Piotr Mirski
Krytyk-
Historia lubi się powtarzać, także historia kina. "Skinamarink" to kolejny, po "Blair Witch Project" i "Paranormal Activity", niskobudżetowy, zrobiony z niczego horror, który stał się kulturowym fenomenem.
-
W "Wikingu" Eggers usiłuje podkreślać ambiwalencję swojej opowieści, lecz proponowane przez niego interpretacje nie różnią się za bardzo. To różnica między "Conanem Barbarzyńcą" a "Grą o tron".
-
Jest fantazją o życiu po bandzie, obfitującym w przeróżne transgresje. A także o wysoce specyficznej rodzinie, sfingowanej, lecz dziwnie prawdziwej. Ducournau chlusta wątkami i tematami, tworząc abstrakcyjną plamę, którą najlepiej potraktować na zasadzie testu Rorschacha.
-
Przypomina twórczość Yorgosa Lanthimosa, najbardziej prominentnego reżysera nurtu.
-
Reżyser "Sound of Metal" ma temperament dokumentalisty: jest bardziej obserwatorem niż sztukmistrzem. Pomimo tego - albo właśnie dzięki temu - kolejne sceny mają niebagatelną siłę wyrazu.
-
Trudno nie zastanawiać się, na jakie recenzje liczył Levinson, realizując "Malcolma i Marie". Prawdopodobnie wymarzył sobie nagłówek: "Coś więcej niż suma części składowych. Film jednocześnie skromny i epicki".
-
Jest najbardziej ponurym filmem Kaufmana, nawet bardziej niż "Synekdocha, Nowy Jork" i "Anomalisa", będące wiwisekcją melancholii. Tutaj melancholię zastępuje kliniczna depresja.
-
Jeśliby pokusić się o gatunkową klasyfikację "Naszego czasu" Carlosa Reygadasa, trzeba by uznać go za melodramat, i to z rodzaju tych jaskrawych oraz bezwstydnych.
-
Bracia Safdie sukcesywnie rozwijają własną, charakterystyczną wizję Nowego Jorku, różną od tej, jaką można znaleźć w filmach Woody'ego Allena.
-
Flanagan nie tylko kopiuje ikoniczną scenerię, ale i trawestuje słynne sceny. Bez względu na to, czy kieruje nim pycha czy naiwność, wystawia się w ten sposób na bezpośrednie porównania z Kubrickiem - i ta konfrontacja po prostu nie może być dla niego korzystna.
-
"Moja gwiazda" trwa tyle, ile powinna, a mianowicie półtorej godziny. Reżyser gładko prześlizguje się po fabule, często uciekając się do elips i skrótów zmontowanych pod różne szlagiery, zarówno te nowsze, jak i te trochę starsze.
-
Mimo że ostatecznie "Ma" odsłania swoje pulpowe jądro, Taylor nadal zachowuje reżyserską powściągliwość, nie dociska pedału gazu, zupełnie jakby uważał, że tak będzie szlachetniej i lepiej. Niestety, w ten sposób tylko marnuje potencjał swojego dzieła, które mogło być krwawym wybrykiem, a zamiast tego stoi w rozkroku pomiędzy dobrym chęciami i dobrą zabawą.
-
-
Ten kameralny film imponuje myślowym rozmachem, a do tego szczerym zainteresowaniem tak górnolotnymi kwestiami. Jest w "Podwójnym życiu" coś bezkompromisowego i nawet bezczelnego.
-
Bez wątpienia Rohrwacher nie należy do licznego grona artystów, którzy preferują pławienie się w rozpaczy. Włoską reżyserkę w dużo większym stopniu interesują chwile szczęścia, krótkie, lecz magiczne, to właśnie na nie kładzie największy akcent.
-
"High Life" jest czymś w rodzaju egzystencjalnego studium, w którym od filozoficznych kwestii ważniejsze okazują się nagie emocje i fizyczny konkret. Patrzcie i drżyjcie, na zmianę zszokowani i wzruszeni - oto ludzkie życie w swoich najbardziej intensywnych przejawach.
-
Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach, "Przepraszam..." nie jest szczerozłotym majstersztykiem. Napisany przez Rileya scenariusz trzeszczy od nadmiaru wątków, a do tego bywa chaotyczny i zwyczajnie niedopracowany. Nie stanowi to jednak dużego problemu. W pewnym stopniu jest to nawet zaleta. "Przepraszam, że przeszkadzam" jawi się jako dzieło punkowe z ducha, dalekie od perfekcji, ale rekompensujące to energią, będące niekontrolowaną eksplozją pomysłów.
-
To, jak zostaje nakreślona relacja tej dwójki, stanowi jeden z największych problemów filmu. Jenkins nawet błahym gestom bohaterów chce dodać powagi i ciężaru. Nawet kiedy są oni jeszcze szczęśliwi i beztroscy, nie czuć w ich zachowaniu zwykłego, szczeniackiego zakochania, bezmyślnej radości z bycia razem.
-
Wygląda ładnie, czasem nawet cukierkowo ładnie. Film pozostaje przy tym na swój sposób powściągliwy, negatywne emocje są tu częściej tłumione niż podkreślane. Formuła ta pasuje do historii o środowisku, gdzie terror udaje normalność i akceptację, historii o wybrukowanym dobrymi intencjami piekiełku, w którym bohaterka stara się po cichu przetrwać.
