Portal kultury i wiedzy, którego głównym celem jest połączenie wszystkich ludzi zainteresowanych przeróżnymi tematami: filmem, literaturą, muzyką, jak i również nowinkami technicznymi, tajemnicami świata. Sporo wywiadów, utalentowani ludzie, wywiady z ludźmi z pasją.
Podstawowym narzędziem przekazu jest artykuł - i w tym momencie zapraszamy wszystkich do spróbowania własnych sił. Portal jest otwarty i bezpłatny, promujący autorów artykułów.
-
"Dojrzewanie" to serial rozpisany tylko na cztery odcinki i cztery równe godziny. Nakręcone w jednym ujęciu, co wydaje się wabikiem. Ale nie w tym przypadku. Tutaj ów zabieg ma swoje uzasadnienie, chyba jeszcze większe niż w "Punkcie wrzenia" - filmie, gdzie towarzyszyliśmy pracownikom pewnej restauracji. W ten sposób odczuwamy to samo, co bohaterowie, bo nie odstępujemy ich na krok.
-
Jeśli tutaj jedną z lepszych ról w swej dotychczasowej karierze gra Aaron "Kraven" Taylor-Johnson, a cztery słuszne nominacje do Oscara są dowodem, że Eggers znowu zaprosił widzów do "prawdziwej epoki", to znak, że nie ma co żałować straconych monet. To film o budżecie 50 mln dolarów, stworzony na duży, kinowy ekran. Niech żałują Ci, co oglądali go na laptopie.
-
"Załoga Rozbitków" to nie tylko różnorodność postaci. To również różne sposoby przedstawienia atmosfery i kompozycji w danym odcinku. Widać i czuć przede wszystkim rękę Davida Lowery'ego oraz Lee Isaaca Chunga.
-
"Sonic 3" to najlepsza odsłona serii i sam dziwię się, że to mówię. Jakby tego było mało, wciąż nie widać zmęczenia materiału. Z przyjemność zatem udam się do kin na kolejną cześć. Tak więc, jeśli szukacie zabawnej komedii z niegłupią historią, wypełnioną po brzegi widowiskowymi sekwencjami akcji, albo po prostu mało Wam Jima Carreya, to omawiana przeze mnie produkcja z pewnością spełni Wasze oczekiwania
-
810 stycznia
- 1
- Skomentuj
-
Historia jest zaskakująco rozbudowana a bohaterowie, mimo uproszczonych charakterystyk, potrafią zmylić swoim postępowaniem. Owszem, niektóre fabularne zagadki są dość łatwe do przewidzenia, niemniej zawsze towarzyszy im miły w odbiorze, nieoczekiwany twist, pogrywający z przyjętym schematem.
-
Summa summarum, ten oczekiwany film nie ma już tej siły i honoru poprzednika. To nadal igrzyska, jednakże bez chleba. Kontynuacja, która nie do końca broni się jako osobne dzieło, mimo wydarzeń rozgrywających się wiele lat po finale jedynki. Tam bardzo kibicowaliśmy bohaterowi, rozumieliśmy jego postawę, tęsknotę, marzenie o rzymskiej rzeczywistości, w której władzę sprawuje przyjazny ludowi senat. Tutaj los pewnego siebie Lucjusza jest nam obojętny.
-
Ważne, że czwarty sezon "The Office Pl" jest zaskakujący. Wcześniej poruszone wątki mają ładny pay-off, a nowo wprowadzone przykuwają do małego ekranu. Jest i dramatycznie, i zabawnie. Serial wciąż wali prosto z mostu, nie oszczędzając nawet Jana Pawła II. Umiejętnie dostosowuje polskie podwórko do sitcomu stworzonego na zachodzie. Operuje dowcipasami rozumianymi tylko przez Polaków w różnym wieku.
-
Panie i panowie - tak się pisze dobre scenariusze! Niezwykłe jest bowiem to, jak ten "Pingwin" "pływa". Jak "kuleje", meandrując między typową historią gangsterską z przejrzystymi zasadami a skomplikowaną, nietypową w takim gatunku podstemplowanym przez znak DC, opowieścią o toksycznej rodzinie.
