-
Pomimo pewnych niedociągnięć oraz uproszczeń spowodowanych reżyserską zadyszką, warto wyruszyć w podróż do świata snów z tak wszechstronnie uzdolnionym twórcą. Posiada on bowiem potencjał do stworzenia takich dzieł, o których się nawet waszym psychologom nie śniło.
-
Doskonale zniuansowany. Reżyser zadbał o to, żeby nie ukierunkowywać narracji pod żadną tezę. Nie ma w nim miejsca na proste rozwiązania, deklaratywny wydźwięk zastępuje tu zaś niepewność, wahanie skutkujące zmianami decyzji w zależności od rozwoju wydarzeń.
-
Ma w sobie twórczy potencjał. Reżyserowi paradoksalnie udaje się uchwycić ducha Hitchcocka w scenach najbardziej odległych od oryginału, a spośród wielu ze swoich grzechów i grzeszków tym najcięższym jest z pewnością próba wejścia w buty mistrza. Buty, jak się okazuje, o kilkanaście rozmiarów za duże.
-
Jest zatem tym samym dla Synekdochy, Nowy Jork czy Anomalisy, co ostatnie filmy Woody'ego Allena dla Annie Hall i Manhattanu. Bezduszną imitacją wielkiego kina, powidokiem dawnego geniuszu.
-
To z pewnością najlepsza przystawka przed premierą Może pora z tym skończyć i dobry pretekst do przypomnienia sobie jednego z najlepszych debiutów reżyserskich ostatnich kilkunastu lat. Miejmy nadzieję, że najnowszy film Kaufmana wraz z Anomalisą stworzy wielką trylogię o prywatnym, egzystencjalnym końcu świata.
-
Zapewne nie stanie się orężem w walce o prawo do aborcji ani manifestem feministycznym. Z całą pewnością jednak to właściwy moment na wejście do polskich kin i zamknięcie ust wszystkim tym, którzy uważają, że w czasie pandemii równouprawnienie i tolerancja przestają być istotnymi kwestiami.
-
Mimo nagromadzenia wątków i przesunięcia środka ciężkości jest zdyscyplinowany i w ostatecznym rozrachunku stanowi integralną, spójną całość.
-
Od pierwszych minut przykuwa uwagę serią przepięknych czarno-białych kadrów. Plenerowe zdjęcia Vladimira Smutnego nadają mu swoistego klimatu niczym u najwybitniejszych malarzy kina.
-
Fundamentalne z pozoru zarzuty uginają się jednak pod ciężarem nagromadzonych dobrodziejstw. To niezwykle autorski, oryginalny twór, opowiadający nie tyle o szalonym bohaterze, co przedstawiający wizję szalonego artysty, którego portfolio wzbogacone zostaje o kolejną kinofilską perełkę.
-
Pan Rogers z twarzą Toma Hanksa, jednego z najbardziej lubianych aktorów Ameryki, urasta tu do rangi symbolu. Oglądamy w filmie Heller portret człowieka wolnego od najdrobniejszej nawet skazy. Czasem tylko jakiś ledwo dostrzegalny grymas, smutne spojrzenie rzucone w stronę baśniowej scenografii czy nerwowe uderzenie w fortepian przypominają, jak duży ciężar spoczywa na osobie, która postanowiła być narzędziem czynienia dobra.
-
Niestety cały ten gatunkowy sos okazuje się niewystarczająco gęsty, by móc w pełni się w nim rozsmakować. Początkowe napięcie spada z powodu nieumiejętnego budowania dramaturgii i rozwlekania niektórych wątków.
-
Portret tak obrzydliwy, jak główny bohater i jak jego morderstwa. Rzeczywistość, w której łatwo się zatracić, odczuwając masochistyczną przyjemność stopniowego zatapiania się w paradoksalnie oczyszczającym rynsztoku.