-
Jest filmem-czytanką. Czymś w rodzaju sprasowanej do dwóch wymiarów wersji "Rób, co należy" Spike'a Lee. Pretekstowa i zarazem rozdęta fabuła zostaje tutaj ubrana w nachalną formę. Całość odznacza się efekciarstwem i patosem rodem z wystawnego hollywoodzkiego melodramatu.
-
-
W swojej ostentacyjnie nowoczesnej kalejdoskopowości film Levinsona przypomina "Spring Breakers" Harmony'ego Korine'a, ale jest mniej transowy, a bardziej konwulsyjny. Wibruje od energii, która jest w tym samym stopniu niezdrowa, co zaraźliwa.
-
Jedno trzeba przyznać "Obliczu mroku": odznacza się bezwzględną zgodnością treści i formy. Film ten opowiada o udręczonej nastolatce i wygląda tak, jakby został zrealizowany przez udręczoną nastolatkę, mimo że jego reżyserem i zarazem scenarzystą jest Assaf Bernstein, który na chwilę obecną liczy sobie już czterdzieści osiem lat.
-
Film ogląda się na chłodno, co nie znaczy, że bez przyjemności. Álvarez jest zręcznym i drapieżnym stylistą.
-
Brytyjski aktor pozostaje największą atrakcją "The Meg", większą od groteskowego, wiecznie wyszczerzonego megalodona, który jest bardziej gigantycznym rekwizytem niż pełnoprawną postacią. Łysy, szorstki i nabity Statham promieniuje typową dla siebie charyzmą nawet wtedy, gdy zdaje się nie wiedzieć, w jakim filmie tak naprawdę występuje.
-
Jest reżyserskim i scenariopisarskim debiutem urodzonego w 1981 roku Pearce'a. To ewidentnie młode kino: tak efektowne, że raz po raz wpadające w efekciarstwo, ambitne, a przy tym rozwichrzone.
-
Nie jest to rutynowa ekranizacja, tylko coś podobnego do tworzonych przez miłośników fantastyki "fanfików": trochę wariacja, trochę ciąg dalszy.
-
Jest powściągliwy, a przynajmniej jak na opowieść o wyklętym romansie dwóch nieszczęsnych kobiet, więcej tutaj chłodnych obserwacji niż zdecydowanych, oburzonych sądów. Do tego całość zyskuje dzięki wspomnianej klamrze z monologów o wolnej woli, która odrywa ekranowe wydarzenia od doraźnych ideologicznych sporów i umieszcza je w szerszej, metafizycznej perspektywie.
-
Autorzy filmu na szczęście nie proponują uniwersalnego klucza do jego biografii, czegoś w rodzaju "różyczki" z "Obywatela Kane'a" Orsona Wellesa, słowa-testamentu, w którym jak w pigułce ma rzekomo zawierać się prawda o tytułowym magnacie prasowym. Byłoby to bezczelnością, jeśli nie po prostu głupotą. Zamiast tego dostajemy szeroki wachlarz faktów i opinii.
-
Gdyby jednak spojrzeć na "Soldado" jak na osobny twór, okaże się on więcej niż poprawnym filmem gatunkowym: nakręconym z rozmachem i elegancją, mającym w swoim centrum dwóch bohaterów o spiżowej charyzmie. A do tego imponująco ponurym i dosadnym. To wzorcowe widowisko dla dorosłych, będące rzadkością w czasach, kiedy w kinowym repertuarze królują wielokolorowe produkcje adresowane przede wszystkim do nastolatków.
-
"Niepoczytalna" powstała przy użyciu iPhone'a. To film-gadżet, film-ciekawostka. Film, który najwyraźniej powstał głównie po to, aby Soderbergh mógł udowodnić sobie i innym, że w swojej pracy potrafi bardzo zręcznie posługiwać się smartfonem.
-
Jeśli romantyczne sceny przy całej swojej banalności pozostają przynajmniej sympatyczne i dość angażujące, to fragmenty poświęcone walce o życie są ordynarnie nudne.
-
Jest tak miły i łagodny, że aż miałki.
-
-
W filmie można znaleźć kilka naprawdę ekscytujących scen akcji, ale fiasko aktorskich kreacji sprawia, że nie angażuje on jako całość.
-
Jawi się jako wysoce niebanalny i ryzykowny film o duchowości, która potrafi być czymś równocześnie pięknym, żałosnym i groźnym.
-
-
Nyman i Dyson potrafią zarówno wykreować gęstą atmosferę niesamowitości, jak i skutecznie sterroryzować widza gwałtownym pojawieniem się zjawy lub wyjątkowo donośnym dźwiękiem. Do tych eksplozji strachu, nazywanych fachowo "jump scares", dochodzi w starannie wykalkulowanych i stosunkowo rzadkich momentach, dzięki czemu "Przebudzenie dusz" nie jest bynajmniej nachalne i męczące, w przeciwieństwie do większości horrorów, które posługują się tego rodzaju chwytami.
-
Jeśli przy wszystkich swoich wadach "Prawdziwa historia" przykuwa uwagę, to wyłącznie dzięki Evie Green. Na zmianę posępna i wyszczerzona, francuska aktorka kreuje postać, która jest w tym samym stopniu upiorna, co dziwnie urocza.