Katarzyna Wolanin
Krytyk-
Być może za dużo przez ten film przewija się wątków - od tożsamościowych poszukiwań, przez niemożliwą miłość, rodzinne dramaty, nietolerancję, aż po krytykę publicznych mechanizmów marginalizujących tych, którzy potrzebują systemowego wsparcia i pomocy. Zawsze jednak w "Silver Haze" na pierwszym planie pozostaje wrażliwa, śmiała outsiderka, podejmująca piękną, prywatną walkę na przekór wszystkim i wszystkiemu. Walkę o siebie i o to, na czym najbardziej jej zależy.
-
Tym bardziej, że choć trup ścieli się tu gęsto, sposób narracji nie jest specjalnie sensacyjny. Paradoksalnie to bardziej kontemplacyjno-lamentacyjne w wielu momentach kino, zadumane i refleksyjne.
-
Debiut Celine Song można uznać za melodramat na miarę swoich czasów. Mamy w nim przecież rozpisaną na dekady, miłosną historię, rozdzielanych przez różnorodne, obiektywne okoliczności "spóźnionych kochanków" i notorycznie piętrzące się na ich drodze przeszkody. W tle przemiany kulturowe, społeczne i technologiczne.
-
Kino z gatunku intelektualnie stymulującego, trochę teatralne i akademickie, przekładające warsztat i wielowątkowe, skrupulatne podejście do tematu nad piękną emfazą fikcji. Pewnie dlatego tak wymagające.
-
Poważne kino społeczne. Z subtelnie, ale precyzyjnie zarysowanym kontekstem. Zwłaszcza wątki klasowe i ekonomiczne wydają się tu być szczególne istotne. Nie są one jednak znowu tak kluczowe, by przypominać, że o tym, co dziecko zawsze najbardziej potrzebuje - elementarnego poczucia bezpieczeństwa i rodzicielskiej miłości.
-
-
-
Potrafię wyobrazić sobie sytuację, w której za jakiś czas "The Survival of Kindness" stanie się małym klasykiem światowego kina, bo mając na uwadze, jak w gruncie rzeczy minimalistyczny jest to film, jak bardzo niedopowiedziany i wdzięczny do interpretacji, może on chyba tylko rosnąć w percepcji widza.
-
Mistrzowskie w swej precyzji studium żałoby, naznaczonej obłędem, tęsknotą, samotnością, nieokrzesaną fizyczną siłą i głęboko ukrytą wrażliwością głównego bohatera.
-
Groteskowy, ale ciepły ton filmu Delépine'a i Kleverna wcale nie obśmiewa bohaterów, ale doskonale uzmysławia skomplikowanie procesów, wedle których funkcjonują teraźniejsze czasy. Świat zamyka się w elektronicznych formularzach, algorytmach, wirtualnych chmurach, na których działanie zwykły użytkownik nie ma żadnego wpływu
-
Historia Qurbaniego ma niezłe tempo, ogląda się ją całkiem dobrze, ale pasowałaby bardziej na platformę streamingową niż festiwalowy konkurs. Naprawdę niedaleko "Berlin Alexander Platz" do "Berlińskich Psów" z Netflixa.
-
Minimalistyczne podejście Hittman ma wymiar właściwie totalny. Młode, niedoświadczone aktorki także tworzą skromnymi środkami wiarygodne i poruszające role.
-
Skłania do poważnych refleksji, czym zasłużyła sobie para szerzej nieznanych debiutantów na zaproszenie do najistotniejszej, konkursowej sekcji jednego z trzech najważniejszych festiwali świata, bo na pewno nie poziomem swojego filmu.
-
Kelly Reichardt w "First Cow" znów udowadnia, że jest wielką miłośniczką westernów, która wie tyle o tym klasycznym, amerykańskim gatunku, że z niezwykłą swobodą może go dekonstruować w zaskakujących kierunkach.
-
Ly realizacyjnie nienaganny, w kwestii wymowy wydaje się zagubiony. Stereotypowy względem postaci, podążający za publicystycznymi narracjami i filmowymi kliszami, w czym przypomina mi Małgorzatę Szumowską. Niezdecydowany w tym, czy ma krzyczeć głosem kina zaangażowanego, w którym mają przeglądnąć się jego rodacy czy dreptać ścieżką policyjnego dramatu.
