Szanujemy Twoją prywatność i przetwarzamy dane osobowe zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych. Razem z naszymi partnerami wykorzystujemy też pliki "cookie".
Zamykając ten komunikat potwierdzasz, że zapoznałeś się z polityką prywatności i akceptujesz jej treść.
  • Dołączył: 1 grudnia 2018
  • Harley Quinn zrywa z Jokerem i próbuje dołączyć do Legionu Zagłady, tworząc własną załogę.
    "Harley Quinn" idealnie balansuje między bardzo sensownym (trochę trafnych spostrzeżeń w kwestii toksycznych relacji, ale też konkretnej przyjaźni i trzymania się razem) dramatem oraz autentycznie zabawną (i "naturalnie" wulgarną) komedią. Dawno nie widziałem serialu z podobnym gronem barwnych postaci, które miałyby tak fajnie rozpisane relacje. Obsada głosowa jest absolutnie kapitalna. Całe szczęście, że na kolejny sezon nie będzie trzeba długo czekać!
  • Detektyw Essrog cierpi na zespół Tourette'a. Gdy jego mentor zostaje zamordowany, rozpoczyna poszukiwanie zabójcy.
    W pewnych kwestiach odrobinę bije łopatą po głowie, a bohaterom zdarza się wypowiedzieć na głos o dwie oczywistości za dużo. Ale poza tym to przede wszystkim bardzo dobra historia opowiedziana z gracją i pewnością, których mógłby pozazdrościć niejeden bardziej doświadczony twórca. "Motherless Brooklyn" jest kryminałem bardzo klasycznym, ale nie schematycznym, niespiesznie odsłaniającym kolejne karty, co w połączeniu z ciekawym soundtrackiem i genialną obsadą tworzy rewelacyjny klimat. Moje kino.
  • Dwóch młodych żołnierzy - Schofield i Blake dostają rozkaz przedostania się za linie wroga, aby dostarczyć tajną wiadomość, która pozwoli brytyjskim żołnierzy uniknąć wpadnięcia w śmiertelną pułapkę.
    Popisówa Deakinsa, jak bardzo za resztę dorobku bym go nie uwielbiał, niestety nie działa tu za dobrze. Mastershoty są super, wiadomo, ale jak ze wszystkim, i w tej kwestii można przesadzić - i tak właśnie tu jest. Prowadzenie tej historii wyłącznie długimi ujęciami (udawanymi zresztą, co potrafi wybijać z filmu, bo dobrze wiadomo, gdzie są cięcia) kompletnie nie służy narracji. Oczywiście niemniej "1917" to wciąż imponujące dokonanie i solidny film, a świetny MacKay niesie go na swoich barkach.
  • Historia kobiet, które przeciwstawiły się toksycznej atmosferze w słynnej sieci informacyjnej.
    "Bombshell" niestety traci całkiem sporo na podzieleniu czasu ekranowego pomiędzy trzy bohaterki. I tak nie udało się do końca zarysować szerszego obrazu przedstawianego problemu, a poszczególne wątki tracą część wydźwięku, który każdy z nich mógłby spokojnie osiągnąć, gdyby stanowił główną oś opowiadanej historii. Świetna Margot Robbie i bardzo dobry (odpowiednio obrzydliwy, jeśli można tak napisać?) Lithgow, reszta obsady raczej przeciętnie.
  • Młody Niemiec Jojo, członek nazistowskiej organizacji dla młodzieży Jungvolk, pomaga Żydówce. Jednocześnie próbuje pozostać nazistą.
    Waititi wciąż to samo: perspektywa chłopca i relacja z rodzicem prowadząca do zrozumienia świata i swojej roli w nim, dramat skryty pod bardzo cienkim płaszczem komedii... Po raz kolejny - mimo powtarzających się (choć to też tylko pozornie) motywów - jest to jednak historia oryginalna i, co więcej, bardzo poruszająca. U Taiki w gruncie rzeczy powtarza się jedynie kapitalny poziom i kreatywność projektów oraz fakt, że jest jednym z najlepszych twórców opowiadających po prostu o ludziach.
