-
Szósty sezon przynosi bowiem mistrzostwo serialowej formy: "Zadzwoń do Saula" płynie w swoim zwyczajowym niespiesznym rytmie, ale to precyzyjna narracyjna machina, w której każda śrubka jest na swoim miejscu, a każda ekranowa sekunda, każdy detal i każdy rekwizyt napakowane są po brzegi funkcją i znaczeniem.
-
Każdy epizod skonstruowany jest według klasycznego dwuwątkowego schematu i Gao udaje się utrzymać naszą uwagę nawet, kiedy główna bohaterka znika na chwilę ekranu. Inna sprawa, że - po zakończeniu pierwszego sezonu - czekam już na jej powrót.
-
Rezultat jest cokolwiek ekscentryczny i trochę działa, a trochę nie. Miller żongluje tonacjami, aranżuje imponujące jazdy kamery, jakich nikt-jeszcze-nigdy-nie-widział, popisuje się reżyserską wyobraźnią i wdzięcznie balansuje między imponującym przepychem a sympatycznym kiczem, między kinem Tarsema Singha czy sióstr Wachowskich a widowiskami z Bollywoodu.
-
"Devs" to taki serial, w którym podczas długiej, natchnionej sekwencji montażowej jeden z bohaterów zaczyna znienacka recytować poezję. Inna postać początkowo nie rozpoznaje fragmentu, ale potem identyfikuje go przy czyjejś pomocy. Widz docelowy serialu albo momentalnie rozpozna, że cytat został zidentyfikowany błędnie, albo czym prędzej wygoogluje przytoczone wersy, żeby się tego dowiedzieć. Jeśli cię to nie interesuje, pewnie nie zainteresuje cię"Devs".
-
Tym razem na szczęście obyło się bez wstydu: to nie "horror" kinematograficznej porażki, tylko po prostu horror.
-
Sprawna machina filmowych atrakcji. Jeśli ktoś spodziewa się, że Whannell stanie w jednym rzędzie z prymusami, Eggersem, Peele'em czy innym Asterem, to raczej się zawiedzie. Whannell nie ma podobnych ambicji. Zamiast prowokować intelekt skupia się na dyrygowaniu bezwarunkowymi odruchami: celuje raczej w serce i bebechy niż w rozum.
-
Żeby nie było: "Ptaki Nocy" mają ambicję powiedzenia czegoś o agresji wobec kobiet, wpisania się w nurt #MeToo. Jest tu kilka momentów niczym z filmów Tarantino, gdy śmiech ma nam ugrząźć w gardle od konfrontacji z aktem przemocy - w tym wypadku patriarchalnej. Wypada to jednak ciut obłudnie i ciut niesmacznie, bo przemoc jest tu zbyt często celebrowana jako ekranowa wartość-sama-w-sobie.
-
Ekran tętni życiem, ujmuje plątaniną radości, smutku i wszystkiego pomiędzy. Oglądając, poczujecie zimne ukłucie prawdy, ale i wtulicie się w ciepły kocyk marzeń. Pełna skala doznań. Co tu dużo mówić: kobietki może małe, ale reżyserka i scenarzystka zdecydowanie duża.
-
Nie jest może wielkim kinematograficznym osiągnięciem, ale ujmuje uczciwym tonem i pokorą. Do tego historia Johna i Molly, mimo całej swojej niezwykłości, jest uniwersalna.
-
Szklanka w połowie pusta czy w połowie pełna? Można obejrzeć film Damian i wyłuskać z niego piękne chwile psiego szczęścia, można obejrzeć film Damian i skupić się na potoku psich smutków. Można też powybrzydzać.
-
Ze spaceru ulicami tego filmowego Brooklynu wracam jednak z nieodpartym wrażeniem, że bardziej doświadczony reżyser-przewodnik zaproponowałby ciekawszą, bardziej spełnioną wycieczkę.
-
Proste: Taylor chciał, by Flora nas wzruszyła, a potem ogrzała nasze serduszka - i mu się udało. Słonia w składzie porcelany brak.
-
Mangold jest sprawnym rzemieślnikiem, konflikt zostaje więc przekuty w zajmujący kinowy spektakl.
-
Willem Dafoe i Robert Pattinson dają tu koncert aktorstwa totalnego.
-
W sumie nie ma tu rewolucji: Johnson w gruncie rzeczy opowiada o tym, że świat jest niesprawiedliwy, pieniądze psują, a pozory mylą. Ale ma intrygujące sposoby, by ten morał ograć: dość powiedzieć, że odruchem czystości serca jest u niego odruch... wymiotny.
