-
Nowy film chroni się przed krytyką idealną formacją żółwia. Ukrywa się za tarczami głupiej komedii lub ważnego głosu, kiedy tylko mu pasuje. Nikt nie jest w stanie skrytykować "Barbie", żeby nie wypaść na dziada.
-
Nie życzę nikomu takiego przeżycia kinowego jak "Goście" Christiana Tafdrupa.
-
Mam uczucie, że największym osiągnięciem "Armagedonu" jest rel dla pewnego widza. Rel, ta rodzina imigrancka jest jak moja, rel ten Nowy Jork jak go pamiętam i rel to poczucie winy z przywileju.
-
To film w złym guście. Takie miałem wrażenie tym bardziej, im dalej w niego brniemy.
-
Kocham Herzoga jak nie wiem, ale tak się cieszę, że nie on pierwszy położył ręce na tych materiałach, co się składają na "Wulkan miłości", teraz grany w kinach.
-
Jeśli jednak zawiesicie trochę niewiarę, to serca zostaną ogrzane kinem rodzinnym, takim do powzruszania i pośmiania.
-
Jestem więc wdzięczny za wycieczkę do Alcarràs, ale nie zapadnie mi w pamięć tak, jak produkcje Rohrwacher. Jeśli jednak nie macie porównania, możecie ocenić nową produkcję wyżej i czerpać z niej więcej satysfakcji.
-
Umówmy się, "nie żałowanie niczego" to luksus dla nielicznych. Jeśli macie uczucie, że nie trafiliście tam, gdzie powinniście, że nie żyjecie tym życiem, jakie byście chcieli, to nie wyobrażam sobie lepszej maści na wasze rany niż "Wszystko wszędzie naraz".
-
Odpuśćcie sobie "Króla internetu" reżyserki Gii Coppoli. To jest trochę taka sama produkcja, jak ci, których krytykuje - stwierdza, że ludzie są głupi i kupią każdy fałsz, przy czym sama im to sprzedaje.
-
"Wow, Spider-Man stanie się chyba stałym gościem na liście moich ulubionych filmów roku!" myślałem sobie podczas pierwszej godziny nowej produkcji. Niestety w drugiej połowie okazało się, że film w całości wisi na fanserwisie, a emocjonalnie polega tylko na tym, co zbudowane zostało przez przeszłe produkcje i nasze nostalgiczne relacje z nimi.
-
Marzy mi się wersja "Domu Gucci", która by nie próbowała być komedią. Bo niestety to, co jest tu dobre, jest osłabiane przez humor, który zamiast wyciągać absurdy kryjące się w tych bogaczach, podkreśla tylko, jak bardzo wszystko tutaj jest nieistotne. W ostatniej godzinie wydaje się, że już nawet sam reżyser stracił zainteresowanie opowiadaną historią.
-
Najśmieszniejsze, że film zaczyna się od mówienia, jakimi Sparks są enigmami i że można całą stronę Wikipedii o nich przeczytać i nadal nic o nich nie wiedzieć. No to słuchajcie, ten film to jest dosłownie lista albumów zespołu z komentarzem, jakie to śmieszne, głębokie i jak bardzo im się podobają okładki. W 135 minut dostaniecie tyle informacji, co z internetu w 15.
-
Serdecznie polecam, świetnie się bawiłem.
-
Ale jakby co - "Małej mamie" daleko od jakiegoś banału "czystych, nieskażonych złem oczu dziecka" czy czegoś w tym guście. To przede wszystkim historia tyciej, dziecięcej przyjaźni. Głównie w domowej ciszy przecinanej dźwiękiem dziecięcych butów z dwóch pokoleń.
-
Rzadko się angażuję emocjonalnie w film przez pełne ponad dwie godziny seansu. Jestem więc i tak fanem każdej minuty tego szaleństwa, które Carax współtworzy z zespołem Sparks. Tylko może wtedy trochę bardziej tak, jak jestem fanem "The Room" Tommy'ego Wiseau.
-
Takich momentów jest więcej i powstaje z nich dla mnie nie film o złach socjali, pustych gwiazdeczek, kapitalizmu, czy czego tam jeszcze koledzy i koleżanki nie wskazują. Powstaje film o tragedii, że mimo, iż posiadamy coraz więcej metod komunikacji, nadal jesteśmy w tym samym punkcie, jeśli chodzi o słuchanie i rozumienie siebie nawzajem.
-
I jest w tym stanie coś tak wrażliwego i ludzkiego, nawet kiedy bohaterów trudno lubić, że Charlie Kaufman pozostaje po "Może pora z tym skończyć" jednym z moich ulubionych filmowców.
-
"Hamiltona" nie widziałem i raczej nie zobaczę na scenie, więc nie mam porównania, ale na pewno sposób filmowania odebrał mi sporo przyjemności.
-
Jedynym zgrzytem jest rozciągnięty, kameralny finał po dużym, szalonym finale. Zabrakło pomysłów, a monologujący panowie mają emanują bardzo podobną energię jeden po drugim. Treściowo to tu pasuje, ale tak zostało wydłużone, że traci moc.
-
Jest skuteczny jako thriller. Po swojej stronie ma tak niejasnego bohatera, jak i wykorzystanie naszych autentycznych lęków związanych z social mediami.
-
Nie ma niczego złego w pożyczaniu sprawdzonych technik, ale musisz mieć w to jakiś wkład własny. Inaczej jesteś tylko kolejną kopią kopii "Halloween" czy Piątku, trzynastego" zapełniającą kosze z DVD-kami w supermarkecie we wrześniu.
