-
Okazuje się manipulatorskim kuriozum i intelektualnym kiczem.
-
Kto by się spodziewał po twórcy "Lobstera" oscarowego kina kostiumowego? Yorgos Lanthimos przyzwyczaił nas do pesymizmu, ekscentrycznych konceptów, dziwacznych bohaterów i absurdalnego, nieludzkiego świata - w "Faworycie" tego nie zabraknie, choć to bez wątpienia najbardziej przystępny film w karierze greckiego reżysera. Najlepszy od czasu "Kła" - także za sprawą trzech wybitnych aktorek.
-
Zaciera więc fatalne wrażenie po dwóch poprzednich podejściach do przygód Lary Croft - ale do "Poszukiwaczy zaginionej Arki" wciąż mu bardzo daleko.
-
Rewelacyjny reżyserski debiut Grety Gerwig opowiada o tym, jak magiczny i radosny potrafi być okres dojrzewania - ale również o pierwszych wielkich rozczarowaniach. Dzięki wspaniałym, godnym Oscarów kreacjom Saoirse Ronan i Laurie Metcalf "Lady Bird" to również przejmujący portret trudnej miłości matki i córki.
-
Wszystko to bez surowych ocen, bez karykatury - za to z obszernym miejscem na empatię, bo w "Sieranevadzie" rozpoznać się niezwykle łatwo. Co jest może i trochę straszne, ale warto poświęcić te trzy godziny, by przekonać się, że może nie zupełnie beznadziejne.
-
Nawet dostrzegając gatunkowe ramy i kompromisy, trudno zarzucić "Sercu miłości", że łatwo daje się zmieścić w szufladce love story: nietuzinkowe osobowości bohaterów, już sam ich wygląd, sprawiają, że nie mamy tu do czynienia z prostym podporządkowaniem się konwencji.
-
Nie wszystko reżyserce się tu udaje - niektóre szpile w katolicką prowincję wydają się zbędne, chwilami scenariusz zdaje się trzymać tylko na roli Nieradkiewicz, ale jeśli kino polskiej smuty ma przynosić tak subtelne portrety kobiet jak tutaj, to zdecydowanie warto dać mu kolejną szansę.
-
Choć w filmie Ramsay chwilami blisko wywrotek o nadmiar pretensji, wspaniała rola Phoenixa, a także niezwykły, mroczny trans, w jaki reżyserka zabiera widza, ostatecznie czynią z "Nigdy cię tu nie było" intrygujące kino.
-
Jeśli uważacie, że nie ma horroru bez wysypu jump-scare'ów, a brak finałowego twista zupełnie dyskwalifikuje filmy z tego gatunku, lepiej odpuście sobie seans "To przychodzi po zmroku". Jeśli jednak sądzicie, że od wyskakujących z ciemności potworów o wiele bardziej niepokojące potrafi być psychologiczne napięcie między bohaterami, a nic tak nie potęguje grozy jak ciasna przestrzeń, gra światłem i ruch kamery, filmu Treya Edwarda Shultsa nie powinniście przegapić.
-
Malick chciał pewnie nadać swojej produkcji luźną strukturę, "od piosenki do piosenki", ale całość sprawia wrażenie sklejonego na chybcika miksu przypadkowych kawałków, z których niemal żaden nie jest dobry.
-
Wciąż bardzo złe, ale już nie tak nieoglądalne jak pierwsza część.
-
Jest produkcją efektowniejszą od pierwowzoru, który w porównaniu wydaje się rzeczą niemal kameralną.
-
Ford niby nieźle udaje tu Lyncha, wywołując u widza dyskomfort i duszność znane z "Zagubionej autostrady" i "Blue Velvet", ale nie potrafi powiedzieć nic prawdziwie intrygującego czy odkrywczego.
-
Mimo wszystkich tych wad, "Przełęcz ocalonych" należy do najbardziej intrygujących filmów roku - to kino zrodzone z pasji, wyraz specyficznej religijnej wrażliwości reżysera, która może irytować brakiem refleksji i kiczem - ale której nie można odmówić zdolności kreowania porywających scen.
-
Produkcja, która ani przez chwilę nie udaje, że nie chce być najsmutniejszym filmem na świecie - zwłaszcza ostatnie dwadzieścia minut to seria scen tak wzruszających, że co kilka chwil chciałoby się wołać do reżysera, żeby przestał wyciskać z nas łzy, bo przecież już płaczemy jak bobry.