-
Od początkowej planszy based on actual lie po słynne "Without You" w wersji mandaryńskiej podłożone pod napisy końcowe czuć, że "The Farewell" to film zrobiony z autentycznej, wewnętrznej potrzeby. Bardzo osobisty, ale jednocześnie na tyle uniwersalny, by jak w zwierciadle mogli w nim się przejrzeć porozrzucani po świecie emigranci i dojrzeć w nim samych siebie.
-
Perfekcyjna świadomość delikatności i minimalizmu filmowej struktury tej opowieści sprawiają, że fabuła Baumbacha bardziej przemawia do serca niż rozumu widza - tego zdecydowanie czulszego punktu, w który reżyser z Nowego Jorku do tej pory nie zwykł chybić.
-
Siła filmu stanowi emanację fizycznych, intensywnych ról Roberta Pattinsona i Willema Dafoe, które kierują ich aktorską manierę w stronę wycieńczającego i godnego podziwu ekspresjonizmu. Tworzą na ekranie ten rzadki rodzaj narkotycznej chemii, która w tak samo równym stopniu buduje klimat "The Lighthouse" jak te wszystkie wyrafinowane, stylistyczne zabiegi.
-
Szpanerski, spektakularny i efekciarski. Nasiąknięty do granic możliwości hollywoodzkością i z premedytacją skrojony pod zbliżający się sezon nagród. A jednak "Le Mans '66" to kino na wskroś romantyczne i nostalgiczne, bo przypominające wysokobudżetowe widowiska z lat 60. i 70.
-
Ma aspiracje, by być zdecydowanie czymś więcej niż fantazyjną satyrą, rozkosznym crowd-pleaserem i Taika Waititi wcale nie jest tu znowu takim filmowym lekkoduchem, jakby się mogło wydawać, mimo że skutecznie ukrywa się za maską szalonego zgrywusa przebranego za Adolfa Hitlera.
-
Reżyser z Nowego Jorku jak nikt zasługuje na to, by jednocześnie budować mu pomniki za życia, ale nie odsyłać na emeryturę, by zrobił miejsce młodszym. Martin Scorsese mówi ciągle ważne i piękne rzeczy, zarówno na ekranie, jak i poza nim.
-
Nawet błyskotliwe poczucie humoru filmu wybrzmiewa u Yerzhanova minorową nutą. W tym właśnie świecie nadpobudliwy, lejący żonę rozrabiaka i jego szelmowscy towarzysze jawią się jako ostatni nieskażeni wirusem społecznej degrengolady, krystalicznie czyści ludzie, którzy zawsze pozostaną i umrą tam, gdzie są - w zapomnieniu.
-
Szkoda, że mając sporo niezłych pomysłów na narracyjne fajerwerki, wybrzmiewa ten film melodią jak ze starej, zdartej płyty.
-
Miła dla oka baśń, która nie niesie ze sobą poważniejszej treści.
-
Szokuje bowiem przede wszystkim bezsensownością tak ukazywanej przemocy i degeneracji gatunku ludzkiego, a nie tym, co one ze sobą niosą i co symbolizują. Wróćcie do Klimowa, by odrobić tę lekcję, a nie traćcie energii na dyskusję nad filmem, który w tej materii ma niewiele do powiedzenia.
-
Emanuje narracyjnym ciepłem. Perfekcyjnie wyważono w nim komizm i dramatyzm, choć zupełnie niepotrzebnie zdecydowano się na tendencyjną, płaczliwą puentę w finale. Jak przystało na przyjemne, niezależne kino środka, film Murphy doskonale łączy inkluzyjną, lekko pluszową warstwę wizualną z orzeźwiającą ścieżką dźwiękową.
-
Kameralny, głęboko humanistyczny dramat Césara Díaza i okrucieństwo, o jakim opowiada, mają twarz starych Indianek z prowincji i smutnych Metysek z miast. Kryje się w nigdy nie opowiedzianych historiach, osobistych, bardzo bolesnych wspomnieniach.
-
Wymyka się prostym klasyfikacjom. Ma iście kinowy rozmach, precyzyjnie rozpisane role na wielu aktorów, doskonałą scenografię, żywiołowy montaż, ale u jego podstaw legły naukowe przecież inspiracje, a tempo "akcji" wyznaczają zasady niemalże akademickiego badania.
-
Jeśli ktoś przy okazji "Domu, który zbudował Jack" poczuł, że tu Lars von Trier zdeptał jego strefę filmowego komfortu, Fatih Akin podjął rękawicę i poszedł jeszcze dalej niż etatowy skandalista europejskiego kina.