-
"Ksenomorf powstał z kolan" - z ulgą głosili pierwsi widzowie. Ja stwierdzam, że się potyka, choć obślizgły jest i przestraszyć potrafi, a nawet wypali dziurę w głowie.
-
Adaptacja powieści Daniel P. Mannixa wydaje się być idealnym wstępem przed wielkimi igrzyskami, czyli premierą "Gladiatora II". Ale czy na pewno jest to kandydat na serial 2024 roku, gdzie jeden do jednego oddano realizm epoki, nie pozwalając oderwać się od ekranu? Krytycy są na nie. A ja? Mimo że mam do czynienia z czymś, co stoi, a raczej chwieje się na glinianych nogach pomiędzy "Rzymem" i "Spartacusem", nie doskakując do żadnego z nich, daję kciuk w górę.
-
Jeden z widzów trafnie podsumował ten średnio angażujący, choć dość przerażający i sprawnie zrealizowany horror: "to walka o ostatni kawałek pizzy w trakcie inwazji obcych będąca symbolem godzenia się z umieraniem". Dokładnie. Michael Sarnoski już w debiutanckiej "Świni" bardzo skupiał na "duszy" protagonisty, na tym, co w jego głowie. Tutaj tak samo. Ale ja bym pragnął więcej zbiorowości w tym koszmarze na jawie, bez wysokiego zawieszania niewiary.
-
Wybaczam kilka przekłamań, co do samego funkcjonowania obozu i "żądzę pieniądza" autorki oraz twórców. Dlaczego jestem tak ugodowy? Bo ten miniserial przyciąga właśnie aktorstwem, zarówno tym na pierwszym, jak i drugim i trzecim planie. Występują Polacy. Jest np. wyrazisty Marcel Sabat, lecz to Anna Próchniak w roli Gity powoduje, że momentami szklą mi się oczy.
-
To inny film niż "Na drodze gniewu", choć gniewu w dużych oczach Taylor-Joy nie brakuje. Spokojniejszy. Cichszy. Jakby ktoś przeciął wężyk i benzyna nie zdążyła spłynąć do baku. Jest energia, szybki montaż i głośny, choć już nie "gryzący" ucho motyw muzyczny od Junkie XL, ale tylko momentami.
-
W trakcie, a już na pewno po seansie, wiem, że zwykłe zwrócenie uwagi na kogoś może przerodzić się w narastający gniew. Ale też w troskę, gdyż wszyscy pragniemy zaznać choć chwili szczęścia. Tylko czy kosztem autodestrukcji? "Reniferek" nie jest serialem wybitnym, momentami za bardzo spycha Mathę do kąta, nie dając możliwości jej bliższego poznania i zrozumienia. Ale to potrzebna opowieść o zjawisku stalkingu i znajdowania własnej drogi.
-
Ten "Szogun" najlepszy jest jednak w scenach tzw. ciszy przed burzą. Bohaterowie patrzą sobie w oczy, piją długo herbatę, a atmosfera jest tak gęsta, że można ją ciachać kataną. Przez 10, trwających po godzinie, epizodów rządzi powolne tempo. Fabuła płynie sobie na spokojnych falach. I dobrze! Dzięki temu wsiąkamy w tę rzeczywistość. Jest jednak coś, co psuje estetykę doznań.
-
Garland nie bawi się w półśrodki. Jak ktoś ma zginąć, to zginie. Gdy wybuchnie bomba, to rozerwie stojących blisko ludzi. I sprytnie buduje opowieść - tak, by nie wyrażać poparcia politycznego, ale tak, by krytykować ogólny konflikt. Co ciekawe, najbardziej sugestywne i działające na emocje są momenty ciszy, gdy słychać tylko spust migawki. Niestety, kameralność jest jednocześnie siłą i piętą achillesową filmu. Brakuje większej skali w tej prostocie.
