Dzika Banda
Źródło-
A szkoda, bo widać, że twórcy mieli zapał, pomysł, potencjał i umiejętności na zrobienie fajnego, rozrywkowego, pulpowego kina, a potknęli się o własne chęci, zapomniawszy, że zawsze najważniejsza jest opowiadana historia.
-
Takiego Jokera jeszcze kino nie widziało i trudno będzie go przebić innym. Oczywiście, ogromna w tym zasługa nagrodzonego Oskarem Jaoquina Phoenixa, który płynnie lawiruje między stanami rozpaczy, nerwowego śmiechu, kompletnego zagubienia i uwolnionej zimnej agresji.
-
Dzięki obecności Willema Dafoe w głównej roli mógł to być film bardzo dobry. Z oklepanymi pomysłami fabularnymi staje się co najwyżej niezły.
-
Bez wątpienia jest to film znakomity, choć czy dorównuje poprzednikom? Ciężko jednoznacznie stwierdzić.
-
Skupienie kamery na poszczególnych elementach, zwolnienia i zbliżenia nadają temu wykwintnemu obrazowi stopień intymnego wkroczenia w potocznie rozumiane proste życie i codzienną rutynę, której jesteśmy świadkami. Ta rutyna, jak każda zresztą, kryje w sobie jednak milion małych kawałków niedopowiedzeń i sekretów, które zdaje się pojmować tylko światło latarni.
-
Noah Baumbach, reżyser tego doskonałego dramatu, z misterną uwagą podgląda ludzkie uczucia w momencie, gdy uczucie się kończy, bądź też gdy ludzie, mimo, że się kochają, jednak nie mogą być razem. Rozkłada na czynniki pierwsze każdą z emocji towarzyszących temu procesowi. Wielkie brawa za pomysł, reżyserię i przede wszystkim grę aktorską, szczególnie dla Adama Drivera, którego gwiazda talentu i kariery nie bez powodu błyszczy coraz jaśniej.
-
Na pewno jest dobrze wyważony. Potrafi rozśmieszyć, wzruszyć i skłonić do refleksji. Nie wymaga wcześniejszej znajomości kontekstu, bo sam go przedstawia. Nie trzeba być także wielkim fanem Buñuela. Za to po seansie pojawia się zaciekawienie jego twórczością.
-
Dość napisać jednak, że mierząc się z legendą, "Doktor Sen" stoi pewnie na własnych fundamentach. A to już wystarczająco wiele, by móc powiedzieć, że mamy do czynienia z bardzo dobrym kawałkiem sztuki.
-
Wszyscy możemy przejrzeć się niczym w lustrze w odbiciach postaci bohaterów, w ich słabościach i kłamstwach, w szczerych i nieszczerych zamiarach. W nienawiści i zwątpieniu, ale także w zaglądaniu w głąb siebie, w poszukiwaniu własnej, prawdziwej tożsamości.
-
Dokładnie na tym, naturalnym i całkowicie intencjonalnym wprawianiu odbiorcy w dobry humor, budują swój film Tyler Gillett i Matt Bettinelli-Olpin i wychodzą z tego z tarczą. "Zabawa w pochowanego" to nic więcej zatem niż porządnie zrealizowany, odpowiednio lekki horror, by zadowolił każdego fana niekoniecznie zmuszającej do kilkugodzinnych refleksji historii z dreszczykiem w weekendowy wieczór.
-
Dużo krwi, błotnistego szlamu i obrzydliwych wizji - to faktyczne obrazy charakteryzujące "Dziewczynę z trzeciego piętra". Jednak pod tą straszliwą warstwą horroru, kryje się całkiem niezła fabuła i ciekawy pomysł. Duży plus za grę aktorską - C.M. Punk spisał się znakomicie, jeszcze lepiej wcielająca się w postać kusicielki Sarah Brooks.
-
Pójdźmy śladem bohaterki i zatopmy się w psychodelicznym obrazie Begosa, dajmy ponieść jego wrażeniowości. Reżyser, ograniczając fabułę do minimum, dał nam świetny pretekst do wyłączenia standardowego odbioru filmowego.
-
Niby to niewiele, a jednak ucieszy każdego fana kina grozy. Damien LaVeck robi bowiem co może, aby przedstawić cię we właściwym świetle. I tym samym zwraca ci to, co tobie należne.