-
Ostatecznie Tommaso stanowi jedno z najpełniejszych i najbardziej szczerych dzieł o artyście, bez względu na to ile reżyserowi faktycznie udało się przemycić do filmu z własnego życia i na ile jego bohater odpowiada jemu samemu. Udowodnił przy tym, że bez względu na to, kim się jest i co się posiada, to życie bywa najtrudniejszą ze sztuk.
-
Trzydziestoletni Xavier Dolan opisuje świat, którego sam jest częścią. Mimo szybkiego wyciągnięcia wniosków ze swojej wcześniejszej porażki, nadal zachowuje się jak narwany nastolatek, niczym nieokiełznany bohater Mamy. Matthias i Maxime to twór stojący dokładnie pośrodku tego, co w jego twórczości wywołuje jęk irytacji i tego, co stanowi istotę jego geniuszu.
-
Za precyzyjnym scenariuszem i doskonałym wyczuciem reżyserskim w prowadzeniu aktorów, przede wszystkim znakomitej Heleny Zengel, nie można nie wspomnieć o warstwie formalnej. Statyczne kadry małych pomieszczeń, w których zapadają decyzje niszczące życie Benni, kontrastujące z dynamicznymi - kręconymi w pełnym słońcu, przy muzycznym akompaniamencie - ujęciami na pełną młodzieńczej energii, niczego nieświadomą bohaterkę.
-
To dowód na to, że z każdego tematu można zrobić film, jeżeli tylko ma się na niego pomysł. Quentinowi Dupieux ta sztuka się udaje. Stwarza bowiem jeden z najlepszych filmów o niczym, jaki kiedykolwiek mieliście okazję zobaczyć.
-
W gruncie rzeczy to jednak opowieść o ciężkiej do wyplewienia nienawiści, którą każdy nazywa imieniem swojego własnego boga.
-
Dzieło Eggersa najlepiej sprawdza się bowiem jako bezkształtny, bezkresny, niepokojący i hipnotyzujący, żyjący własnym życiem twór. Minimalistyczny i posępny niczym opowiadanie Edgara Allana Poego, gdzie najwięcej demonów tkwi w nas samych.
-
Seans Koko-di Kogo-da jest jak oglądanie na przemian Funny Games Michaela Haneke i Ghost Story Davida Lowery'ego, gdzie smutny, nostalgiczny, odrealniony klimat idzie w parze z sadystyczną zabawą w przemoc. Reżyser znajduje niezwykle oryginalną formę do pokazania tego, czego większość reżyserów nie potrafi.
-
Mimo wad i poczucia pewnego niespełnienia, jakie po sobie pozostawia, głęboko wżyna się pod skórę.
-
Ostatecznie twórca U niej w domu nie był w stanie udźwignąć ciężaru poruszanego tematu. Nie udało mu się ani wejść w głąb swoich postaci, ani problemu zatajania pedofilii przez Kościół Katolicki. Jego film niezamierzenie może w pewnym stopniu przyczynić się do szkodliwego uodparniania widzów na patologię i skutki krzywdzenia dzieci.
-
To nie tylko jedna z najbardziej oryginalnych propozycji, prezentowanych we Wrocławiu w ramach sekcji Front wizualny, ale też dowód na to, że kino jako medium wciąż daje nieograniczone możliwości wyrazu.
-
Z wnętrza stanowią zatem swoisty aneks. Uzupełnienie, które paradoksalnie im bardziej dotyczy trywialnych spraw, tym bardziej staje się fascynujące. Skrawki z pozoru zwyczajnego życia dopełniają to, co wiemy o poszczególnych członkach rodziny, dając nam perwersyjną przyjemność z podglądania, krępując swoją intymnością oraz wzmagając apetyt na jeszcze więcej.
-
Rachel Maclean serwuje nam zatem kolorowy koktajl stylistyczny. Mieszankę absurdu z konkretnym, podanym na poważnie przekazem. Drwiny z makabrą. Za fasadą formalnej zabawy kryje gorzką, przyprawioną cynizmem prawdę - lepiej uważajcie, kiedyś odpowiecie za zamach na nasz indywidualizm!
