-
Koszałka starał się przedstawić problem góralskiej kolaboracji z niemieckim okupantem bez jednoznacznych ocen - pozostawiając je widzowi. Niemniej jednak, konflikt moralny obecny w postawach bohaterów wybrzmiewa w filmie bardzo mocno, stanowiąc de facto oś dramaturgiczną całej opowieści.
-
Ktoś, kto nie miał okazji wziąć udziału w występie "Led Zeppelin" "na żywo", mógł się poczuć w kinie jak na koncercie - zwłaszcza, że dźwięk nagrań był zremasterowany, a obecne systemy nagłaśniające w kinie są rewelacyjne.
-
Filmowy świat Tarra jest pozbawiony symboli, alegorii, metafor, czy wreszcie sacrum - tego wszystkiego, co buduje nasz zręb kulturowy i stanowi język, jakim posługujemy się wobec Tajemnicy, która moim zdaniem przenika cały świat widzialny i niewidzialny, będąc jednocześnie źródłem nadziei. Tarr określa się jako ateista, ale ateizm wyklucza właśnie jakąkolwiek nadzieję, która miałaby metafizyczny wymiar - stąd zimno, pustka i ciemność w jego obrazach świata.
-
Nie jest to film dla wszystkich. Miejscami przypomina koszmar, dzieją się w nim rzeczy straszne... - reżyser nas nie oszczędza w ukazywaniu ludzkiej mizerii, ale według mnie nie robi tego w sposób drastyczny - w tej swojej obrazowości jest mimo wszystko powściągliwy, zostawia nam furtkę, przez którą można uciec i jakoś się schronić. Nie dopowiada potworności do końca - ani razu nie odniosłem też wrażenia, że chce on szokować za wszelką cenę, ani że robi to tylko dla samego efektu.
-
8.529 stycznia
- Skomentuj
-
nagromadzenie okropieństw w "American Primeval" może być dla nas strawne tylko wtedy, gdy przyjmiemy filmową konwencję i damy się wciągnąć fabule I tak się dzieje, bo serial zrealizowany jest znakomicie - i to niemal we wszystkich aspektach, począwszy od "szorstkości" gry aktorskiej, przez sprawne prowadzenie akcji i budowanie napięcia, po odsaturowane, wyprane z wszelkiej malowniczości - lecz nasączone przy tym dramatyzmem - zdjęcia.
-
7.811 stycznia
- Skomentuj
-
Twórcy filmu doskonale dali sobie radę z fizycznym odtworzeniem ówczesnego świata, sporo jest też odniesień społecznych i politycznych do wydarzeń tamtej epoki, ale to wszystko pozostaje w tle - i moim zdaniem na zbyt dalekim planie, byśmy odczuli ich ciężar i wpływ na zachowanie głównych bohaterów, którzy bądź co bądź reprezentują środowisko kontestacji i buntu - z artystami, poetami, muzykami, wszelkiej maści aktywistami i folkowcami na czele.
-
Jest to film w pewnym sensie zbędny, bo nie wnoszący do kina niczego nowego, ani oryginalnego. A jednak okazuje się, że większość widzów uznaje go za całkiem niezłą rozrywkę - więc pewnie to jest racją jego istnienia.
-
Ten film, tak naprawdę jest popisem duetu aktorów odtwarzających główne role - co jest zarówno jego mocną stroną, jak i słabością. Taki paradoks
-
konwencja jaką przyjęli twórcy filmu, pozbawia go w zasadzie tego pazura realistycznego tragizmu, który bez wątpienia był obecny w biografii słynnego pięściarza, mimo jego sportowych sukcesów i zgrywania się na "króla życia".
-
... jak na razie wszystko wskazuje na to, że jeśli zamierzenie Costnera doprowadzone zostanie do końca, to "Horyzont" zapisze się w historii kina jako największa westernowa epika, detronizując "Jak zdobywano Dziki Zachód" - pamiętny film z lat 60. ubiegłego wieku.