-
Kiedy Johannes Nyholm próbuje budować oniryczny klimat, ucieka w czarny humor, rozciąga w czasie kolejne sceny i prezentuje wtręt z teatrzykiem ukrytym za czerwoną zasłoną, wyraźnie słychać echa filmów Larsa von Triera czy Davida Lyncha. Serwuje nam jednak popłuczyny po ich twórczości. Nie potrafi wysnuć żadnych odkrywczych wniosków ani czymkolwiek zaskoczyć.
-
Michałowi i Wojciechowi Węgrzynom udaje się zadowolić wszystkich. Epizody z Winim jako dyrektorem szpitala są jednym z wielu smaczków dla fanów kultury hip-hopowej, jakie chowają w zanadrzu. Pozostałym oferują natomiast ciekawą i fascynującą opowieść o niepokornej, artystycznej duszy.
-
Jest filmem zrealizowanym przeciętnie, widać, że twórcy podążyli po linii najmniejszego oporu i po prostu odhaczyli projekt, który został im zlecony. Nie ma tu mowy o pasji do swojego zawodu, zamiłowaniu do tematyki czy chęciach, by pod płaszczykiem tajemniczej opowiastki przekazać coś więcej. Mimo to na tle Netfliksowych produkcji fabularnych nie plasuje się najniżej.
-
Jamesa Graya, który w Stanach Zjednoczonych uchodzi za jednego z geniuszów filmu, pozostawia wiele miejsc do wypełnienia. Dużo jest przerysowanych sytuacji, nieco sztampowych scen i wypowiedzianych kwestii. Na to można jednak nieco przymknąć oko, gdyż Brad Pitt i strona wizualna filmu ratują całą sytuację.
-
Niedobory treści maskuje znakomicie warstwa formalna.
-
Nie chcę się tu wdawać w szczegóły, recenzja to bowiem nie miejsce na zdradzanie zbyt wielu szczegółów fabularnych, ale wykorzystywany przez Majewskiego sposób portretowania postaci i oznaczanie ich łatkami "dobry" czy "zły", jest zwyczajnie niebezpieczny i dziś nie powinno być na niego w ogóle miejsca, nie mówiąc o zapraszaniu na Festiwal.
-
Broni się niezłym aktorstwem, nieustającą akcją ze sporą dawką należycie odwzorowanej brutalności i rewelacyjnymi aligatorami - to jednak nieco za mało, by mówić o filmie mającym ambicje na cokolwiek więcej, niż miano porządnego przedstawiciela animal attack.
-
Superbohaterskie kino ma się wciąż znakomicie, czy się to komuś podoba, czy nie, a Detective Comics Extended Universe wciąż uparcie goni za Marvelem. I choć nadgonić nie zdoła, trzeba przyznać, że wreszcie znalazło właściwą drogę - czego dowodem jest choćby "Shazam!".
-
To wciąż niezwykła i poruszająca opowieść dla niemal całej rodziny. Najmłodsi niech póki co pozostaną przy pierwowzorze.
-
Tak więc "Kapitan Marvel" okazuje się być kolejną udaną propozycją z Marvel Cinematic Universe, na tyle lekką i przyjemną, że pozwalającą bawić się całej rodzinie, a przy okazji zaczerpnąć oddechu przed zanurzeniem się w realiach "Avengers: Endgame", o czym przypomina delikatnie scena po napisach.
-
Niezła rozrywka i autorskie podejście do tematu, uwidaczniające wszystkie cechy kina Jarmuscha.
-
Gdyby potraktować ten film jako adaptację noweli z gatunku young adult, byłoby to bardzo odświeżające podejście, jakże odmienne od hollywoodzkich narracji pełnych wybuchów i patosu.
-
Przyznaję, zdjęcia są niesamowite, plenery wyglądają obłędnie. Skaza jest jest jeszcze bardziej upiorny i przerażający niż wcześniej, zresztą, wszystkie zwierzęta prezentują się znakomicie. Ale w zasadzie dodano tu tylko dwie króciutkie sceny, skrócono piosenkę złego stryja, a resztę odwzorowano pieczołowicie w najdrobniejszych szczegółach.
-
Wielkiej rewolucji nie zrobi, głównie poprzez nadmierny chaos w wyborze adresata, a jednak potwierdza fenomen klockowych produkcji filmowych, które jeszcze długo będą bawiły widzów.