  • Na zlecenie Henry'ego Forda II amerykański projektant Carroll Shelby i brytyjski kierowca Ken Miles podejmują wyzwanie pokonania samochodów ekipy Ferrari w 24-godzinnym wyścigu Le Mans.
    Scenariuszowo straszna tutaj cienizna - aż dziwne, że ostatecznie wyszło z tego aż dwie i pół godziny materiału. Co jeszcze dziwniejsze, zaskakująco solidnego i interesującego, bo realizacja przykrywa tu scenopisarskie niedociągnięcia. Mangold prowadzi historię klasycznie, ale raczej bez większych potknięć, poziom aspektów technicznych nie schodzi poniżej dobrego, a Bale i Damon budzą tyle szczerej sympatii dla bohaterów, że choćbym chciał, nie mogę koniec końców powiedzieć za dużo złego.
  • Członkowie organizacji Ruchu Oporu ponownie stawiają czoła Najwyższemu Porządkowi.
    Abrams próbuje zrobić zdecydowanie za dużo zarówno jak na możliwości filmu, jak i na swoje możliwości i koniec końców wychodzi z tego stojący w rozkroku niezły bałagan. Ale wciąż, to jednak taki "mój" bałagan. Z niektórymi rozwiązaniami fabularnymi mam problemy, ale przynajmniej większość z nich służy jednak postaciom - które absolutnie kocham - więc w ostatecznym rozrachunku są akceptowalne. Niemniej, "The Rise of Skywalker" to dość dziwny film zwieńczający jeszcze dziwniejszą trylogię.
  • Aktor Rick Dalton i jego przyjaciel kaskader powracają do Hollywood. Mężczyźni próbują odnaleźć się w przemyśle filmowym, który ewoluował podczas ich nieobecności.
    "Once Upon a Time ... in Hollywood" to wspaniała widokówka z Los Angeles lat 60. ubiegłego wieku, zmiksowana z Tarantino jadącym na mocnym (w sumie jednym z najmocniejszych) Tarantino i muszę przyznać, że świetnie się to pochłania w kinie. Niemniej, nie jest to dobry film - rzeczy zasadniczo po prostu się tu dzieją, bohaterowie są i najwięcej przechodzą w czasie, kiedy nie ma ich na ekranie przez pół roku, a finał (mimo osadzenia na twarzy wielkiego uśmiechu) pojawia się tu kompletnie znikąd.
  • Jedyny ocalały z katastrofy pociągu, David Dunn, dzięki fanatykowi komiksów odkrywa w sobie nadludzkie możliwości.
    "Unbreakable" jest doskonałym dowodem na to, że M. Night Shyamalan potrafi wpadać na bardzo dobre pomysły, na których solidną realizację brakuje mu jednak talentu i/lub pokory. Albo zwyczajnie nie umiał dobrze poprowadzić naprawdę inteligentnej historii, którą napisał, albo zdając sobie sprawę z jakości materiału, popadł w stanowczo zbyt wielki samozachwyt. Grunt jednak, że na skutek jednego lub drugiego otrzymujemy dość prosty, ale przesadnie patetyczny, przedramatyzowany i pretensjonalny film.
  • Strażnik David Dunn, wykorzystując swoje nadprzyrodzone zdolności, tropi człowieka o wielu osobowościach.
    Naprawdę dobrze się ogląda szarżującego McAvoya, a świadomość tego, że istnieje twórca, który może przedstawić swoją wizję od A do Z dokładnie tak, jak chce, nastawia naprawdę optymistycznie do całego przemysłu filmowego. No ale to jedna z bardzo niewielu zalet "Glass", koszmarnie zrealizowanej produkcji, opartej na wizji... Zwyczajnie głupiej i niemającej nic interesującego do powiedzenia - mimo że nawet z tych ochłapów sensownej historii dałoby się wyciągnąć kilka ciekawych wniosków.