-
Nie mam jednak pewności, czy ten film nie zawiera w sobie elementu moralnego szantażu, i czy jest do końca uczciwy, skoro ukazuje - w sposób jednostronny i wybiórczy - tylko jedną z faset rzeczywistości, nie stroniąc przy tym od oskarżania ludzi, którzy być może na takie oskarżania nie zasługują. Przez to film, zamiast łączyć, dzieli.
-
Jeśli miałbym w jednym zdaniu określić wrażenia z tego spotkania, to napisałbym, że "Tańczący z wilkami" nic a nic się nie postarzał i także tym razem trafił do mnie z całą swoją mocą wielkiego kina. Mało tego: kto wie czy teraz nie bardziej doceniłem to, jak wspaniale ta prosta historia została opowiedziana - przedstawiona na ekranie w pięknych obrazach - mocno angażująca nasze emocje poprzez ukazanie człowieczeństwa swoich bohaterów w sposób autentyczny i szczery. Z wielkim sercem właśnie.
-
Istotność filmu Glazera polega na uaktualnieniu kwestii obojętności ludzi na cierpienie innych i ludobójstwo dokonywane podczas II wojny światowej, czyli przeniesieniu moralnych implikacji takiej postawy w nasze czasy - i skonfrontowaniu tego z naszą własną postawą tu i teraz, czyli z naszym stosunkiem do dziejącego się obecnie w świecie zła.
-
Film tworzy nową jakość - w pewnym sensie autonomiczną wobec książki Reymonta, dzięki czemu nie musimy trzymać się kurczowo porównawczych odniesień do niej. Jeśli ktoś tak jednak robi, to siłą rzeczy ustawia "nowych" "Chłopów" na straconej pozycji wobec tych "starych" - co oczywiście dostarcza mu amunicji w krytycznych wycieczkach przeciw tym ostatnim. Tak więc, odbiór filmu okazuje się zależny od przyjętej perspektywy.
-
Ostatecznie, coś z tej laurkowości - a przy tym szczypty sentymentalizmu - do "Maestra" się przedostało, ale nie na tyle, by wyjałowić go z emocji i wytrzebić dramaturgicznie, budując jakiś monument superbohatera i geniusza, a nie obraz prawdziwego człowieka z jego wadami, słabością i egoizmem, ulegającego własnej pożądliwości i nałogom. Takim właśnie typem był Lenny - i mniej więcej takim widzimy go na ekranie.
-
Mistrzostwo reżyserskie Payne'a przejawia się właśnie w sposobie, w jaki równoważy on w swoim filmie przeciwieństwa: komediowość z nutą tragizmu, farsowość życia z jego dramatyzmem, poczucie osamotnienia z potrzebą bliskości, ułożenie i szkolny dryl z buntowniczą anarchią... To jest wielka sztuka utrzymać te wszystkie przeciwstawne fenomeny życia w ryzach - tak, aby nie zrobiła się z tego mamałyga, a koherentny i wiarygodny psychologicznie kawał dobrego kina.
-
Techniczna biegłość, walory estetyczne i widowiskowość nie czynią jeszcze film dobrym, zwłaszcza jeśli ma on wiarygodnie przedstawić człowieka, którego imieniem nazwana została cała epoka.
-
Imponuje pod względem epickiej zamaszystości i produkcyjnej solidności. Zachwyca wręcz widoczna w nim scenograficzna perfekcyjność i dbałość o detale - wykreowanie "from the scratch" świata z innej epoki i ukazanie go na ekranie za pomocą różnych środków formalnych.
-
W sumie: za dużo w tym filmie Nolana samego Nolana. Rękę reżysera czuć w każdym momencie filmu - zamiast o tej ręce zapomnieć. Kto chce patrzeć na "Oppenheimera" jak na nolanowskie dzieło - ten będzie zachwycony. Kto jednak chciałby dotrzeć do prawdy o Oppenheimerze-człowieku, to będzie moim zdaniem omamiony. Przede wszystkim warsztatowymi sztuczkami - a reżyser jest prestidigitatorem przednim.
-
Kiedy oglądałem film za drugim razem, to jednak bardziej doceniłem jego styl - zawarty w często intrygujących zdjęciach Michała Dymka i przejmującej muzyce Pawła Mykietyna, nie tylko doskonale ilustrującej obraz, ale i stanowiącej swego rodzaju narrację. Szkoda, że fabularna warstwa filmu do tego wszystkiego nie dorastała... może nawet była tym przytłoczona?