-
Chwilami jednak nawet tak udany film budzi wątpliwości: słuchając opowieści pacjentek mamy wrażenie, że zbyt wiele w nich ogólników, a nadmiar emocji ukrywa zaskakujący niedostatek społecznego i ekonomicznego kontekstu.
-
Kto nie trawi kina Andrzeja Żuławskiego - aktorskiej nadekspresji, krzyków i szaleństwa, powtórzeń i niełatwych do wychwycenia puent i przytłaczającej erudycji reżysera, ten "Kosmos" powinien omijać szerokim łukiem. Kto jednak kino nadmiaru i obsesji twórcy "Opętania" ceni, w pożegnalnym filmie zmarłego w tym roku twórcy może rozkoszować się przez kilka seansów.
-
Niewiele tu ponad kilka ulubionych Burtonowskich motywów oraz skojarzeń z produkcjami, które podobne tematy ogrywały dużo ciekawiej.
-
A że całości dopełnia znakomita muzyka Nicka Cave'a i Warrena Ellisa, pewna wtórność i przewidywalność opowieści nie przeszkadza tu ani na moment.
-
Przyjemne, bezpieczne kino familijne.
-
Portman zupełnie poległa reżysersko: jej film przypomina bryk z książki, zbiór dość topornie nakręconych, przestylizowanych fragmentów, w których nie wierzy się ani w tytułową miłość, ani w mrok.
-
Jak na futurystyczną kodę tak ambitnego projektu oczekiwałbym też ciekawszej wizji przyszłości niż kilku bardziej fikuśnych telefonów i tabletów.
-
Kasperski pokazuje tradycyjnie rozumianą męskość jako fundament pod samonapędzający się mechanizm przemocy i dominacji, który nie znosi słabości i łamie charaktery - jego film byłby jeszcze lepszy, gdyby w miejsce finałowego fatalizmu potrafił znaleźć wyjście poza ten maczystowski zaklęty krąg.
-
Błyskotliwie nakręcony horror, który wprawdzie przestaje działać ilekroć reżyser James Wan decyduje się pokazać duchy, ale kilka innych rzeczy robi na tyle dobrze, że ponad dwie godziny seansu upływają niepostrzeżenie.
-
Powstałe danie okazuje się jednak niestrawne - nie wszystkie składniki są pierwszej świeżości i często gryzą się ze sobą, a reżyserowi brakuje talentu, by połączyć je w spójną i emocjonującą całość.
-
Kopiuje patenty z trylogii, która zmieniła kino akcji, ale pokazuje też, że formuła, która kiedyś przyniosła sukces, w końcu się wyczerpała.
-
Okazuje się nieświeżym towarem poddanym nieprzekonującemu liftingowi - kolejną nową wersją niewolniczo przywiązaną do starej formuły, pozbawioną własnego charakteru.
-
Choć to przykład "kina gadanego", niewiele tegorocznych filmów tak skutecznie trzyma na krawędzi fotela: niby wiadomo, co stanie się w finale na berlińskim moście Glienicke, ale kadrowanie, gra Hanksa i Rylance'a, tempo, czynią z niego jedną z najbardziej przejmujących Spielbergowskich kulminacji. Sam "Most szpiegów" z powodzeniem można postawić obok najlepszych "poważnych" filmów twórcy "Monachium".
-
Nie jest może najbardziej przerażającym filmem roku, ale imponuje pod wieloma innymi względami: to zachwycająca atmosferą, przepychem i dbałością o detal próba przywrócenia magii dawnego Hollywood. Udana.
-
Jeden z tych obrazów, które należy obejrzeć na możliwie największym ekranie - albo wcale, okrutnie rozczarowuje banałem metafory i uporczywymi staraniami, by zepsuć nawet swój majestatyczny finał.
-
"Papierowe miasta" Jake'a Schreiera wyglądają jak skrzyżowanie filmu Johna Hughesa z "Zaginioną dziewczyną" - to sympatyczna produkcja o dorastaniu młodych Amerykanów, którą łatwo zbyć jako banał. Pochopnie: udaje się tu bowiem powiedzieć coś ciekawego.