-
Jest sporym filmowym rozczarowaniem. Wielka szkoda, bo reżyser wplótł w historię kilka ciekawych wątków społecznych oraz parę ładnie prezentujących się baśniowych tropów. Produkcja Bernsteina jest jednak przede wszystkim niemal dwugodzinnym eksperymentowaniem z kinową tożsamością, który pozbawiony jest solidnego planu działania.
-
W zasadzie tu wszystko trzyma się na ślinę, słowo honoru i resztki mózgów. Snyder nawalił do filmu masę klisz i oczywistych elementów, dodał do tego schematy kina typowo rozrywkowego, przerzucił kilka nawiązań, tonę smutnych dialogów, inteligentne społeczeństwo zombie, kosmitów... i nic z tym nie zrobił. Nazbierał sobie zabawek do piaskownicy, a potem po prostu przestał się nimi bawić.
-
3.57 czerwca 2021
- 1
- Skomentuj
-
To znośny horror oferujący specyficzną mieszankę sensownych pomysłów, zupełnie nietrafionych zagrań oraz scenariuszowych idiotyzmów. Początkowo wlecze się bez klimatu i prześladuje nieprzemyślaną narracją, by później zaskoczyć fabularną przewrotką, mrugnięciem oka czy przyzwoitym straszakiem. Przez większość seansu biedaczysko jest jednak koszmarnie zagubione.
-
Jest tak średni, jak to tylko możliwe. To horror bezbarwny, przewidywalny i stworzony zgodnie z podstawowymi założeniami gatunku. Podręcznikowa bylejakość oraz asekuracyjne odtwórstwo osiągają tu poziom tak wysoki, że produkcja wyparowuje z pamięci już w czasie oglądania. Nawet marne popisy obsady czy słabe efekty nie są w stanie nadać produkcji chociażby odrobiny kiczowatego posmaku.
-
W kolejnej adaptacji Kinga twórcy rozjeżdżają wszystkie istotne elementy fabuły jak bezdomnego kota. Rodzinny dramat, relacje domowników oraz życiowa lekcja na temat śmierci zostają przysypane grudami cmentarnej ziemi, a to, co wychodzi z płytkiego grobu, jest co najwyżej kolejnym miałkim horrorem ocierającym się pyszczkiem o raczej przeciętny film o zombie.
-
Miłości do horroru oraz fanowskiego luzu w pierwszym sezonie jest po prostu pełno i wyczujemy go na każdym kroku. W "Murder House" znajdziemy liczne odniesienia do horrorowej klasyki czy amerykańskiej kultury. Niektóre to subtelne mrugnięcia okiem do fanów, inne natomiast stanowią temat przewodni całych odcinków.
-
Jest naprawdę dobrym, a momentami świetnym serialem. Wypchana jest po brzegi błyskotliwymi pomysłami i ujmuje lekkim podejściem do klasyki horroru i SF. Czuć w niej popkulturową lekkość, gatunkową świadomość, zabawę tropami oraz inteligentne odsyłanie do ważnych tematów. Gra aktorska stoi na wysokim poziomie, a klimat epoki wciąga. Serial jest jednak nierówny. Zalicza wpadki nawet w swoich najlepszych aspektach.
-
Gdyby "Demoniczną królową" traktować jako niezależną produkcję, można by ją postawić na półce obok "Strasznych filmów". I niech sobie tam stoi. Jak ktoś lubi, to proszę bardzo. Jest to jednak kontynuacja całkiem udanej zabawy z konwencją. Co czyni ją niestety zupełnie niepotrzebnym sequelem, który nie zna lub nie rozumie swojej starszej siostry.
-
-
Jest kolejnym filmowym średniakiem, który niespecjalnie dba o pokłady potencjału, jakie ma w swoim ekwipunku. Zawieszony między kinem akcji a dramatem o nieśmiertelności strzela widza raz po raz w facjatę... niestety okłada nas przede wszystkim leniwym pisaniem, scenariuszowymi dziurami i przeciętnością realizacji.
-
To przede wszystkim młodzieżowa opowieść o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie i przerabianiu traum, która przy okazji wskoczyła w ciuszki młodzieżowego horroru i otarła się o supermoce. Krył się w tym spory potencjał i chociaż nie został w pełni wykorzystany, to miło widzieć, że został dostrzeżony przez twórców i nieco pogłaskany za uchem. Historia raczej nie zapadnie nam w pamięć na dłużej, jednak szkoda, że dobiegła końca, zanim dostała szansę, aby ciekawie się rozkręcić.