-
6.528 lutego 2023
- 1
- Skomentuj
-
Iñárritu nie musiał hamować swego ego, bo świadomie tworzył film na poły autobiograficzny, w którym wyraził swój stosunek do świata, robiąc obrachunek z własnymi rozterkami, cierpieniem, śmiertelnością, wypaleniem, dziedzictwem, tożsamością. To wszystko, dzięki artystycznej klasie reżysera, staje się uniwersalne - dzięki czemu sami możemy się z tym mierzyć czy utożsamiać. I coś poznawać.
-
Wszystko fajnie, tylko film Majewskiego ma jeden mankament: brak realizmu epoki.
-
Trochę bałaganiarski i puszczony "na żywioł", ale trafiający "w punkt" czy też raczej w wiele punktów tego, co się obecnie dzieje na świecie: z ludźmi, z mediami, popkulturą, politykami, środowiskiem naturalnym, nauką, naukowcami...
-
Nie mogę przełknąć tego, że mając taki artystyczny potencjał i historię, która mogłaby być prawdziwym scenariuszowym "killerem", "Dom Gucci" prawie że utonął w mydlanej operze.
-
Jestem pełen podziwu dla Ridley'a Scotta, który w wieku 83 lat kręci tak solidny i zażywny film jak "Ostatni pojedynek", a przy tym zachowuje swój fantastyczny wizualny styl oraz niezwykłą zdolność absorbowania uwagi widza - skupiania jej na filmowych bohaterach i tym, co się z nimi dzieje. Scott jest w tym wszystkim niesłychanie efektywny...
-
Jak na ironię, to co miało "zmiękczyć" bondowski charakter, wprowadzić pewną korektę do DNA odpowiedzialnego za kreację kolejnych klonów serii, zadziałało moim zdaniem na niekorzyść filmu, rozbijając go formalnie i stylistycznie. Mnogość wątków - ich zagmatwanie, brak ciągłości w budowaniu napięcia sprawiało, że film się nieco rozłaził, nie trzymając się kupy. Kilka świetnie nakręconych sekwencji z szaloną jak zwykle akcją, tylko to wrażenie potęgowało.
-
Po pierwsze, film nie jest według mnie głęboki - zarówno w sensie zawartości filozoficznej czy myślowej, jak również humanistycznej i egzystencjalnej. Po drugie, nie ma też on większych walorów poetyckich, ani nawet estetycznych - wbrew usilnego wiązania go z poezją perską, czy wskazywania na obecne w nim ponoć piękno kadrowych ujęć.
-
Jest rzeczywiście świetnie zrealizowany, aktorstwo jest pierwszej klasy, reżyser radzi sobie ze swoją robotą znakomicie, choć tempo, a zwłaszcza rozłożenie akcentów poważnych i komediowych jest nierówne w tym sensie, że zaczynają one czasami ze sobą kolidować.
-
"Marsjanin" "Odyseją Kosmiczną 2001" nie jest - i nawet nie próbuje być. I dobrze, bo mogłoby się to źle skończyć. Wprawdzie ktoś napisał, że Scott tym filmem wynosi gatunek sci-fi na wyższe poziomy, to jednak dla mnie jest to bardziej taki skok w bok: niezwykle udana próba połączenia motywu survivalowego z humorem w ciągle rozpoznawalnej formule kina sci-fi.
-
Byłbym hipokrytą, gdybym się nie przyznał do tego, że mimo wszystko oglądałem ten film w napięciu i z satysfakcją uczestnictwa w sprawnie urządzonym widowisku. Denis Villeneuve, mimo że nie miał tu do dyspozycji tak kompleksowego i wymagającego scenariusza, jak np. w "Pogorzelisku" czy "Labiryncie", to jednak również i tym razem udowodnił, że jest reżyserem bardzo dobrym i z produkcją hollywoodzką radzi sobie znakomicie.