  • Królowa czarownic Nimue powraca do naszego świata, by znów nieść śmierć i zniszczenie. Tylko bohater o tak piekielnych korzeniach jak Hellboy jest w stanie stawić czoła zagrożeniu.
    Okropna mieszanka prawdopodobnie wszystkich pomysłów, które kiedykolwiek ktokolwiek zaproponował, a z których większość nie jest nawet dobra - o oryginalności, świeżości czy sensowności nawet nie mówiąc. Od bohaterów pozbawionych charakterów i motywacji (najlepszą próbą zarysowania których są tu ekspozycyjne dialogi o przeszłości postaci - najczęściej oczywiście wspólnej) bardziej obchodzą mnie kamienie z polnej drogi. "Hellboy" jest nudny i nie nadaje się nawet do ironicznego oglądania.
  • Lekkoduch Winfried postanawia złożyć swojej zapracowanej córce wizytę w Bukareszcie. Spotkaniu towarzyszy jego ekscentryczne alter ego "Toni Erdmann", przedstawiający się jako coach szefa dziewczyny.
    Nie tak źle - choć ciut banalnie - na początku i naprawdę dobrze - choć nie tak subtelnie, jak mogłoby być - na końcu... Ale poza tym "Toni Erdmann" ma jeszcze jakieś środkowe dwie godziny, w ciągu których nie dzieje się absolutnie nic ważnego czy angażującego. Wszystkie wydarzenia pozbawione są jakiegokolwiek wpływu na fabułę, bohaterów lub relacje między nimi. Gdyby to wywalić, film tylko by zyskał, bo nie rozwadniałby poruszanych kwestii, no i nie męczyłby metrażem.
  • Po wymazaniu połowy życia we Wszechświecie przez Thanosa Avengersi starają się zrobić wszystko, co konieczne, aby pokonać szalonego tytana.
    Seans "Endgame" był dla mnie jednoczeście satysfakcjonujący i rozczarowujący - jak dziwnie by te dwa określenia obok siebie nie wyglądały. To bardzo dobry film i świetna rozrywka, jednak momentami bardzo oczywista przez nadmierny fanservice i miewająca problemy z tempem. Opowieść ładnie domyka pewne wątki, ale prawie w ogóle nie zaangażowała mnie emocjonalnie, ponieważ jej ton właściwie co chwilę się zmienia. Większość aspektów naprawdę tu gra, ale... Niekoniecznie obok siebie.
  • Ziemska kobieta po kontakcie z obcą rasą Kree otrzymuje nadludzkie moce.
    "Kapitan Marvel" zdecydowanie różni się od tytułowej bohaterki, tak nieprzeciętnej, niezłomnej, charakternej i nierzadko złośliwej, a empatycznej i od razu dającej się polubić postaci potrafiącej się postawić oraz odnaleźć i wyrazić swoją siłę bez względu na sytuację, w jakiej zostaje postawiona - film zrealizowany jest dobrze, poprawnie i solidnie, ale w gruncie rzeczy bardzo bezpiecznie i właściwie nie podejmuje żadnego ryzyka. Mimo tego seans oczywiście jest przyjemny, ale nie oferuje więcej.
  • Calvin Barr jest weteranem z czasów II wojny światowej, który odpowiedzialny był za zabicie Adolfa Hitlera. Amerykański rząd znów potrzebuje jego pomocy w przeprowadzeniu sekretnej misji. Okazuje... Więcej
    Bardzo ładna i zgrabnie poprowadzona historia, choć trzeba przyznać, że nie jest ani trochę odkrywcza czy oryginalna. Niemniej to porządna, poruszająca opowieść o niespełnionej miłości, żalu i stracie oraz (oczywiście) starości. Okazuje się, że koniec końców najmniej interesującymi i, co więcej, najmniej potrzebnymi elementami są Hitler oraz Wielka Stopa, ponieważ tu liczy się tylko bohater, który nie musi podążać fantastycznymi ścieżkami, by pokazać swoje wnętrze.