-
"Problem trzech ciał" to serial z narracją wyjętą z lat 90. XX wieku, przypominający nieco "Z Archiwum X", lecz przy budżecie znacznie wyższym. Ale nawet ten wysoki budżet nie wystarczył, gdyż obce, wirtualne światy wyglądają tylko przyzwoicie i mile dla oka, bez wielkiego efektu wow - John Bradley odczuwał chyba mniejszy dyskomfort na murze niż w innej rzeczywistości. Fascynujące są za to same "rozkminy" związane z nadciągającym zagrożeniem.
-
"Arcydzieło science fiction". "Najlepszy blockbuster XXI wieku". Z takimi nagłówkami trzeba ostrożnie. Lepiej brać na nie poprawkę. Bo wiecie - hype może uśpić rozum. W przypadku "Diuny 2", której akcja dzieje się od razu po ostatnich wydarzeniach z jedynki, owe pochwały są zasadne, gdy mowa tylko o wspomnianych na wstępie audiowizualnych atrakcjach.
-
Ostatecznie chciałem dać nieco wyższą ocenę, bo wizyty u Rose i prawie wszystkie wykorzystane piosenki to miód na moje serce, uszy, wrażliwość i żądzę poznania tajemnicy. Lecz strasznie wolne tempo w środkowej części i finałowy, pisany na kolanie, epizod "Krainy nocy" zrobiły swoje.
-
"Kos" to taki film, który sprawia, że jestem jednocześnie spełniony i odczuwam niedosyt. Tak właśnie zatytułowałbym dwa rozdziały w swej księdze pochwał i zażaleń. Lecz więcej zapisanych kartek będzie w części pochwalnej. Wszak wszyscy aktorzy dają występ na miarę najwyższych odznaczeń.
-
"W nich cała nadzieja" to produkcja, która wygrywa na poziomie wizualnym, maskując niedostatki budżetowe, ale toczy nierówne scenariuszowe boje, gubiąc tempo i wpadając czasem na "przeszkody", gdzie nie pomoże nawet znajomość trzech praw robotyki Asimova. Czy zatem Biedroń będzie kolejnym Szulkinem, z własnym autorskim stemplem? W przyszłości odpowiedź na to pytanie znajdziemy.
-
"1670" to kolejny przykład, że jak się chce, to się da. Rzecz ta dowozi w 70 procentach żartami, bawi się iskrzącymi od ironii dialogami i grą słów. Szkoda tylko że jeszcze bardziej nie sięga po odważniejsze chwyty czarnej komedii czy abstrakcji "Monty Pythona". Lecz jakże dobrze wygląda!
-
Na pierwszym planie nie mamy ogromnego jaszczura. Reżysera interesuje grupowa terapia rozbitego narodu, patriotyczny pean na cześć obywatelskiej postawy i chęć rozliczenia cesarstwa z jego win. I jednocześnie interesuje go to, aby jak najwierniej oddać minioną epokę. Mimo że nie miał walizki wypełnionej po brzegi 200 mln dolców, wierzymy, że oto trafiliśmy do Japonii lat 40. XX wieku.
-
U mnie zauroczenie nadeszło po trzecim epizodzie, by na piątym przeobrazić się w autentyczną miłość. Jako człek, który spędził wiele godzin z Jinem Sakai i odkrył piękno Tsushimy, delektowałem się w w takim samym stopniu każdym kadrem "Niebieskookiego samuraja". Każdym! Powiadam Wam: wycinać, oprawiać i wieszać na ścianie. Animacja będąca połączeniem 2D i 3D jest bardzo szczegółowa i płynna zarazem. Odwiedzicie miejsce, które trudno będzie pożegnać i lokacje, do których strach powracać.
-
Jeśliby oglądać początkowe minuty "Chłopów" jeno na smartfonie, to faktycznie można kręcić nosem, myśląc, że to jakiś filtr Instagrama. Ale nawet na dużym, kinowym ekranie, musi minąć trochę czasu, aby przyzwyczaić się do takiej mieszanki, do której wrzuceni się żywi aktorzy, poklatkowa animacja i ręcznie malowane obrazy. Na szczęście, kiedy już to się nastąpi, to będzie się niczym w transie do ostatnich napisów.
