Maciej Bogdański
Krytyk-
Trafia się przynajmniej jedna taka pozycja filmowa w roku - nie dość, że zbierająca jednostronnie negatywne recenzje od krytyków, to jeszcze nieznajdująca dla siebie żadnej kinowej widowni.
-
Chociaż Pixar nie ma już reputacji, którą miał piętnaście lat temu - wciąż ma odwagę pozwalać swoim twórcom na sporą dozę oryginalności i swobody. Dzięki temu możemy doświadczyć specyficznej magii animacji - nawet jeśli uczuć sprzed dwudziestu lat nigdy nie uda się zrekonstruować.
-
Ma mimo wszystko w sobie tak dużo czaru i charyzmy, że ciężko mieć do niego negatywny stosunek. To też dzieło, które koniec końców wywiązuje się z obietnicy zapowiedzianej w pierwszych kadrach, będąc obrazem jednocześnie ambitnym i złośliwym.
-
Przyniósł mi więcej radości w teorii - podczas analizy warsztatu czy stojących za całością koncepcji - niż podczas samego seansu.
-
Chociaż Dano omija wiele pułapek, jakie czyhają na twórców po raz pierwszy maczających palce w sztuce filmowej, traci też po drodze coś, co stanowiło zawsze największą zaletę debiutanckich produkcji: poczucie artystycznej swobody i chęć eksperymentowania.
-
To wciąż dosyć zimny, techniczny film, ale reżyser "Głodu" cały czas skupia się na tym, co stanowiło fundamenty jego twórczości od samego początku kariery - budowaniu pełnokrwistych postaci i stawianiu widza w ich sytuacji.
-
"Climax" to film o podobnej estetyce i założeniu, co dwa poprzednie dokonania Noégo. Znów dostajemy bardzo minimalną fabułę oraz częste próby zszokowania widza i wprowadzenia go w stan przypominający narkotykowe uniesienie. O wiele więcej tu jednak samoświadomości.
-
Sprawdza się przede wszystkim właśnie jako rozrywka. Chociaż wciąż jest to kino oparte na inteligentnym scenariuszu, nie ma tutaj równie dużej przenikliwości, co w debiucie Goddarda, przede wszystkim dlatego, że nie czuć też aż tak dużej zjadliwości wobec przedstawianego gatunku.
-
Chociaż Lee wkłada w to przemówienie serce, jego warsztat oratorski ma tutaj znaczące braki.
-
Zawsze miło zobaczyć w kinie ambicję, nawet jeśli niespełnioną, ale traci ona swój urok, jeżeli twórca w ostatnim momencie wycofuje się z postawionego sobie zadania.
-
Do czegokolwiek by go nie porównywać, to po prostu świetne, angażujące i niepozwalające o sobie łatwo zapomnieć kino.
-
Chociaż obsada robi co może, aby utrzymać całość przy życiu - Theron w najlepszych momentach filmu zagarnia cały ekran dla siebie, a my mamy szansę widzieć, jak Mackenzie Davis powoli staje się jedną z najciekawszych, młodych aktorek - ze schematycznością "Tully" ostatecznie nie udaje się wygrać i do kina wkrada się zwyczajne znużenie. Kibicuję Reitmanowi z całego serca, aby następnym razem się udało, ale tym razem - jestem na nie.
-
Ma w sobie wszystko, do czego powinni dążyć debiutanci: werwę, przekonanie i niemalże bezczelne dążenie do wyniesienia się ponad twórcze konwenanse i przemówienia własnym głosem.
-
Dla mnie: kogoś, komu zarówno szkaradne monstra z niskobudżetowych horrorów, jak i rozbuchane sekwencje taneczne z klasycznych musicali pozostają bliskie sercu, "Kształt wody" okazał się jednym z bardziej intensywnych emocjonalnie przeżyć kinowych ostatnich miesięcy. Wiem jednak, że to osobista perspektywa i coś, czego nie doświadczą w kinie wszyscy.
-
Kino, któremu należy się poddać i które należy odpowiednio smakować.
-
Kiepski film i nie opłaca się nie tyle wydawać na niego pieniędzy, ile raczej tracić na niego czasu.
-
Kiedy ponad dwa lata temu pisałem moją recenzję "Mandarynki", nie stroniłem od pochwał dla Bakera, ale nie byłem jednak świadomy potencjału, który sobą reprezentował. Jego kolejny film jest prawdziwym, pełnoprawnym artystycznym krokiem w przód - tak dalekim, że niezaprzeczalnie wprowadzającym go już w poczet najlepszych pracujących współcześnie reżyserów.
-
Osobiście bawiłem się na seansie "Mother!" całkiem nieźle - kakofonia dźwięków zadziałała odpowiednio, udało mi się przymknąć oczy podczas co bardziej dosadnego epatowania metaforyką, otworzyć je też szerzej na dosyć szalone atrakcje mające miejsce pod koniec.
-
Wielkie kino i nie można mu tego odebrać. Nawet jeśli najlepiej sprawdza się wtedy, kiedy pokazuje nam smutnych facetów w płaszczach poruszających się po przytłaczających sceneriach i zastanawiających się nad naturą człowieczeństwa, zamiast otwarcie o niej mówić.
-
Na najbardziej podstawowym poziomie "Mięso" to mała wizualna uczta z odpowiednio dozowanym napięciem i należytą dawką ekranowych atrakcji. Ekstrawaganckie inscenizacje prześcigają się tutaj w pomysłowości, a Ducournau ani na chwilę nie zwalnia tempa.