  • Miles Morales po ukąszeniu przez radioaktywnego pająka staje do walki z nikczemnym Kingpinem. Pomogą mu w tym Spider-Manowie z innych wymiarów.
    Pomysłowy i efektowny, skutecznie łączący najróżniejsze style animacji w obłędną i przepiękną całość. Nie cały czas szaleje tak bardzo, jak by mógł i popada w oczywiste rejony, ale ponieważ świadomy jest właściwie wszystkich swoich zalet oraz (bardzo niewielu) wad i cały czas kombinuje, bawiąc się konwencją, zupełnie to nie przeszkadza. Podpisuję się rękami, nogami i czymkolwiek jeszcze się da pod każdym zdaniem określającym "Uniwersum" mianem najlepszego filmu o Spider-Manie.
  • J. Edgar Hoover, dyrektor FBI w latach 1924-1972, wspomina swoje życie prywatne i zawodowe.
    Historia ma potencjał na naprawdę ciekawą opowieść, którą Eastwood potrafiłby przekazać, a do tego zaangażowano pierwszoligowych aktorów, muszących tylko zrobić swoje, żeby wyszło solidnie... Ale przeplatanie epok zamiast skupiać uwagę, potrafi dezorientować, przez co i tak trwający dobrze ponad dwie godziny film jeszcze trudniej przełknąć, a aktorzy się sprawdzają, ale przez koszmarną charakteryzację na ich postarzone wersje nie da się patrzeć.
  • Cleo pracuje jako służąca u pani Sofii. Kiedy od pracodawczyni odchodzi mąż, a gosposia zachodzi w nieplanowaną ciążę, obie zbliżają się do siebie.
    Przez wszechobecne zachwyty "Roma" niestety nie zdołała do końca sprostać moim oczekiwaniom, ale snucie się z Cuarónem za jego bohaterkami było bez względu na wszystko czystą przyjemnością. Bo do czynienia miałem z tak dobrą i szczerą historią, opowiedzianą w tak prosty i bezpretensjonalny, a piękny sposób, że nie chciałem, aby się skończyła. Pod względem technicznym to oczywiście absolutne arcydzieło.
  • Pojawienie się na angielskim dworze nowej służącej Abigail zaczyna zagrażać pozycji lady Sary, która rządzi krajem w zastępstwie schorowanej królowej Anny.
    Bardzo dobrze napisana historia, którą Lanthimos prowadzi z taką gracją, że nie może się potknąć. Olivia Colman, Emma Stone i Rachel Weisz dają tu doskonałe popisy umiejętności aktorskich, a poza zdjęciami, które choć przez większość czasu są na naprawdę wysokim poziomie momentami wybijały mnie zupełnie z filmu, wszystko - od muzyki przez scenografię i kostiumy aż po oświetlenie - robi rewelacyjną robotę.
  • Zbuntowany królik stara się wkraść do ogrodu warzywnego należącego do rolnika.
    O kolejne punkty doskonale znanych schematów obija się tak mocno, że momentami przewidywalność może zaboleć, ale przy tym "Piotruś Królik" pozostaje niesamowicie uroczą i (choć nie wszystkie żarty działają, a czasem wywołują raczej zdumienie niż śmiech) naprawdę zabawną, zrealizowaną z ogromnym wkładem serca opowieścią z może i oczywistym, jednak wciąż ważnym przesłaniem. Poza tym warto obejrzeć choćby dla tych wszystkich aktorów, którzy się tu pojawiają.
  • Życie trzech księży ulega zmianie, kiedy ich drogi krzyżują się ponownie.
    Niepotrzebne tu aż trzy wątki - należało skupić się na jednym, obrać jeden kierunek i poprowadzić film w spójnym tonie (jeśli miałaby to być pełna satyra, najlepiej oczywiście wziąć się za postać Braciaka i pokazać funkcjonowanie Kościoła jako instytucji). Tymczasem Smarzowskiemu wkradł się do "Kleru" chaos i mometami reżyser nie jest w stanie zapewnić filmowi odpowiednich środków do opowiadania historii na podstawowym poziomie i bywa, że narracja zupełnie się rozdjeżdża.
