-
W szczerości, w odwadze i we wzajemnym komforcie, w cieple kamieni i czułego uścisku, "Siostrzeństwo" znajduje prawdziwie terapeutyczny potencjał feminizmu.
-
Pomimo strukturalnych problemów "Imago" broni się jednak jako społeczna refleksja nad narodowym momentem dziejowym, niespecjalnie dotąd zagospodarowanym i szybko zapomnianym przez rodzimą kinematografię. Nawet jeśli nakręcona z solidnym opóźnionym zapłonem okazuje się intrygującym świadectwem indywidualnej nieprzystawalności i zadumą nad znaczeniem słowa "wolność", żegnającego polski PRL z każdego mijanego wówczas afiszu.
-
Najdziwniejsze, że w obliczu tych wszystkich mankamentów "Przebudzenie bestii" ogląda się raczej bezboleśnie. Regularne skoki między kolejnymi lokacjami czy prostymi dylematami bohaterów napędzają tempo akcji bez nudy, a robotyczne inwokacje o duszy, ojczyźnie i obowiązku potrafią dać perwersyjną kpiarską przyjemność. Gorzej, że nadzieje były przecież inne.
-
Dzieło małych ambicji i wielkiej frajdy, a przy tym genialny w swoich założeniach produkt reklamowy. Naprawdę nie sposób wrócić po seansie do domu bez kliknięcia przycisku "kup teraz" przy ikonce najnowszej odsłony gry. Uwierzcie, testowałem to na sobie.
-
pewnym sensie "Le passion de Dodin Bouffant" jest trochę jak program Roberta Makłowicza wyreżyserowany przez Erica Rohmera. Ciepły urok polskiego kucharza i zachęcająca miłość do jedzenia spotykają u Trana emocjonalną złożoność oraz seksualne napięcie kina francuskiego nowofalowca. Jednocześnie reżyser nie traci wcale spokoju azjatyckiej narracji "Zapachu zielonej papai", tworząc niezwykle zachęcające wietnamsko-francuskie fusion, w którym naprawdę nie sposób się nie rozpłynąć. Bon appetit!
-
Okazuje się więc przede wszystkim zmarnowanym na własne życzenie potencjałem, zarówno na szerszą socjologiczną obserwację powodów stojących za ksenofobią Brytyjczyków, jak i na intelektualnie treściwe kino społecznie zaangażowane. Ken Loach, choć jak zwykle wychodzący z reporterskiej wrażliwości dokumentalisty, dostarczył tym razem film tylko z pozoru penetrujący lokalną złożoność.
-
Obcowanie z "Youth" jest bez wątpienia przeżyciem trudnym, połączenie maratońskiego metrażu z repetytywną naturą wydarzeń składa się na niemal fizycznie wycieńczające doświadczenie świadkowania krawieckiemu rzemiosłu. Przeżyciem potencjalnie tym trudniejszym, że reżyser zapowiedział już dwie kontynuacje, składające się docelowo na zespolony w jeden tytuł tryptyk. Spróbować jednak warto.
-
Nie da się jednak uciec od wrażenia, że Prawda to wybitnie "wakacyjny" film dla reżysera, stanowiska i diagnozy zastępuje tutaj ciekawość funkcjonowania w wielokulturowym tyglu.
-
Może nie przeprowadza nas przez historię zespołu, może nie podejmuje tematu samej produkowanej masowo twórczości, może i sprawia wrażenie, jakby nie mówił wiele o samym zespole. Ale mówi więcej, niż jakakolwiek płytka przeglądowa laurka, z serii wielkich dokumentów o wielkich gwiazdach. Trzeba tylko dobrze poszukać.
-
Klapa Dywizjonu 303, kiepski dochód Bitwy pod Wiedniem, ale nawet obecny brak zainteresowania Piłsudskim, to wszystko spowodowane pewną mentalną furtką, której ulegają niestety i Legiony. W Polsce o historii kręci się historycznie.
-
Przy okazji Białego, białego dnia islandzki twórca wydaje się jednak zmienić artystyczny sweter. Najnowszy obraz tonalnie bardzo przecież odbiega od zamkniętych w kontemplacyjnym wyciszeniu Braci. Palmason, mimo momentów zadumanego spowolnienia, przedstawia tu rzeczywistość jak najbardziej przystępną, zachowaną w tempie europejskiej naturalności.
-
W niewyszukanej formie i niekiedy nudnej powtarzalności stanowisk jest przecież metoda, która zaczyna procentować w zderzeniu z empatycznym okiem ludzi stojących za kamerą. Zawarta w Młodym Ahmedzie czułość do przedmiotu podglądania, kontrastująca ze stylistycznym chłodem, od razu ustanawia ekranowe sympatie, uczucia tak niewytłumaczalnie dla widza silne, że żadne późniejsze zachowania i decyzje bohatera nie potrafią już ich zmienić.