-
Czytałem fragmenty recenzji, autorom których "1917" kojarzył się z grą komputerową. Mi tak samo się kojarzył. Tylko przeważnie mówią o tym jako czymś negatywnym, a ja chciałbym to trochę wskazać jako pozytyw.
-
Zamęcza rozciągając w kółko tymi samymi żartami relację, której cel jest oczywisty od pierwszych chwil. Można się udusić z nudów w tej sypialni. Na zewnątrz czeka nas kilka udanych żartów i kreacji, ale i tam kończymy z niezasłużoną słitaśnością.
-
Nieśpieszny romantyczny dramat bardzo zaprzyjaźniony z codziennością. Najczęściej na ekranie oglądamy dwóch lub więcej facetów spędzających razem jakościowy czas - siedzą na kanapie, patrzą w telewizor i sączą piwo. Rzadko padają podczas takich posiadówek jakieś znaczące słowa.
-
Żadna scena nie wybija się szczególnym pomysłem - za każdym razem jest to najkrótsza droga do przekazania emocji i informacji. Ślizgamy się po wierzchu, po momentach najwyższej ekstazy oraz największego wstydu, próżno szukając jakiejś zwyczajnie ludzkiej chwili.
-
Sądziłem jednak, że Ari Aster, który tak tak dobrze w "Hereditary" łączył psychologiczny obłęd z horrorem, znajdzie jakąś ciekawą drogę dla tych wątków. Niestety woli kończyć artystycznie rozbuchanym slasherem, z tematem psychologicznym ograniczonym do minimum, za to z podwójną mocą kultystycznego szaleństwa.
-
Nie spodziewajcie się tutaj wielkich zwrotów akcji ani zagrożenia życia - tytułowy "Wymarzony" to chyba właśnie przedstawiony w filmie proces adopcyjny. Na szczęście, choć postacie są tak idealne w swojej pracy jak moralnie idealni są bohaterowie "chrześcijańskich pasz", nadal przekonująco pozostają ludźmi.
-
Film jest co prawda tyle zabawny dzięki wspaniałym maluchom, co gorzki i przygnębiający, ale wydaje mi się, że nikt nie wyjdzie z niego przytłoczony - za to na pewno z nowymi pokładami zrozumienia dla bliźniego albo w przypadku niektórych widzek i widzów - uczuciem, że ktoś rozumie ich doświadczenia.
-
Czuję, że przyszłe produkcje Jordana Peele'a wspinać się będą teraz na szczyty list moich najbardziej wyczekiwanych produkcji. Oba jego horrory straszą i bawią, a przy okazji mają coś do powiedzenia - i wszystko to wychodzi zupełnie naturalnie, nic na siłę.
-
W "Faworycie" właśnie to najbardziej satysfakcjonuje - jak te bardziej surrealne elementy komplementują historię o rozgrywkach na dworze bez odrzeczywistniania jej. Jeśli macie obejrzeć w kinie tylko jeden obraz nominowany w tym roku do Oscara za najlepszy film, to wybierzcie ten.
-
To jednak taki trochę produkt Hollywoodu pod nagrody wyjęty żywcem z zeszłego wieku - lekki, uśmiechnięty, z czarującym czarnym aktorem w roli głównej, żeby biała widownia mogła miło spędzić czas.
-
Czego się nie spodziewałem, to jak bardzo się będę nudził na filmie za każdym razem, kiedy te wizualne ekscesy odpuszczają, bo ktoś otwiera usta.
-
"Touch Me Not" niestety właśnie bezrefleksyjnie wpada w takie naiwne pułapki, a na sam koniec gratuluje sobie za dobrze wykonaną pracę wpisując do scenariusza nieprzekonującą przemianę.
-
Może was pewnie po tym wszystkim zdziwić, że określiłbym "Listopad" mianem horroru. Przynajmniej w pewnym sensie. Jak bardzo by ta rzeczywistość ekranowa nie była śmieszna w swojej logice, to jednak życie w niej wydaje się być sennym koszmarem.
-
Magnusson chwyta jakiś moment lub emocję z 1957, po czym wyskakuje w przeszłość lub przyszłość, by opowiedzieć więcej o jakiejś innej chwili w życiu Bergmana, skazie charakteru lub zwyczaju. Ta metoda wydała mi się dużo bardziej satysfakcjonująca niż chronologiczny przekrój przez życie.
-
W nowym filmie Marka Koterskiego wszyscy nadal automatycznie poprawiają swoje słownictwo na końcu zdania jak w "Dniu Świra". Niestety jak na reżysera tak żywo zainteresowanego naszymi małymi językowymi zboczeniami i zaśpiewkami, jego scenki dużo częściej wypadają jak odtwórcze wygłupy niż celne obserwacje.
-
Robi się trochę zbyt gęsto z tym romansem, długami, wyłudzeniami za seks i jeszcze na dokładkę procesem sądowym. Nie żeby to wszystko nie zostało poprowadzone wrażliwie, ale na pewno filmowi by pomogło zrzucenie trochę balastu.
-
To tak odważny film, że można mieć szacunek do reżyserki za samą wiarę we własną wizję. Na szczęście nie trzeba, bo po przelaniu jej na ekran, ta nadal działa. Wszystkie ryzykowne elementy grają pięknie w niby znajomej, ale zupełnie na nowo poruszającej harmonii.
-
To rzadka bestia - literatura piękna przelana na ekran.