  • Fizycznie i psychicznie okaleczony przez ojca Wojciech poznaje Tanię, która będzie dla niego szansą na przezwyciężenie traumy.
    "Pręgi" zamiast budować swoją wartość, niestety cały czas starają się jedynie przekonać widza, iż ją mają - i to jeszcze nie wiadomo jak ogromną. Ten film to obrzydliwie pretensjonalna wydmuszka, która nawet nie umie w przekonujący sposób przedstawić opowiadanej historii, będącej notabene zbitkiem niepowiązanych wydarzeń, które pokazane w odwrotnej kolejności miałyby dokładnie tyle samo sensu. Do całej nieporadności dołożyć trzeba grę aktorów, która jest momentami tak przerysowana, że śmieszna.
  • Próbując dotrzeć do domu, zagubiony na odludziu mężczyzna zaprzyjaźnia się z nieboszczykiem.
    Pod całą tą doskonałą, angażującą uwagę i myśli widza otoczką absurdu kryją się wspaniale i szczerze proste wnioski, do których droga jest na tyle dziwna, że nie można tak po prostu z niej zejść Kino powstało właśnie dla takich wyjątkowych i nieszablonowo prowadzonych opowieści. Oryginalności "Człowieka-scyzoryka" dopełnia fantastyczna - ponownie tak prosta, a tak absurdalna i dziwna - muzyka oraz naprawdę dobre kreacje Paula Dano i Daniela Radcliffe'a.
  • Lata trzydzieste. Robert Redford i Paul Newman wcielają się w role dwóch przestępców - oszustów pragnących pomścić śmierć swego przyjaciela, za którą odpowiedzialny jest potężny i wpływowy... Więcej
    Interesująca, cały czas trzymająca uwagę widza i jednocześnie wodząca go zwinnie za nos intryga jest zrealizowana z takim polotem, że nie trzeba było niczego więcej, aby "Żądło" było dobrym filmem. Zabawa jednak na tym się nie kończy, bo całość w równym stopniu oparta jest na świetnym klimacie lat 30. ubiegłego wieku, rewelacyjnych wymianach zdań i oczywiście doskonałym duecie Redforda i Newmana. I szczerze mówiąc, trudno mi tu nie westchnąć z sentymentem, że kiedyś to było.
  • Krzyś dorósł i gdy znajduje się na życiowym zakręcie, przyjaciele ze Stumilowego Lasu przybywają, by mu pomóc.
    W gruncie rzeczy nie robi co prawda z własnym konceptem nic wielkiego, jest raczej wtórny, przewidywalny i dość naiwny... Ale jednocześnie jest w nim tyle serducha, że nie mógłbym się w nim nie zakochać! Powrót do świata Milne'ego był dla mnie równie fascynujący i satysfkacjonujący, co dla Christophera Robina, a mimo wszystko chyba głównie o to chodziło. Ewan McGregor jest tu rewelacyjny i dopełnia pięknego, nostalgicznego dzieła perfekcyjnie oddając zwykłą, najprostszą dziecinną radość.
  • Mężczyzna o mnogiej osobowości porywa trzy nastolatki. Okazuje się, że jedna z jaźni zaczyna dominować nad innymi.
    W gruncie rzeczy to całkiem przeciętny thriller, ale jednak dość poprawny, solidny i trzymający w napięciu. Zdecydowanie zbyt dużo czasu poświęca na przekonywanie widza o nadprzyrodzonych zdolnościach i zabawę w "jeszcze nie powiem ci wszytskiego", a końcowe powiązanie z "Niezniszczalnym" może chyba tylko rozbawić. James McAvoy jest wybitny w swojej roli - a właściwie rolach, bo jest na tyle dobry, że istotnie gra więcej niż jedną postać - a Anya Taylor-Joy też wypada dobrze nawet obok niego.
  • Igor - przyjaciel i pomocnik młodego studenta medycyny Victora von Frankensteina - opowiada o tym, jak stał się świadkiem powstania legendy.