-
W wymęczonej nowohoryzontowym niewypoczywaniem rzeczywistości tym milej było spotkać Długą podróż dnia ku nocy - film snom dużo bliższy, naturalistyczny w portretowaniu ich złożoności, a przede wszystkim emocjonalnie odpowiadający na nadzieje w spaniu pokładane.
-
Dzieło kompleksowo humanistyczne, które straszy przede wszystkim człowieczeństwem, mnogością jego przywar, odmiennością i skrajną trudnością zrozumienia. Aż szkoda myśleć, jak bardzo Ari Aster zdąży nam jeszcze obrzydzić człowieka. I jak bardzo znów uda mu się uczynić go pięknym.
-
Brak tu miejsca na potrzebne katharsis, brak na filmową satysfakcję. Owo pogubienie priorytetów, zakończone zamianą subtelnego dramatu w całkowicie gubiącą tempo thrillerową jazdę po obgryzionych paznokciach, może zjedna Królowej Kier odbiorców, ale na pewno nie miłośników, czyniąc z niej władczynię, o której prędko zapomnimy.
-
Po latach podglądania codzienności przez afabularne wycinki życia zmarłego niedawno Jonasa Mekasa, co jakiś czas natknąć można się na zajmującą polemikę z konwencjami, czy to w wypadku animowanego Serca psa, poetyckiej opowieści o bólu futrzanej straty, czy w małym arcydziele pokroju Jutro albo pojutrze - czegoś tak bardzo intymnego, że aż uniwersalnego.
-
Wilkołak tyle przeraża, co nie zaskakuje, tyle ekscytuje, co wprowadza w irytację.
-
Na całe szczęście, co kilka lat ktoś, jakby przypadkiem, wydaje na świat swoje własne Moon czy High Life - umowne, wysmakowane, a w końcu głęboko człowiecze lewitowanie z samym sobą poza czasem i przestrzenią.
-
Problemy Girl zaczyna łapać dopiero po tak czule zarysowanym tle. Przytłaczające zmagania Lary prędko u Dhonta tracą na ładunku przez wewnątrzfilmową powtarzalność i przystawanie do ogranych już wzorców.
-
W tak wielkiej nawałnicy kwestii i problemów reżyser wciąż jednak łapie równy oddech - jego najnowszy film w żadnym momencie nie pędzi, a często nawet zaskakująco zwalnia. Powolne snucie się po rodzinnych wydłużonych sprzeczkach i obdartym z jakiejkolwiek sensacji śledztwie daje filmowi zaskakujące pogłębienie i dosercową celność.
-
Poza czadowym tytułem raczej niewiele ma czadu. A ducha to już w ogóle.
-
Okazuje się nabazgranym pierwszym rysunkiem malutkiego synka, w którym tyle samo nieudanego postarania, co szczerej miłości. Taki to tylko na lodówce zawiesić.
-
Oni są w końcu filmem pełnym, sporadycznie jedynie swoim przemontowywaniem dezorientującym widzowskie kontrolki. A sztuka to niemała, bo trwający początkowo niemalże dwukrotnie dłużej film napakowany jest wewnętrznymi sensami, które, choć tracą moc, wybrzmiewają jednak wystarczająco, by być słyszalnymi.
-
Podmywany wzajemnie przez rewelacyjne i fatalne rozwiązania, Vinterbergowski Kursk może nie tonie, ale dryfuje co najwyżej wielokrotnie złożonymi obietnicami, że mogło być znacznie gorzej.
-
Szkoda, że na ciekawym koncepcie wyjściowym Zglińskie Zwierzęta właściwie z miejsca zdychają potrącone bezideową formalną zabawą. Ludzkie dylematy giną gdzieś w tle, niejasności migają ku naprzemiennej uciesze i konsternacji tłumu, a filmowy potencjał dogorywa z każdą kolejną sekundą bolesnego nieuzasadnienia i zmordowania. Na takie przygody dla samych przygód aż szkoda benzyny.
-
Zanussiego zadaje pytania w sklerozie zapominając o odpowiedziach, zabija i tak tandetną metafizykę dosłownością, a mnogość dyskutowanych przez siebie szeroko postaw sprowadza do jednakowego cierpiętniczego końca w skutek bezsensownej, nieuporządkowanej narracyjnie drogi. Albo coś komuś nie wyszło, albo Cesarz na starość zwątpił, a jeśli tak, to szkoda kręcić o tym tak nudne, bezideowe testamenty.