-
Kowalski nie bardzo wie, jaki dokładnie film chce zrobić - czy może porządny slasher, komedię wyśmiewającą konwencję, wtórne kino do obejrzenia z na wpół trzeźwymi przyjaciółmi czy może błyskotliwe kino, przy którym miłośnicy gatunku będą machali palcem przed ekranem, powtarzając "a to cwaniaczek, ja wiem, co ty mi tutaj zostawiłeś". Reżyser stara się z całych sił wszystko to połączyć, ale ostatecznie gubi przy tym sporą część charakteru, jaki mógł mieć w sobie "pierwszy polski horror".
-
Jest owocem naprawdę nieprzemyślanego i niepotrzebnego pomysłu, który w głowie Bella kiełkował najprawdopodobniej już od czterech lat. Postanowił powrócić do filmu, o którym prawie wszyscy już zapomnieli, i dopisać do niego dalszą historię. Przy okazji jednak zdecydował się wyrzucić jedyną rzecz, jaka zadziałała za pierwszym razem, zastępując ją... kolejną nawiedzoną laleczką. Tym sposobem dostaliśmy następnego przeciętniaka o zerowej zawartości kreatywności.
-
Małgosia i Jaś, włócząc się po kinowym lesie, przechodzą bardzo blisko miejsca, w którym mogliby się stać kawałkiem solidnego, odważnego i zaskakującego baśniowego retellingu. Oz Perkins obiera bardzo ciekawy kierunek - ląduje tam, gdzie spotyka się mroczna baśń, nowa fala horroru oraz odważna współczesna narracja. Reżyser jednak zapatrzył się w swój podrasowany las oraz mroczną magię tak bardzo, że zamiast pozwolić nam wędrować krętą i pełną niespodzianek ścieżką zostawia nas na samych.
-
Reżyserowi udało się przekuć nieprzyjemną i paraliżującą naturalną pułapkę w idiotyczny spacer po dnie oceanu. Kryje się za tym jednak pewna zmyślna przebiegłość. Zabieg ten odwraca bowiem skutecznie uwagę od wszystkich pozostałych elementów, które - mimo że nie szorują po kinowym mule - prezentują sobą co najwyżej zupełnie przeciętny poziom.
-
W filmie Van Rooijena tak naprawdę nic do siebie nie pasuje - miejsce akcji jest niestraszne, potwór mało pomysłowy, efekty sztuczne i wybrakowane, a dramat bohaterki w żaden sposób nie łączy się z historią i służy jedynie zmaltretowaniu dziewczyny chyba tylko dla zasady.
-
Pomysłowy, odważny i z całą pewnością dobrze i konsekwentnie zrealizowany. Reżyser w oparach absurdu, który sam sobie zgotował, snuje opowieść o miłości, błędnych decyzjach i tęsknocie. Porusza widza w zaskakujący sposób i z niezwykłą sprawnością żongluje niepasującymi wątkami i łączy je w działającą całość.
-
Oferuje co najwyżej klasyczne i niezbyt kreatywne pomysły. Jest przeciętnym i niezbyt wyróżniającym się straszakiem, który można pochwalić głównie za to, że jak już wsiadł na oczywiste schematy, to przynajmniej nie zajeżdża ich do nieprzytomności.
-
Chociaż Nie otwieraj oczu reprezentowało sobą smutnie niski poziom, to w rzadkich przebłyskach pokazywało, że przynajmniej ma na siebie jakiś pomysł. W tym czasie Cisza filmowo trzyma poziom dna jaskini, z której uciekły latające embriony Batmana. Produkcja przycupnięta w tej pieczarze bylejakości nie ma się czym ogrzać, bo scenariusz i wykonanie nie potrafiły wykrzesać z siebie najdrobniejszej nawet iskierki kreatywności.
-
Chociaż kolejna kontynuacja Jumanji niebezpiecznie zbliżyła się do "ale na co komu taki remake" nadal pozostaje całkiem przyjemną, odprężającą i niewymagającą rozrywką. Następny poziom oferuje całkiem sporo humoru oraz przyjemną dla oka chemię przynajmniej między częścią bohaterów, brakuje mu jednak zabaw z obraną konwencją, a nieudolny, pozbawiony polotu i dziurawy scenariusz wypada poniżej średniej nawet jak na kino rozrywkowo-przygodowe.
-
Reżyser jednak zamiast powiewu świeżości wybebesza produkcję z jakiekolwiek klimatu, sprawiając, że nowa Klątwa zatonie zalana przez dziesiątkę pisanych bez fantazji przeciętniaków, które co roku bezwstydnie wypływają na światło dzienne z najgłębszych czeluści zajeżdżonych schematów.