    Choć z początku McGuigan kreuje opowieść za bardzo na podobieństwo serialowego "Sherlocka", przy którym też maczał palce i trochę bałem się o kierunek, w jakim to wszystko podąży, a do finału można mieć naprawdę wiele zarzutów (wśród których na pierwszym miejscu z całą pewnością znajdą się potraktowanie potwora jako bezmyślnej masy i fakt, że wygląda jak ulepiony z ziemi kloc), generalnie "Victor Frankenstein" jest ciekawą reinterpretacją legendy, która na pierwszym miejscu stawia relację.
  • Złowrogi korsarz ucieka z mitycznego więzienia i planuje zgładzić wszystkich piratów na morzach. Aby mu przeszkodzić, Jack Sparrow musi zdobyć Trójząb Posejdona.
    No co jak co, ale zrobić film przygodowy o piratach w klimatach fantasy, który będzie nudny... Moim zdaniem to już jest naprawdę sztuka. Przez ponad dwie godziny przepełnione akcją i żartami, "Zemsta Salazara" angażuje jedynie w dwóch, może trzech momentach, a bawi jeszcze rzadziej. Nowi członkowie obsady (i Geoffrey Rush) sprawdzają się dobrze, ale wszystkie ciepłe uczucia i tak zabija koszmarny, lecący na jednej nucie Johnny Depp, na którego nie da się patrzeć.
  • IRA przeprowadza w Londynie zamach na członka rodziny królewskiej, którego ratuje były pracownik CIA, Jack Ryan. Kiedy jednak podczas akcji ginie brat organizatora ataku, mężczyzna poprzysięga zemstę.
    Solidnie zrealizowany i poprowadzony, ale przede wszystkim jednak naprawde bardzo dobrze napisany thriller, w którym to intryga i bohater, nie akcja, stoją na pierwszym miejscu. Tylko Harrisona Forda, mimo dobrej gry, tak jakoś średnio widzę jako Jacka Ryana - trudno powiedzieć, czy to po prostu zbyt opatrzona twarz, czy jednak trochę zbyt dużo tu charyzmy à la Bond jak na tę specyficzną w swojej normalności i przeciętności postać.
  • Bracia Coenowie opowiadają o przygodach amerykańskich pionierów i bandytów na Dzikim Zachodzie, sprawnie lawirując między żartem i absurdem a poważniejszymi klimatami.
    Są tu oczywiście, jak zawsze w przypadku podobnych zbiorów, nowele lepsze i gorsze, ale w gruncie rzeczy wszystkie i tak są dobre - nie mogło zresztą być inaczej, skoro za wszystkie odpowiadali Coenowie. Całość spaja wspólny (dość przygnębiający w swojej prawdziwości) motyw - ulotność i błahość ludzkiego życia - ale każdy z segmentów cały czas pozostaje wyjątkowy. No i "Ballada o Busterze Scruggsie" to kolejna technnicza perełka braci. Szkoda, że nie można było obejrzeć w kinie.
  • Sophie zachodzi w ciążę i poznaje historie z młodości swojej matki - szczególnie o czasie, w którym była ona w ciąży.
    Nie oglądałem w życiu zbyt wielu musicali, ale na szczęście dotąd żaden z nich nie nazywał się "Mamma Mia! Here We Go Again" i nie zniechęcił mnie do gatunku. Bo ten by zniechęcił. Nie widziałem jeszcze żadnego musicalu tak bardzo bez pomysłu na siebie i zrealizowanego bez jakiegokolwiek polotu w aż takim stopniu. Postaci nie mają charakterów ani nie wyrażają prawie żadnych emocji - mimo że konwencja pozwala wszystko wykrzyczeć widzowi w twarz! Prawie dwie godziny męczarni.
  • Pomyłkowo osadzony w areszcie, wśród zepsutych do szpiku kości typów spod ciemnej gwiazdy, Paddington zrobi wszystko, by złapać prawdziwego złodzieja tajemniczej książki.