-
To prawda, że "Mank" wygląda czasami jak parodia arcydzieła, które David Fincher najprawdopodobniej chciał stworzyć, a jednak niektóre komponenty tego filmu są według mnie tak dobre, że chronią cały obraz przed plajtą.
-
Nigdy nie wpada w rejony moralizowania, sentymentalizmu czy kaznodziejstwa, choć wyraźnie wskazuje na to, że bycie głuchym wcale nie musi być brane za kalectwo, czy ułomność, która ogranicza i degraduje w jakimś sensie dotkniętego tym człowieka.
-
Ma w sobie tyle energii, nerwu i pasji, że nie sposób się na nim nudzić i nie ekscytować. Przy czym wynika to nie tylko z dobrze napisanego scenariusza, który od samego początku przykuwa uwagę, co przede wszystkim z fantastycznej gry Carey Mulligan.
-
Sorkinowi zależało na tym, aby jego film smakował nie tylko widowni o bardziej liberalnych poglądach, ale i był do przełknięcia tudzież strawienia przez widzów mieszczących się raczej po stronie konserwatywnej. To chyba dlatego "Proces Siódemki z Chicago" nigdy nie wchodzi na grząski grunt, pozostawiając widza w strefie względnego komfortu. Kosztem realizmu.
-
Używa sprawdzonych formułek kina rodzinnego, odwołuje się do familijnych sentymentów, nie zadziera ostro ze społecznymi realiami, zachęca do kibicowania prekariatowi... wreszcie jest "życiowy" i artystycznie bezpretensjonalny.
-
Hopkins używa całego siebie jak instrumentu, na którym wygrywa całą gamę uczuć i nastrojów człowieka doświadczającego własnej umysłowej degradacji, postępującej paranoi - zagubienia, konfuzji, strachu, cierpienia. Ale wracającego też do tego kogoś, kim był przed starością i chorobą - mężczyzny mającego kontrolę nad swoim życiem, inteligentnego, błyskotliwego...
-
Twarz McDormand to przede wszystkim wyraz człowieczeństwa, bez względu na estetykę naszej aparycji i szatek, w jakie się stroimy. Dlatego jest to twarz fascynująca. I na swój sposób piękna.
-
Nie jest szczytowym osiągnięciem światowego kina, ale dość sprawnie eksponuje to, co jest największym atutem filmowej sztuki: widowiskowość i zdolność narracyjną.
-
Niestety, w niewielu filmach sceny tzw. "erotyczne" wymęczyły mnie tak bardzo, jak w tym - stworzonym bądź co bądź przez kobiety - dziele. Zresztą, wszystko wskazywało na to, że również dla biorących udział w tych kopulacjach aktorów/bohaterów, owe akty seksualne były bardziej mechaniczną torturą, niż intymnym spotkaniem dwojga ludzi przynoszącym jakąkolwiek przyjemność - o czułości i miłości nie wspominając.
-
Reżyser jest wobec swoich bohaterów wyrozumiały, zaś Internet i media społecznościowe traktuje li tylko jako instrumenty techniczne i mechanizmy, których wykorzystanie zależy jedynie od ich użytkowników. Nie tylko więc tych narzędzi nie demonizuje, ale wręcz je upowszednia i w jakimś sensie banalizuje.
-
Fantastyczną reżyserią i scenopisarstwem Farhadiego zachwycałem się już niejeden raz, nie chcę się więc powtarzać. Może tylko wspomnę o tym, co jest według mnie najbardziej dla nich charakterystyczne. Otóż to, że Farhadi, pisząc scenariusz jest piekielnie precyzyjny, totalnie panując nad swoim dziełem, a mimo to dając zarówno widzom, jak i aktorom taką wolność i swobodę, że tej jego "demiurgowej" wszechmocy zupełnie nie odczuwamy.
-
"Hejtera" warto obejrzeć, gdyż mimo pewnej rozwlekłości ma on potencjał przykucia uwagi widza, a ponadto stanowi komentarz do współczesności, która jednak zmienia się na naszych oczach w galopujący sposób. Ale tego, gdzie to wszystko pędzi, nie wie jednak nikt. Kino próbuje niektóre trendy przyłapać na gorącym uczynku, może więc jednak film Komasy ma jakąś wartość profetyczną?