-
Kinofilska perełka, która pogodzi zarówno fanów jego wczesnych filmów, jak zmęczonych powtarzalnością sceptyków.
-
Arcydzieło arhousowego symbolizmu, klimatyczny horror, opowieść o skrywanych żądzach i autotematyczny komentarz. "Wieżą. Jasny dzień" reżyserka wzniosła sobie pomnik najoryginalniejszej debiutantki w Polsce, spychając z piedestału hermetycznych twórców. Tym razem umocniła swoją pozycję, poddając się twórczemu szaleństwu, wykorzystując głęboko zakorzenione lęki do stworzenia spójnej i niezwykle trwałej konstrukcji.
-
Ostatecznie stoi w rozkroku między kameralnym i powolnym romansem o ludziach spragnionych miłości spod znaku kina Kar Wai Wonga, a dość powierzchownym, zarysowanym grubą kreską komentarzem społecznym. Historia miłosna opowiedziana za pomocą kamery oraz muzyki wchłania nas do wykreowanego przez reżysera świata, pozwalając na chwilę zatopić się w opowieści - i z pewnością zostalibyśmy w niej na dłużej, gdyby tylko Jenkins chciał mówić nam nieco mniej.
-
Można zatem pisać o Stalkerze jako o filmie wielkim, wybitnym i ponadczasowym. Transcendentnej podróży, pozwalającej dotrzeć do metafizycznej warstwy wszechrzeczy, otrzeć się o sacrum. Okazuje się, że jest on jednak czymś więcej niż tylko arcydziełem. To lustro, w którym odbijają się nasze obawy, pragnienia, w którym przy każdym następnym seansie widzimy coś zupełnie innego.
-
Mało stabilna konstrukcja, chociaż sam twórca zapewne wierzy, że zjednał sobie całą rzeszę nowych wyznawców, gotowych paść do jego stóp. Kościół, który stworzył, posiada jednak za mało solidne fundamenty, żeby bramy piekielne go nie przemogły.
-
W "Złym wychowaniu..." poważna w swej wymowie wiwisekcja młodego pokolenia dorastającego w latach 90. łączy się z cechami beztroskiego, wyzwolonego kina coming-of-age, bliskiego estetyce "American Honey" Andrei Arnold.
-
Co sprawia, że "Over the limit" wyróżnia się na tle standardowych biografii sportowców? Przede wszystkim jego jednolita struktura, sprawiająca, że wygląda on nie jak dokument, ale raczej film fabularny z precyzyjnie napisanym scenariuszem. To niejako dokumentalny odpowiednik "Ja, Tonya" z Margot Robbie w roli głównej.
-
Nawet jeżeli na dłuższą metę film Sarneta w pewnym stopniu rozczarowuje, to jego nużący klimat i pozbawione barw kadry, idealnie wkomponowują się w deszczowy, ponury i smutny listopad.
-
Nie jest dobrym filmem. Twórcy poprzez swoje niechlujstwo realizacyjne, uproszczenia i komediową otoczkę, starali się zabić Queen, dokonując eutanazji na jego legendzie. Zupełnie nieświadomie udowodnili jednak, że potężny wydźwięk utworów jednego z największych zespołów wszech czasów zagłuszy nawet najbardziej fałszywe nuty, a jego członkowie byli, są i już na zawsze pozostaną mistrzami.
-
Chce poczęstować nas filmowym narkotykiem, który u jednych może wywołać nieodwracalne skutki w psychice albo co najmniej skończyć się potwornym kacem, dla innych zaś będzie najlepszym kinowym towarem, jaki kiedykolwiek mieli przyjemność zażywać.
-
Piękny, a zarazem bezpretensjonalny hymn na cześć miłości.
-
Doskonałe studium psychologiczne kobiety, która bezskutecznie szuka sposobu na złagodzenie bólu, wywołanego osobistą tragedią.