-
Obraz, który porusza niemalże całe ciało, ale akurat nie serce. Nie wszystko musi oczywiście oddziaływać na nas w ten sam sposób, ale wolałbym raczej, żeby było na odwrót.
-
Oczywiście "Baby Driver" to wciąż obraz jak najbardziej godny polecenia - pomimo swoich wad, przyciąga do ekranu i zapewnia odpowiednią dawkę niegłupiej rozrywki. W kontekście całej filmografii to jednak jeden z gorszych filmów Wrighta i na pewno najbardziej nierówny z nich.
-
To przede wszystkim kinowe doświadczenie garściami czerpiące z innych pozycji, ale na tyle oryginalne, aby skutecznie przyciągnąć uwagę i zaskoczyć nieświadomego nadchodzących atrakcji widza.
-
To film w bardzo prostym tego słowa znaczeniu, bez żadnych kruczków i skrótów myślowych. Podczas seansu zaleca się jedynie pozostanie w ciszy, a popcorn najlepiej zostawić przed wejściem.
-
Genetyczna mieszanka o zaskakującej sile - mroczniejsza niż jakikolwiek film gatunkowy ostatnich lat i inteligentniejsza, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
-
Film ważny, o którym szybko nie zapomnimy.
-
Kiedy ma się do czynienia z obrazem o tak ogromnej sile rażenia i tak przepastnych możliwościach odbioru, można albo poddać się jego sile i zatopić w bezkresnym oceanie doświadczenia, albo wzruszyć ramionami i pójść dalej, uznając, że takie spotkanie nie jest warte wymaganego wysiłku. Osobiście polecam pierwszą opcję.
-
Co dostajemy więc w cenie biletu na domniemane "Złoto"? Tanią podróbkę, niewprawne fałszerstwo, istny produkt filmopodobny, ma on scenografię, kostiumy, muzykę i aktorów, ale samego filmu tak naprawdę brak.
-
Patetyczny koniec i jasno wypowiedziana myśl podsumowująca całość seansu zamieniają prostą historię osoby pokrzywdzonej przez los w polityczną broń wymierzoną w tych sprawujących władzę.
-
"Zagubieni" nie są najlepszym dokonaniem czeskiego reżysera. Czasami wpadają w pułapkę zbyt oczywistego humoru, nie zawsze odpowiednio dawkują widzowi informacje, a nie oferują też zbyt wiele pod względem wizualnym, chociaż technicznie stoją na wysokim poziomie.
-
Chociaż "Komuna" spełnia więc swoje zadanie znakomicie, pozostaje ona jednorazowym doświadczeniem, które raczej nie ma potencjału do pozostania w świadomości na dłużej. Ostatecznie wiemy przecież, że każda epoka musi się skończyć, a życie po prostu toczy się dalej.
-
Nie ma tutaj żadnych niejednoznaczności, niczego, nad czym warto by się dłużej zastanowić. Wszystko podaje się widzowi na tacy. Może upały ułatwią przełknięcie tak mdłego dzieła, ale jedno pozostaje pewne: widz po wyjściu z seansu szybko o tym tworze zapomni.
-
Tak poruszającego reprezentanta gatunku filmów wojennych nie widzieliśmy w kinach od bardzo dawna.
-
Przejaw prawdziwej, niespotykanej już oryginalności i odwagi twórczej, nie zważającej na trendy i wymagania dzisiejszej kinematografii.
-
"Opiekun" nagle, zamiast cierpliwie prowadzić nas przez hipnotyzujące, momentami ciężkie doświadczenie, łapie nas mocno za rękę i mówi: "Patrz! To jest tak, a nie inaczej!". A jego zadaniem powinno być przecież jedynie pokazywanie - refleksja należy już do samego uczestnika seansu.
-
"Wyznania nastolatki", skupiając się na konkretnym bohaterze i jego własnym konflikcie, przemieniają się w obraz uniwersalny, trafnie oddający estetykę epoki i poruszający problemy bliskie nie tylko tym, którzy przeżywają akurat trudy dojrzewania.
-
Energiczną młodzieńczość wyplenia stara jak świat pretensjonalność. Na takie rzeczy aż szkoda patrzeć.
-
Nie można odmówić reżyserskiemu duetowi inteligencji i zręczności w budowaniu świata przedstawionego.
-
Seans mija miło i przyjemnie, wszystko jest na swoim miejscu, ale po wyjściu z kina łatwo o filmie Crowley'a zapomnieć - właśnie przez to, że nie daje nam żadnych tropów, które wymagałyby głębszych przemyśleń.
-
"Anomalisa" raczej nie poprawi nikomu humoru, ale na pewno zostanie gdzieś z tyłu głowy, przypominając o sobie w momentach tego ulotnego "czegoś więcej".
-
To kino oparte na poetyce obrazu, mocno eksperymentalne, wymagające od odbiorcy skupienia i pewnej znajomości kulturowej. Dzięki temu też tak angażujące.
-
Wydaje się idealnym reprezentantem samej idei amerykańskiego kina niezależnego - prostego, taniego i bliskiego rzeczywistości, ale nie wstydzącego się gatunkowej przeszłości. Do tego niegłupiego i nienatarczywego w przekazie. W tym wypadku to w zupełności wystarczy.