-
Jest wybitnym przykładem narcystycznej pranksterki: samoświadomą masturbacją, której nie potrafię nie darzyć głębokim szacunkiem.
-
Podnieście dla nich ręce w górę i zróbcie hałas. W zachowawczym pejzażu tegorocznych kinowych wakacji zasłużyli na to jak mało kto.
-
W efekcie powstało coś, co jest zarazem bezpretensjonalnie proste i bliskie - prawdopodobnie każdy i każda z nas posiada w domowych archiwach podobne obrazy, fotograficzne lub ruchome - ale też w wielu miejscach przeszywające serce na zasadzie Barthesowskiego punctum: odbicia przeszłości, którą na bieżąco filtrują emocje, doświadczenia i myśli narratorki, dając nam wgląd lub po prostu konstruując to, czego tutaj w ogóle nie widać.
-
W tym kontekście film Satter to nie tylko thriller oparty na prawdziwej historii antytrumpowskiej sygnalistki - to także zręczne, bo wyjątkowo nienachalne oskarżenie kultury, która produkuje ludzi takich jak Donald Trump, a następnie daje im rządzić.
-
To w końcu także głęboko humanistyczny obraz człowieka, który - tak jak pewnie każdy i każda z nas - z całych sił walczy o zachowanie autonomii i nie daje się wtłoczyć w żadną stabilną, upupiającą formę.
-
Awangardowa panorama kosmosu niezaistniałego i zarazem osobiste wyznanie bezradności - tak, to da się zrobić. Trzeba tylko zawiesić oczekiwanie, że wielkie opowieści wymagają wielkiej skali i bombastycznych środków artystycznych. Oraz obudzić w sobie wiarę w terapeutyczne moce archiwów.
-
"Chłopiec z niebios" składa się niestety ze zbyt dużej liczby podobnych wątpliwości. Sugerowane przez Żurawieckiego podejście "bezpieczne", sprowadzające "Chłopca..." do opowieści o "cynizmie rządzących, utracie złudzeń i łamaniu charakterów", w dodatku zapodanej w arcyhollywoodzkiej formie, nie do końca się sprawdza. Jako thriller szpiegowski film Saleha nie wnosi do puli kina gatunków nic szczególnie płodnego, a jeszcze zostawia widzów i widzki pośrodku jakiegoś wielkiego niezdecydowania.
-
Dlatego "Holy Spider" to nie tylko oskarżenie wystosowane wobec przepełnionej mizoginią kultury Iranu. To także celna diagnoza każdej motywowanej religijnie biopolityki, która dzieli ciała i akty cielesne na "grzeszne" - lecz godne przebaczenia, a ostatecznie szacunku - oraz te "niosące zgorszenie", poddane społecznemu piętnu, wyparciu i eliminacji.
-
Jeśli istnieje jakieś ekranowe cierpienie, z którym ja - heteroseksualny, trzydziestoparoletni facet nieprzepadający za słowem "męskość", ale żyjący w bardzo konserwatywnym kraju - mógłbym się do jakiegoś stopnia utożsamiać, to należy ono właśnie do Caluma. A uświadomiła mi to Mała Dziewczynka, choć zarazem Dorosła Kobieta. Kto inny by tak potrafił?
-
Na tym polega mistrzowski absurd "Duchów...": wrzucić na wskroś nowoczesną postawę - wyrosłą z kapitalizmu interesowność, język zysków i strat podkopujący bezinteresowne odruchy serca i lojalność - w kompletnie nieprzystające realia historyczno-fantastycznej ballady o smutnym kruku i wszędobylskim gołębiu.
-
Dlaczego to akurat Kocurowi udało się w przekonujący sposób uchwycić płynną tożsamość uciekinierów z "prowincji", skoro przed nim próbowało wielu i równie wielu połamało sobie na tym zęby? Stawiałbym na społeczny background reżysera - w dużym stopniu nietypowy dla człowieka z branży filmowej - oraz w jakimś sensie w nim zakorzenioną dokufikcyjną metodę pracy.
