędzy krwawą rozwałką a erupcjami sztubackiego humoru, scenarzyści wypełniają szkic kolorami. Czasu starcza też na pocieniowanie obydwu stron konfliktu - nakreślenia motywacji, odkrycia zaskakujących faktów z przeszłości, przetasowania fabularnej talii. Owocuje to chyba najszlachetniejszym rodzajem filmowej pulpy - za fasadą dzikiej akcji kryją się i dramat, i satyra.
-
Wątek tej "sztafety cierpienia" nie tylko uzasadnia tytuł, ale też zamienia humanistyczny dyptyk Komasy w coś więcej niż sumę swoich składowych, mianowicie w spójną przypowieść o niewidzialnych ludziach oraz ich ledwie słyszalnym głosie.
-
Tym większa szkoda, że efektem tej gatunkowej alchemii jest wyłącznie środek nasenny.
-
Fakt, że owa mieszanka arogancji i pokory, cynizmu i czułości, brawury i niepewności siebie, wzbudza podziw, jest już wyłączną zasługą Sandlera.
-
Składa się to wszystko na kolejną, budżetową animację, w której nie ma na czym zawiesić ani oka, ani ucha, w równym stopniu bezpretensjonalną, co pozbawioną charakteru.
-
To, mówiąc najoględniej, film wypełniający egzystencjalną pustkę pod nieobecność "Szybkich i wściekłych" - stroboskopowe mordobicie, jeden wielki wyścig na tle rozjarzonego neonami Miami oraz wykrzyczana z entuzjazmem pochwała rodziny jako moralnego kompasu. Słowem, film na tyle samoświadomy, by zamknąć wszystkie te atrakcje w ironicznym nawiasie.
-
Jak się domyśliliście, lubię ten film. Być może bardziej niż na to zasługuje. Lecz w przeciwieństwie do filmów Patryka Vegi, w których każdy element tekstu oraz języka filmowego wydaje się narzędziem egzekwowania marketingowego planu, w "Jak zostałem gangsterem" czuć autentyczną frajdę z opowiadania historii, zaplatania fabularnego patchworku, pracy z aktorami. Słowem, widać miłość do - cytowanej i trawestowanej z lepszym i gorszym skutkiem - konwencji.
-
Więc nawet, jeśli film Milowicza i Anuszewskiego jest wieśniacki, bo właśnie taki miał być, marne to pocieszenie. Bolcom, Stolcom i reszcie chłopaków już podziękujemy.
-
Zatrudniony do posprzątania bałaganu po "Ostatnim Jedi" Abrams zdał ten egzamin na piątkę. Zaś jeśli scenarzyści pracowali pro bono, to każdy z dwustu milionów dolarów trafił do odpowiedniej kieszeni.
-
Choć stworzona według znanego algorytmu animacja nie porywa, to dorośli jakoś się przemęczą, a ich pociechy głupsze z kina nie wyjdą.
-
Nie trzeba dodawać, że aktorzy walczą w tym bagienku o każdy haust powietrza.