    Jest jeszcze lepszy i jeszcze bardziej uroczy od pierwszej części (każda, KAŻDA scena w więzieniu to czyste złoto, a tam bynajmniej się nie kończy), a jednocześnie nie aż tak prosty i schematyczny - nie żeby "Paddington 2" był w jakiś sposób zaskakujący fabularnie, nie jest, ale nie ucieka się do aż tak oczywistych rozwiązań, jak pierwszy film. Zaskakująca natomiast jest warstwa realizacyjna - gdyby ktoś powiedział mi, że to film Wesa Andersona, uwierzyłbym.
  • Siedmioro obcych sobie ludzi, z których każdy skrywa mroczną tajemnicę, spotyka się w hotelu El Royale.
    Z pozoru pachnie od tego trochę jak od filmów Tarantino, zresztą podstawy fabularne wyglądają bardzo podobnie do "Nienawistnej ósemki", ale tak naprawdę cały czas wyraźnie widać, że Goddard stworzył autonomiczne dzieło we własnym stylu, którego podobieństwa do Quentina wynikają z podobnych inspiracji, nie z kopiarstwa. Poza tym "Bad Times at the El Royale" pochwalić może się znakomitymi dialogami świtnie dopasowanymi do odgrywających postaci (bardzo dobrych swoją drogą) aktorów.
  • Po powrocie do Anglii Robin odkrywa, że stracił rodzinny majątek. Przyłącza się do bandy rzezimieszków z lasu Sherwood, wypowiadając wojnę bezwzględnemu szeryfowi Nottingham.
    "Robin Hood: Książę złodziei" jest dzieckiem swoich czasów - lat 90. - i jak większość filmów z tego okresu, zestarzał się bardzo źle. I o ile archaiczność formy nie jest przecież wadą, tak ta forma jest tutaj najwyżej przeciętna, bez względu na czasy. Alan Rickman najwyraźniej bardzo dobrze się bawił odgrywając swoją rolę i mimo przerysowania ogląda się go naprawdę przyjemnie, za to Kevin Costner pasuje zarówno do roli, jak i ogólnego klimatu filmu jak pięść do nosa.
  • Żyjący u wybrzeży zachodniej Australii latarnik i jego żona wychowują dziecko, które uratowali z dryfującej łodzi. Wkrótce spotykają jego matkę.
    Poza kilkoma momentami, które mogą powodować u widza dyskomfort podobny do odczuwanego przez bohatera Fassbendera, całość jest koszmarnie nijaka i nawet tak dobrzy aktorzy (którzy przez scenariusz i kiepską wizję reżysera niestety nie mają tu za wiele możliwości do solidnej roboty) czy Desplat (którego muzyka jest dobra, ale średnio pasuje do filmu i tylko bardziej wybija z tej odrobiny klimatu) nie są w stanie pomóc tej nudnej historii. I już żadnych więcej listów, błagam.
  • Stróż prawa na Dzikim Zachodzie zakłada maskę i z pomocą Indianina pragnie pomścić śmierć towarzyszy.
    Bije z niego fajny, przygodowy klimat, a zawsze fajnie coś takiego obejrzeć - szczególnie, jeśli do tego wszystko dzieje się w ramach luźnego westernu. Fabułka jest prosta i przewidywalna, zwroty akcji nie zaskakują, ale też nie o to tu chodzi, a o rozrywkę, którą forma przedstawienia historii zapewnia. Największym zgrzytem jest tutaj Johnny Depp, wolałbym zamiast niego jakąś mniej opatrzoną twarz aktora, który pokazałby jakąś świeżość, bo deppowskie manieryzmy już dawno wszystkim się przejadły.
  • Legendarny Jesse James przyjmuje do szajki Roberta Forda. W tym samym czasie stróże prawa próbują dopaść nieuchwytnego przestępcę.