-
To nie tylko piękna wizualnie historia o gorączce złota ubrana w skafander retrofuturyzmu. To również cholernie ciekawie poprowadzona historia o niezwykłej przyjaźni - dobra, w kinie wszystkie przyjaźnie są niezwykłe, ale duet Pascal i Thatcher to naprawdę coś cudownego.
-
Ma całe mnóstwo potencjału, który Natali z całych sił próbował wydobyć spośród morza traw. Reżyser rzucił się w klimat dziwności niczym ten pies, który pognał w krzaki. Wykorzystywał ciekawe efekty, kręcił kamerą, jak tylko mógł i dorzucał do tego proste sztuczki oraz mocno odrealnione pomysły.
-
Kowboje i obcy stanowią połączenie powierzchowne i rozwodnione. Nie dostajemy laurki wystawionej westernom, a i klasycznego pierwszego kontaktu jest w tym niewiele.
-
Pomimo fabularnych niedostatków, szwankującego momentami montażu, niezrozumiałych i brzydkich efektów, słabego czarnego charakteru oraz przepisanych głównych bohaterów ma w sobie pewien urok, który pozwala całkiem dobrze się bawić.
-
Przez prawie dwie godziny konsekwentnie wykuwa swoją przeciętność. Wszystkie wątki przedstawione są powierzchownie, najprostsze efekty specjalne wyglądają śmiesznie, historia pocięta jest w nieprzemyślany sposób, Holbrook nie ma okazji pożonglować dramatem swojej postaci, a same podróże w czasie pozbawione są kreatywności i atrakcyjności.
-
Bawiłem się jak dzieciak, bo znów było ciepło, rozczulająco i z serduchem. Po drodze nazbierało się trochę potknięć, wad i niedociągnięć, ale jeśli ktoś pokochał pierwszy rozdział, to przez drugi przepłynie jak ta łódeczka, która uciekła Georgiemu.
-
-
Ciekawy film. Krystyna Czubówna, widząc go, pewnie nieraz by zaniemówiła, ja nadal nie wiem, czy polubić Haley za naginanie praw natury, a producenci akcesoriów łazienkowych trzęsą się zapewne ze strachu przed falą potencjalnych reklamacji. Szczęka może nie opadnie, ale z drugiej strony kino robiło już znacznie gorsze rzeczy zwierzętom.
-
Dostajemy napakowanego przystojniaka, męską przyjaźń, trochę dwuznacznych żartów, zaczątki romansu i przede wszystkim wybuchy oraz walące się budynki. Mieszanka w sam raz, by pozwolić odpocząć pewnym partiom mózgu i nawet zaśmiać się raz czy dwa.
-
Tylko udaje pomysłową produkcję wyśmiewającą schematy. Pod płaszczykiem błyskotliwej i lekkiej komedii przemyca klasyczną romantyczną historię o muzyce, marzeniach, poszukiwaniu szczęścia i słuchania tego, co podpowiadają narządy wewnętrzne. Niestety, po utartych scenariuszowych schematach przejeżdża jak po wybojach.
-
Najbardziej szkoda jednak samego potwora, wklejony został bowiem w całkowicie nieciekawy film. Scenariusz jest prosty i niedopracowany, obsada ledwo daje radę odgrywać swoje role, a efekty specjalne są fatalne lub przekombinowane, czasem nawet jednocześnie.
-
Projekt: Monster raczej trudno okrzyknąć wybitnym dziełem. Gatunku tez nie definiuje na nowo i niczego nie przewraca do góry nogami. To proste i konkretne połączenie kina potwornej destrukcji z amatorską stylizacją nagrań. Gwarantuje dobrą zabawę i pobudza podstawowe emocje.
-
Początkowo wygląda to mało optymistycznie i jeszcze mniej przekonująco. Jednak w sposobie rozpisania bohaterek rozbrzmiewa pewna znajoma nuta, która pozwala na chwilę zapomnieć i wybaczyć.
-
To chyba najprostszy pomysł, który Krasinski podniósł do rangi naprawdę porządnego filmu.
-
Odbieranie filmu dosłownie mija się z celem i zakończy konsternacją za każdym razem. Nie tęsknię za analizą poezji na języku polskim, ale z otwartymi ramionami witam filmy niedające mi spokoju, dopóki nie zrozumiem, co autor mógł mieć na myśli... szczególnie jeżeli są to horrory.
-
Reżyser trzech części Piły, nie przejmuje się zupełnie nieścisłościami. Pędzi na skróty niemal na złamanie karku, w pogardzie mając wybrakowany scenariusz, fabularne niedociągnięcie i pozbawione charakteru postaci.