-
"Twórca" to zatem coś na kształt dobrze naoliwionej maszyny, która tak jest tak pewna swoich funkcji, mocy, a przede wszystkim inteligencji, że wymyka się stworzycielowi spod kontroli. Namacalna. Realistyczna. Oglądana przez filtr tzw. ziarna niczym w dokumentalnej kronice. Ale jednocześnie skonstruowana chyba tylko do jednego celu - napisania scenariusza opartego na kliszach.
-
To produkcja mającą serducho po właściwej stronie, szalenie kreatywna, z postaciami, które z miejsca się uwielbia. Działa jako live action na podstawie popularnej japońskiej mangi. Wygrywa na poziomie czysto rozrywkowym oraz emocjonalnym. Czas zatem rozwinąć żagle i pod piracką banderą popłynąć ku przygodzie.
-
W momencie kiedy Barbie obcuje z komediową stylistyką, to czyni tę produkcję wyjątkową. Każdy dialog, każdy gest, estetyka kiczu, komiksowości i połączenie ze środowiskiem rzeczywistym, pełnym smutnych i poważnych Panów w garniturach z firmy Mattel to przede wszystkim bardzo dobra rozrywka. Genialna, nie gryząca się symbioza.
-
Ale to już było - krzykną malkontenci! "Linia życia" na przykład, gdzie młodzi ludzi zatrzymywali bicie serca, by sprawdzić, co jest po drugiej stronie. I masa innych horrorów, w których opętanie szło pod rękę z bujającymi w obłokach nastolatkami i ich buzującymi hormonami. Jednak "Mów do mnie" to coś więcej. Bez nagłego straszaka spoza kadru w postaci głośnego dźwięku itp. potrafi zaciągnąć do szafy sekretów, potworów i igrania "z ogniem".
-
Rzadko kiedy po obejrzeniu zwiastuna czuję, iż konkretną produkcję wręcz muszę obejrzeć. Tak było w przypadku tajemniczej animacji "Belle". Zwiastuny przedstawiały przepiękną postać i zapowiadały porywającą historię. Skuszony zapowiedzią ruszyłem na seans i nie żałuję ani chwili spędzonej z Belle. Tę randkę zapamiętam na długo.
-
To przykład, że można zrobić udaną ekranizację gry wideo, która nie tylko zaspokoi oczekiwania fanów pierwowzoru, lecz również przypadnie do gustu nieobeznanej z tematem widowni. Japoński gigant doskonale wiedział, w jaki sposób przekuć swoją wieloletnią serię o małym, wąsatym hydrauliku w pełną pasji oraz licznych odniesień do pierwowzoru animację.
-
Christopher Nolan zszedł na ziemię i zdetonował bombę - zrealizował film, w którym nie cofa bohaterów w czasie, nie każe im lecieć w kosmos ani zakradać się do snów. "Oppenheimer" to jego najbardziej ambitna produkcja, oparta na książce nagrodzonej Pulitzerem. Ale to żadne szpiegowskie kino czy rasowy thriller, choć pewne elementy takowych gatunków zostają tu przemycone. To bardziej opowieść o silnej jednostce, postawionej pod ścianą i mierzącej się z własnymi "demonami".
-
Charakteryzuje się pełną emocji fabułą. Opowieścią, która zaskakuje w najmniej spodziewanym momencie i wzrusza do łez. Fabuła rozpoczyna się z przytupem. W ślad za przykładem wielkiego Alfreda Hitchcocka, Makoto Shinkai wywołuje trzęsienie ziemi, a następnie pootrzymuje napięcie. Prosta recepta na sukces, ale za to cholernie trudna do zrealizowana. Szczęśliwie w przypadku "Suzume" wszystko pierwszorzędnie zagrało.