-
Śmiech Östlunda to śmiech łatwy, bo jego celem są ludzie śmieszni, głupi, mali i straszni. A przecież od zawsze słyszę w redakcjach: pamiętaj, atakowanie łatwych celów i obśmiewanie rzeczy oczywiście beznadziejnych nie przystoi dobrym tekstom. Czy z dobrymi filmami nie powinno być w takim razie tak samo?
-
W "Do ostatniej kości" Guadagnino kanibalizm - główny motor napędzający fabułę - to kwestia genów, przekazywanego z pokolenia na pokolenie brzemienia, ale nie tylko - także pewnej ogólnej bulimicznej kondycji egzystencjalnej.
-
Może więc społeczna satyra "Menu" nie zawsze bywa dla mnie czytelna, natomiast argument brzucha kupuję w całej jego elementarnej dosłowności. Byleby świat dał mi już święty spokój z jego wiecznie nieukojoną, medialną gastrofazą.
-
"Klondike" już wygrało, bo zaalarmowało branżę, że w Ukrainie robi się filmy na światowym poziomie - dla młodego kina, które zawsze borykało się z niedoborem środków, to kolejna bardzo dobra wiadomość.
-
Te wrażliwości - tak bardzo osobne i fascynujące, niemożliwe do pochwycenia w sidła kategorii moralnych, ładu i chaosu, choroby i normalności - otrzymały wreszcie takie kulturowe opakowanie, na jakie od początku zasługiwały. Bo u Smoczyńskiej dostajemy i tę "właściwą" opowieść - chronologiczną, mającą punkty kulminacyjne, konflikty i puenty - i szereg mikroopowieści o opowiadaniu: obsesyjnym, nieznającym granic, gęstym, pożerającym cały "prawdziwy" świat i asymilującym wszystkie rodzaje sztuki.
-
Na płonący domek dla lalek zawsze dobrze się patrzy - przynajmniej póki co, bo oczywiście tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy gatunek women revenge zacznie zjadać własny ogon. "Nie martw się, kochanie" można uznać za taki właśnie symptom zmęczenia, można także oglądać bez wielkich oczekiwań i przedsądów. I tę drugą praktykę radzę potraktować jako moją właściwą i ostateczną rekomendację.
-
Widowisko, które, jak napisał jeden z amerykańskich krytyków, spodobałoby się jednocześnie Edowi Woodowi i Guyowi Debordowi. Do demontażu i niepohamowanej śmiechawki. Po prostu takie, jakim powinno być współczesne Hollywood.
-
Mój ośrodek emocji nie ma większych wątpliwości: ta czarka zielonej herbaty bardziej stresuje, niż koi nerwy. Ale może tak właśnie miało być - może Koganada to zdystansowany krytyk, który tworzy solarpunkowe światy na opak i straszy ich hiperrealistyczną dosłownością. A ja właśnie padłem ofiarą jego konceptualnej przebiegłości.
-
Przejścia podziemne i naziemne, bary z fast-foodami, kioski, ciemność z wybijającymi się gdzieniegdzie pojedynczymi światłami neonów, cały ten romantyczny Hongkong z filmów Wonga Kar-Waia - był także pejzażem mojego Radomia, miasta poprzemysłowego, biednego i sypiącego się.
-
Tak było, nie ściemniam - mistrzostwo Bakera polega na tym, że "Red Rocket" to w takim samym stopniu komedia o strasznym facecie potykającym się o własne prącie, co film z gatunku "horror społeczny", w którym wspólnota integruje się wokół walki z obcym najeźdźcą i wyzwala z siebie dawno zapomniane pokłady trwałości.