-
Cokolwiek ktokolwiek uważa o aborcji, myślę jednak, że nikt nie zyska na tym, by sprowadzić sprawę do pyskówki, w której obie strony przerzucają się reductio ad Hitlerum. Dlatego na Waszym miejscu nie planowałbym wizyty w kinie.
-
Jeśli fabularny domek z kart ma tak wątpliwy fundament, ocalić może go jedynie autorski dystans, oddech, mrugnięcie okiem. W złych filmowych miejscach nie ma się ich jednak co spodziewać.
-
Bo mimo pierwszoligowego reżysera z jego milionem klatek na sekundę i cyfrowo odmłodzonym Smithem, "Bliźniak" ma w sobie coś głęboko "najtisowego". To taka filmowa owca Dolly: w latach 90. może i byłby rewelacją, dziś jest co najwyżej kuriozum.
-
Przystępne i mądre kino, skrojone pod małego odbiorcę, ale nie równające do najmniejszego wspólnego mianownika.
-
Choć film faktycznie ciekawie lawiruje między prawdą a fikcją, choć tytuł sugeruje stan jakiegoś zawieszenia, to koniec końców dominuje tu zupełnie inne "pomiędzy": sam środek skali ocen.
-
Kolorowe, kompetentnie zrealizowane półtorej godziny kina czasem w zupełności wystarczy. Taka już magia kina dla dzieci.
-
Z fabuły nie wynika zatem nic poza rzuconymi w eter hasłami: Korupcja, Czarny Rynek, Obcy Kapitał. A jednak ogląda się to bez bólu. Mamy tu kilka niezłych, względnie dynamicznych sekwencji - nawet jeśli mijają, zanim zdążą się na dobre rozkręcić.
-
Okej, akcja toczy się w czasach feministycznej rewolucji, okej, ktoś rzuca tu nazwiskiem Glorii Steinem. Trudno jednak chwalić "kobiecy punkt widzenia" filmu, kiedy opiera się on na tak jednowymiarowych portretach.
-
Tak, "Nietykalny" jest może zaledwie "poprawnym dokumentem w słusznej sprawie". Zachowuje jednak zdrową trzeźwość w relacjonowaniu hollywoodzkiego mitu, w tropieniu, jak prawda i fantazja wspierają się nawzajem - na dobre i na złe. A to chyba nic złego.
-
"Magiczne noce" całą siłę czerpią właśnie z owych kinowych fantomów, z pogoni za smakiem dawnego kina. A potem marnują ją na ot, konwencjonalne włoskie komediowanie.
-
Zamiast filmowego cukierka - filmowe warzywka, ciut mdłe, ale jednak zdrowe.
-
Panie i panowie, rozsiądźcie się wygodnie i obejrzyjcie sobie apokalipsę.
-
To oczywiście dokument, ale twórcom udaje się osiągnąć efekt bliski kinu fabularnemu. Nie ma tu narracji zza kadru, gadających głów, wyjaśniających cokolwiek napisów. Wszelkie informacje musimy łowić z kolejnych obrazów czy ze strzępów podsłuchanych przez kamerę rozmów, z toczącego się przed obiektywem nagiego życia.
-
W latach 20. i 30. kręcono filmy zwane "symfoniami miejskimi", kreacyjne dokumenty, które chwytały na gorąco rytm, w jakim pulsowała metropolia. Wójcik podpina się pod tę tradycję. Z tą różnicą, że jej kamera, zamiast powielić ursusowską dynamikę, musi ją zreanimować.
-
Specom od marketingu udało się nie tylko zareklamować film i zagrać na nosie niecierpliwym fanom, ale też uchwycić sedno pokemonowego fenomenu. Bo przecież koniec końców chodzi tu właśnie o wdzięczące się do kamery kolorowe stworki, jakieś intrygi, jakieś fabuły to sprawy drugorzędne. Tym ciekawsze zatem, że Pokémon: Detektyw Pikachu jest naprawdę dobrym filmem.
-
Nie znajdziemy tu wiele dobrego kina, ale frajda doświadczania tych obrazów jest bezsprzeczna.
-
Ma w sobie coś z łamigłówki już choćby w tym, jak reżyser przechodzi od sceny do sceny, grając z przestrzenią w kadrze, perspektywą oraz odbiorczymi przyzwyczajeniami. Dół nagle okazuje się górą, podłoga sufitem i tak dalej.