-
W tym serialu nie ma przypadków. Strzelba Czechowa prędzej czy później wystrzeli, a set upy otrzymają swoje pay offy. Od każdego widza zależeć jednak będzie, czy rana po takim wystrzale okaże się głęboka. Moich wnętrzności krew nie zalała, ale po ostatniej scenie wstrzymałem oddech na tyle, by być zainteresowanym losem bohaterów.
-
Solidny film przygodowy, który podobnie jak reklama przed seansem, stara się udowadniać, że życie emeryta to coś więcej niż czekanie w kapciach na listonosza z cienką kopertą. Lecz to jednocześnie średnio ekscytujące zwieńczenie losów archeologa, który z opresji często wychodził nie dlatego, że dysponował heroiczną siłą, a dlatego, że miał po prostu farta.
-
To faktycznie mistrzostwo pod względem łączenia stylów i rysowania ich obok siebie. Montażowa profeska, pomysłowa zabawa klatkami na sekundę, nieprzypadkowo narastająca muza, gdzie mocne bity informują o nadejściu ważnej sceny i charakteryzują bohatera. Żeby jednak nie było aż tak kolorowo, mimo że tytuł recenzji sugeruje, że tak właśnie będzie, te wszystkie elementy, choć fantastycznie wykonane, nie zawsze pozwalają odetchnąć pełnią piersią samej treści.
-
Fabuła jest pretekstowa i prościutka, a scenariusz nie atakuje głębokimi dialogami. Lecz to nie taki film, więc częściowo wybaczam. Jak odważnie stwierdził jeden z polskich krytyków "Dzień Matki" to John Wick po tygodniu na Pradze Północ. Podpisuję się wszystkimi kończynami pod tym zdaniem. A zatem już wiecie. Ten film to żaden "Dzień Kobiet", gdzie śledzimy losy Haliny, pracownicy sieci handlowej "Motylek". Oczywiście u Rakowicza też jest dramatycznie, jednak liczy się głównie akcja.
-
To smutny, choć na szczęście podtrzymujący na duchu, film. Dobrze domykający wątki postaci, także tych dalszoplanowych. W którym zwycięża miłość twórcy do tej dysfunkcyjnej rodziny - nawet wiecznie naburmuszonej, krzyczącej Nebuli. Wizualnie i muzycznie to klasa kosmiczna. Cieszę się, że Bradley Cooper własnym głosem i gestami ożywił Rocketa Racoona, jakby nie był on jedynie komputerowym dzieckiem grafików.
-
Absurd - odnotowano ów element. Jednak jest on pełni w pełni kontrolowany, a humor w dialogach i sytuacjach daleki od sucharów spod budki z piwem, niekloaczny, inteligentny. Bohaterowie z "Wieczoru gier" Lubią To. Bogactwo Forgotten Realms wylało się z dużego ekranu, a duch legendy nie ucierpiał, wręcz uśmiechnął się, unosząc kciuk na znak zadowolenia i łaskowości. Lecz na przyszłość żądam więcej lokacji, przygód, złoli, i ciut lepszej intrygi.
-
W "Emigracji XD" dialogi słychać bez problemu. I dobrze, bo niemal wszystkie są wiarygodnie napisane i wypowiedziane. Nie jest to jednak serial komediowy pełen absurdów i gagów w stylu Rowana Atkinsona. To dzieło o trudach tułacza i rodzimych przywarach, gdzie humor sytuacyjny przerywany jest melancholią i na odwrót. Dodatkowy smaczny klimacik buduje czołówka, angielski autobus i wpadająca w ucho piosenka. #LubięTo, choć brzuch nie skacze od bezustannego rechotu.
-
Rodzinne konflikty nie wybrzmiewają na tyle, abym przejął się losem poszczególnych osób. Stryjek Spielberg nie czaruje już tak bardzo, jak wcześniej. Na szczęście wujek Boris strzela takim monologiem, że czapki z głów, a wyłapywanie meta nawiązań do lubianych dzieł twórcy jest niczym łowienie złotych rybek w oczku wodnym.