-
Wszystko to składa się na wyjątkowo udany remake. Z całą pewnością nie rewolucyjny, ale świadomy tego czym chce być i dzięki temu, dostarczający sporej ilości bezpretensjonalnej rozrywki.
-
W szczególności spodoba się fanom dzieł pokroju niedawnego remake'u "Suspirii" - takich, w których poziom komplikacji samej fabuły zostaje zarzucony na rzecz metafor i symboliki, a miejsce nagłych skoków napięcia zastępuje niepewność wymieszana z ciągłym dyskomfortem. Niekoniecznie wybitnie przerażające zatem, ale z pewnością jedno z bardziej intrygujących tegorocznych dokonań w gatunku i dowód na to, że kolejnych filmów Astera należy oczekiwać z ekscytacją.
-
Tego typu kino, które widzieliśmy już dziesiątki razy, a i tak robi z nami co chce. Płaczemy i śmiejemy się na komendę twórców, kręcąc przy tym z niedowierzaniem głową - ale to chyba po prostu charakterystyka dobrego, zachodniego "feel-good movie".
-
Mimo tych wad, "Captive State" jest zrealizowany na tyle profesjonalnie, że nadal ogląda się dobrze. Film Ruperta Wyatta, to jednak tego typu rzecz, która zdaje się krzyczeć, że dwie godziny taśmy filmowej to zdecydowanie za mało, by właściwie zaprezentować swoje możliwości.
-
Kino niespełnionych oczekiwań. Doskonała robota speców z marketingu i nakręcone wyobrażenia widzów spodziewających się małej rewolucji w podgatunku zostały skonfrontowane z brutalną rzeczywistością - filmem niezłym, jeśli potraktować go jako grzeszną rozrywkę, ale nawet przez moment nie aspirującym do miana czegokolwiek więcej.
-
Choćby tylko dla samych efektów, kolejną "Godzillę" w kinie zobaczyć zatem warto. Bo i takie - stworzone ku zaspokojeniu naszych najniższych artystycznych potrzeb - kino czasem się przydaje. Bo czasem, chcemy sobie po prostu popatrzeć.
-
John Wick 3 nie jest kinem kompromisów i chwała mu za to. To rzecz ewidentnie skrojona do fanów poprzednich części i zdecydowanie luźniejszego potraktowania tematyki, niż choćby ociekający mrokiem "Sicario", która jest świadoma sama siebie na tyle, by na twarzy widza gościł niegasnący na czas seansu uśmiech.
-
Jest zaś niczym innym, jak fenomenem emocjonalnym.
-
Z pełną świadomością zdecydowanie chętniej operuje obrazem niż słowem, malując widzowi obraz złożoności ludzkich motywacji w obliczu wydarzeń poddających jedynie indywidualnej interpretacji. Ten rodzaj reżyserskiego wyczucia nakazuje wypatrywać kolejnych filmów Tammi z zainteresowaniem.
-
I dokładnie takiego rodzaju filmowym doświadczeniem jest "Wilkołak" - potrafiącym z niezwykłą wprawą balansować pomiędzy tym co upiornie rzeczywiste, a pozostawionym pozornie bez odpowiedzi, wreszcie opowiadającym o rzeczach ważnych, przy rozsądnym wykorzystaniu sztafażu gatunkowych sztuczek. Czyli nie przymierzając, dziełem w ramach swego poletka, kompletnym.
-
Mimo ambicji film przystaje w połowie drogi i nie oferuje nic głębszego. Punkt wyjścia do rozważań jest prawie niedostrzegalny i to widz musi go stworzyć, aby się na nim oprzeć.
-
Generalnie stało się coś, czego nikt chyba nie przewidział. Rewolucja została wyciszona, jakby stojący za filmem twórcy zrozumieli, że tego w tej chwili potrzebuje świat. Nie wypasionych efektów specjalnych i doniosłej fabuły, nie ideologicznego bombardowania, tylko filmu podanego na luzie, z nieco odległymi od ziemskich problemami, z fabułą nieco też odległą od obecnych superbohaterskich dramatów, mocno ant-manowego w stylu.
-
Krew leje się hektolitrami, a ręce, nogi, mózgi lądują na ścianach. W ten sposób scenarzysta Ujrzałem diabła przybija autorską pieczątkę i tylko dzięki temu Wiedźma wybija się lekko ponad przeciętność.
-
Film wybitny zatem? Niedocenione arcydzieło? Z pewnością głosy będą podzielone, ale dla mnie - zdecydowanie tak.