-
Film zachwycający jakoś tak inaczej niż zazwyczaj, bo niezauważenie wkręcając się w napełnione mnogimi doświadczeniami śledziony, przemieniając grymas zmordowania w potok odsercowych impulsów. Umrzesz jutro, zwycięzca tegorocznej edycji festiwalu Pięć Smaków, poza tym wszystkim zaskoczył jednak chyba najskromniejszym geniuszem wyczulenia.
-
Oczywiście, nie bez wielkiej szpadli autorskiego podejścia, bezceremonialnego łamania konwencji i wizualnie perfekcyjnego DIY, które obudowując historię ambiwatelnego ronina składają się na niemalże seans doskonały. Ta, początkowo imponująca przede wszystkim operatorsko-kreatywnymi rozwiązaniami, szybko przemienia się w głęboką, moralnie szczypiącą rozprawę filozoficzną, która w kontekście wielu lat tradycji kina samurajskiego staje się tyle intrygująca, co niezwykle odważna.
-
Film Xiaoganga prędko staje się popisem pełnych portfelów i doskonałej momentami inscenizacji, zapominając jednak o samej swojej istocie. Dość powiedzieć, że na tak długi film poza dopychającym, nieskończenie rozwleczonym finałem, z samym tańcem spotykamy się w filmie jedynie raz, przy okazji wstępu.
-
Mimo udanego wykreowania klimatu żeniącego realizm magiczny z nieporadnym naturalizmem rodem z Zagadki Zbrodni Bonga, Siedem lat jednej nocy poza pięknym tytułem oferuje widzowi przede wszystkim bolesną nudę.
-
Civeyracowi udało się stworzyć film ważny, dla niektórych może nawet skłaniający do prędkiej wewnętrznej przemiany. A najzabawniejsze jest to, że zrobił to prawdopodobnie przez przypadek.
-
Mimo ponad możliwościowego metrażu i chwilowych niewyszukanych psychologicznych zagrywek, Donbas także znajduje swoje momenty.
-
Wychodząc ze znajomych intrygujących rejonów matriażu brudu Sicario z wrażliwością Zjawy przeplata horror z thrillerem w strzykawkowych dawkach, strasząc dużymi giwerami i ekscytując nienachalną metafizyką.
-
To niezwykłe, jak z pogubionych, kompletnie ignorowanych wątków drugoplanowych i widzowskiego znudzenia powtarzalnością Lucrecia Martel tworzy właściwie swoją największą wartość. Jej rozsmakowanie w chwili zamienia Zamę w iście hipnotyczną tułaczkę, która staje się za ciężka nawet przed właściwym wyruszeniem w drogę.
-
Peretzowska zabawa wciąga z siłą najnowszego wodnego odkurzacza marki Phillips.
-
Spike Lee, artystowski samowyklęty, w końcu wrócił na właściwe tory i ponownie zrobił, co należy. I mimo znacznie mniejszej dawki subtelności niż te 30 lat temu, wychodzi obroniony bardziej niż sam prawdopodobnie się spodziewał.
-
Pomimo pewniejszej dłoni rakietą reżyserskiej pewności wali na oślep, zdobywając punkty jakby przypadkowo, a większość niestety oddając bezradnym walkowerem przekombinowania. Mimo tego swoim indyczkowym zacięciem wybija się na tle rodzimego kina na tyle wyraźnie, że szkoda nie dać jakiegoś misiaka na pocieszenie.
-
Dzieło kompletne, świadomie wlokące wewnętrzne portrety, pozwalające alergikom wyczuć szczerość niewidzialnego kotka, a wszystkim innym emocjonalny bąbelek dojrzewającej historii.
-
Wszystkie te zapylone oczy i rozciągnięte bluzki, które od pierwszych chwil dają Blance start do zerowej, satysfakcjonującej przeprawy szybko niweczone zostają dziecięcą naiwnością i przedszkolnie uroczym polotem, którymi to reżyser desperacko zapycha zaskakująco częste momenty braku pomysłu.
-
Gdzie w pierwszym wątku W cieniu drzewa potrafił wyrobić wiarygodny, choć nieco komediowo dezorientujący konflikt, tak w drugim kompletnie upada na melodramatycznych mieliznach niewykorzystanego potencjału i jedynie przeskoczeniu po stanowczo zbyt interesującym punkcie wyjściowym.
-
Wyraźnie odcina się od zastałej w konserwatywnych postawach twórczości moralizatorskiej Ozu. Z równie wypiętrzonym pesymizmem, ale innym pojmowaniem wspólnoty Koreeda wymierza subtelny policzek zakorzenionemu cyklowi pokoleniowego niedopasowania, jednocześnie nie widząc innego ratunku na zachowanie rodzinnego przywiązania, niż tego opartego na sztucznie plecionych, niechętnych niciach.