    Spokojna, niespiesznie poprowadzona, przepełniona melancholią opowieść o fascynacji złem, załamaniu i zmęczeniu oraz (oczywiście) strachu. Nie można było przedstawić takiej historii lepiej. Aktorsko rewelacyjnie, zresztą nazwiska Pitta i Afflecka mówią chyba same za siebie, a jeśli w "Zabójstwie Jesse'ego Jamesa..." jest jakiś lepszy od gry odtwórców głównych ról element, są to bezbłędne zdjęcia Deakinsa.
  • San Francisco terroryzuje seryjny morderca Zodiak. Grupa reporterów postanawia odkryć tożsamość złoczyńcy.
    Nikt nie potrafi budować napięcia i suspense'u jak Fincher. Pozornie niespieszne i nierówne tempo narracji buduje opowieść w rewelacyjny sposób i fantastycznie prowadzi widza przez pełen podejrzeń świat. Z pozoru przypomina trochę "Siedem", ale w gruncie rzeczy to zupełnie inna i zupełnie inaczej poprowadzona historia - "Zodiak" rozwija wątki osobno, leniwie snuje się do zakończenia trzymającej cały czas w napięciu opowieści, która jest równie nieprzewidywalna, jak tytułowy morderca.
  • Oszpecony przez eksperymenty Deadpool nadal walczy ze złem na swój niepowtarzalny sposób.
    Nie ma połowy świeżości i pomysłowości pierwszego "Deadpoola", a zamiast tego "Deadpool 2" ma kij w tyłku i na każdym kroku stara się udowodnić, że od pierwszej części jest większy, lepszy, fajniejszy i śmieszniejszy, przez co nie można nawet liczyć na głupiutką rozrywkę - chyba, że kogoś zaangażuje oglądanie na wpół martwego człowieka bez nóg próbującego wdrapać się na Mount Everest udającego, że wszystko jest w porządku i radzi sobie nawet lepiej niż wszyscy inni.
  • Na górskim szczycie, w ciemnej jaskini mieszka złośliwy Grinch, który nie cierpi świąt Bożego Narodzenia. Postanawia zepsuć je mieszkańcom leżącego w pobliżu miasteczka. Mała Cindy Lou chcę na... Więcej
    Co tu po fajnej charakteryzacji, skoro Carrey jest tak bardzo przerysowany, że prawie nie da się go znieść? Zresztą dużo rzeczy dobrze tu wygląda i szybko zabijanych jest przez tonę przesadnego kiczu i przerysowania. Nawet baśniowy klimat zostaje zarżnięty w ciągu pierwszych kilku minut. Poza tym film trwa godzinę i trzy kwadranse, a historii jest może na trzydzieści minut. No i po łopatologicznym wyłożeniu morału, "Grinch" od razu go olewa. Naprawdę nieprzyjemny seans.
  • Angielski matematyk i logik, Alan Turing, pomaga złamać kod Enigmy podczas II wojny światowej.
    Pamiętałem ten film trochę cieplej, tymczasem okazuje się, że Tyldum w dość standardowy sposób opowiedział historię, którą Moore bardzo uprościł i dopasował do schematów do tego stopnia, że "Grę tajemnic" ogląda się z uczuciem, że to wszystko już gdzieś było. Trudno też powiedzieć, żeby był ważny i przełomowy pod względem poruszanych problemów, bo o dyskryminację kobiet i homoseksualistów jedynie się ociera. To proste, ale przy schematach wciąż solidne przypomnienie o Turingu ze świetną obsadą.
  • Rodzeństwo przypadkowo rozbija sanie św. Mikołaja, a następnie wraz z nim wyrusza w pełną przygód podróż, by uratować Boże Narodzenie.
    Fabułka bardzo prosta i przewidywalna, ale zapewnia naprawdę wiele ciepła i radochy. Poza tym realizacyjnie film stoi na dobrym poziomie i znalazło się miejsce nawet na troszkę zabawy tym prostym koceptem. Trochę nieudolnie łączy jedynie wesoły klimat z poważniejszym wątkiem straty, który momentami ociera się wręcz o granice autoparodii, co sprawia, że jest jeszcze mniej wiarygodny. Ale hej, Kurt Russell jest Świętym Mikołajem - to wartość sama w sobie!