-
Ze swoim ludzkim, półtoragodzinnym metrażem, ma niestety poważny problem z utrzymaniem jednolitej tonacji, błyskawicznie rozpada się na szereg mniejszych kawałków - przypowiastek o życiu dzielnicy - a przede wszystkim: mocniejszych i słabszych, ale zawsze hiperestetycznych fotografii - przypominając sklejkę z etiud studenckich na ściśle zadany temat
-
Dwa śmieszno-straszne dni z życia Warszawy, codzienna bieganina wsadzona w brudne zwierciadło karykatury, odurzona nie smogiem, ale dymem z wytwornicy dymu.
-
Na dzisiaj nie mam żadnych wątpliwości - "Zaułek koszmarów" to mój ulubiony film del Toro. I na razie jedyny, który trwa pod powiekami także po zakończeniu seansu.
-
"Nie patrz w górę" mogę ocenić tylko jako autor publicystyki zaangażowanej w problem katastrofy klimatycznej: w kategoriach użyteczności, zasięgów i potencjalnej mocy sygnalizowania.
-
Jeśli "Nowy porządek" miał przerazić obwieszoną złotem publiczność europejskich festiwali filmowych, to tak, zapewne zrobił to dobrze. Tyle że jest to przerażanie subtelne w takim samym stopniu jak przywoływane wcześniej "rżnięcie piłą".
-
Jest nieodrodnym dzieckiem koreańskiej kultury - fenomenem, który, jak widzę po licznych wpisach na forach internetowych, budzi tyle samo zaangażowania, co lęku przed "zaszczepianiem destrukcyjnych, nienaszych emocji".
-
Na "Jeźdźców..." udałem się więc bez większych oczekiwań, ale szok chwycił mnie już po kilku pierwszych scenach: poetyka wypracowana przez Jensena wciąż jest świeża, mistrzowsko spójna, uszyta idealnie na miarę kinowego ekranu.
-
Pomieścić te wszystkie wątki w 91 minutach i zachować gatunkową nośność, połączyć przyjemność czerpaną z akcji z intelektualnym "demontażem" kontrowersji wzbudzanych przez czarną sztukę - jest to pewien wyczyn.
-
Jak się zapewne domyślacie - nie zawiodłem się. "Lato '85" jest dokładnie tym Ozonem, który przynosi satysfakcję gry narracyjnej, a zarazem - mękę przewidywalności.
-
Lipcowa premiera drugiego sezonu "I Think You Should Leave..." zbiegła się w czasie z ostrzeżeniami przed czwartą falą pandemii - i jest to chyba dobra okazja do poważnego potraktowania "pocztu denialistów" Tima Robinsona.
-
Niewiele ma wspólnego z typowym serialem ze streamów - Jenkinsowi udała się rzecz niebywała: nie tylko doskoczył do oryginału, ale przeskoczył go o dwie długości.
-
Mając to wszystko na uwadze, trudno potraktować short Almodovara jako coś więcej niż ćwiczenie stylistyczne, wprawkę przed właściwym anglojęzycznym "debiutem". Serio, widziałem już studenckie dyplomy bez topowych budżetów i aktorskich supergwiazd, które o niebo lepiej radziły sobie nie tylko - co oczywiste - z przystawalnością do własnych czasów, ale także z puentowaniem historii. Może więc wszystko to tylko po to, żeby Pedro zakumplował się z Tildą?
-
Naprawdę chciałbym powiedzieć, że "Nomadland" to arcydzieło i że zasługuje na wszystkie dotychczasowe honory. Co mogło się nie udać, skoro za sterami siedzi młoda gwiazda reżyserii Chloé Zhao, główną rolę gra Frances McDormand, a treść skupia się na kilku wielkich tematach jednocześnie: kryzysie z 2008 roku i upadku amerykańskiego snu, wyzysku klasy pracującej opuszczonej przez państwo, kobiecym nonkonformizmie, egzystencjalnym poszukiwaniu własnego miejsca wśród ruin nowoczesności?
-
Szanuję gorycz tego serialu, jednak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie jego optymizm. Rzeczy mogą stawać się lepsze.