Bartłomiej Paszylk
Źródło-
To film, dzięki któremu możemy na nowo kochać się w Kalinie Jędrusik.
-
Początkowo oszałamia niczym świeży, tryskający emocjami romans, ale ostatecznie - jak to w życiu? - większość magii bezpowrotnie z niego ulatuje.
-
Film dla tych, którzy lubią pod koniec seansu porządnie zalać się łzami.
-
Nawet jeśli dobrze znacie historię życia i naukowych dokonań Marii Skłodowskiej-Curie, film Marjane Satrapi powinien Was poruszyć.
-
Propozycja wyłącznie dla tych, którzy nie znają jeszcze ani książkowej, ani żadnej wcześniejszej filmowej wersji tej opowieści. Choć i oni lepiej by zrobili sięgając choćby po film Agnieszki Holland.
-
Jak Christoph Waltz sprawdza się jako reżyser? Szczerze mówiąc, raczej średnio - i to mimo, że główną rolę gra u niego świetny aktor: on sam.
-
To mógł być naprawdę rewelacyjny film, ale wkrada się w niego parę fałszywych nut.
-
Czuć, że reżyser wprost pękał od pomysłów na zekranizowanie przygód Aquamana - co potwierdzają materiały dodatkowe zamieszczone na płycie Blu-ray - i w efekcie szybko odczuwamy przesyt wizualnymi cudownościami zrodzonymi w niespokojnym umyśle Wana połączony z dogłębną tęsknotą za prostą, przejrzystą historią, która po seansie zapadałaby w pamięć.
-
Oby jak najwięcej ludzi związanych z Kościołem obejrzało ten dokument - bo choć jako oceniany jako dzieło filmowe na pewno nie jest on doskonały, to z przerażającą prawdą, jaka została w nim ukazana po prostu trzeba się zmierzyć.
-
Otrzymujemy unikalną mieszankę lekkiej, improwizowanej komedii w charakterystycznym dla niego stylu oraz przenikliwego, ujmującego urodą zdjęć dramatu egzystencjalnego w stylu późniejszych filmów brata, krótko mówiąc: dostajemy coś, co ogląda się z niesamowitą przyjemnością, ale zapewnia nam też poczucie obcowania z dziełem ważnym i niezwykłym.
-
"Misz maszowi" zdecydowanie brak lekkości i bezpretensjonalności wcześniejszych części. Choć - dodam z ulgą - poziom trzeciego "Kogla mogla" i tak wystaje ponad żenującą średnią wyznaczaną przez krajowe komedie romantyczne z ostatnich lat.
-
Dobry film - ale, jak wiadomo, dobre jest wrogiem genialnego. Choć więc Marsh zgłębia tutaj podobną tematykę, co poprzednio - znów otrzymujemy obraz geniusza walczącego z przeciwnościami losu, aby udowodnić światu swoją niezwykłość - to efekt jest zdecydowanie mniej oszałamiający niż w przypadku "Teorii...".
-
Idealna odtrutka na przeładowanych wybuchowymi efektami cyfrowymi "Avengersów: Wojnę bez granic".
-
Nie chcę przez to powiedzieć, że fabuła "Dziewczyny..." jest pozbawiona sensu, banalna albo niedopracowana, ale z pewnością to nie ona była tu dla Carrisiego najważniejsza, liczyło się raczej wytworzenie specyficznej atmosfery spowitego mgłą koszmaru i wciągnięcie widza w emocjonującą grę, nawet za cenę pewnych nielogiczności i nieprawdopodobieństw.
-
Brak tu podobnych emocji, co w "San Andreas", nie ma też równie udanych dowcipów, co w "Podróży na tajemniczą wyspę" i ostatecznie seans "Rampage" sprowadza się do podziwiania cyfrowej demolki.
-
Ktoś może powiedzieć, że "Han Solo" to w porównaniu z "Rogue One" albo "Ostatnim Jedi" film rozczarowująco mało wywrotowy, ani przez moment nie próbujący wstrząsnąć uniwersum Gwiezdnych wojen. Moim zdaniem zapewnia on natomiast bardziej porywającą rozrywkę niż oba te tytuły - a w filmie o Hanie Solo to właśnie to, a nie jakieś wstrząsanie uniwersum, interesuje mnie najbardziej.
-
Choć więc wypada uczciwie przyznać, że "Kler" to kino nakręcone sprawną łapą, oferujące wciągającą rozrywkę i poruszające tematy, które na pewno poruszać należy, to trudno je jednak nazwać wielką sztuką. Nie dość, że ostro rozmija się z prawdą o ludziach Kościoła - bo naprawdę nie wszyscy księża są tak psychicznie zdeformowani, jak na dramatycznym portrecie pędzla Smarzowskiego - to jeszcze kończy się nędzną i wysiloną "sceną szokową".
-
Antoniak zręcznie posługuje się niedopowiedzeniami i z pomocą znakomitych aktorów oraz rewelacyjnego holdenderskiego operatora Lennerta Hillege buduje świat pozlepiany z tego co nam obce i bliskie, świat, który może nie do końca rozumiemy, ale który gdzieś głęboko siedzi w każdym z nas. I dlatego "Pomiędzy słowami" działa na człowieka z tak potężną mocą.
-
Niestety po pewnym czasie reżyserzy Russo & Russo popełniają ten sam błąd, co w przypadku swojego poprzedniego filmu, czyli "Avengers: Wojny bohaterów", pozwalając, aby główną atrakcją stała się cyfrowa zadyma, w trakcie której superherosi pełnią raczej rolę chłopaków - i dziewczyn - do bicia, niż imponujących zbawicieli świata.
-
Wśród wielu marnych, kompletnie nieśmiesznych amerykańskich komedii na szczęście wciąż jeszcze trafiają się takie niespodzianki jak "Wieczór gier": szalone, nieprzewidywalne, świetnie zrealizowane i autentycznie poprawiające nastrój, tak jak kiedyś filmy z Chevym Chase'em albo Steve'em Martinem.
-
Niektórzy mogą zapytać dlaczego niby mieliby oglądać po raz kolejny tę samą historię, ale odpowiedź jest w tym wypadku zabójczo prosta: oczywiście dlatego, że gliną walczącym o honor i całą resztę jest w tym wypadku Karl Urban, jego kusicielką - Sofía Vergara, a jego wymiętolonym przez życie mentorem - Andy Garcia.
-
Nie żeby sam film był idealny: bo wciąż mamy do czynienia z szybkim, nie dbającym o realizm akcyjniakiem, który co chwilę przerzuca nas w nową "lokację", nie wywołując przy tym jakichś głębszych emocji - ale tym razem jest przynajmniej nieco "brudniej" niż w poprzednich filmach cyklu, a jedna z zaprezentowanych tu scen akcji to najprawdziwszy majstersztyk, w perfekcyjny sposób łączący efekty specjalne ze staromodnymi makietami i wywołujący autentyczny dreszcz niepokoju o losy bohaterki.
-
Choć w pewnym momencie film Genovese popada w lekką monotonię, to sprytnie rozegrany finał wynosi go na wyższy poziom, pozostawiając nas z uczuciem satysfakcji i podobnej epifanii, jaką odczuwało się po seansie wcześniejszego dzieła reżysera.
-
Szkoda, że wszystko to, co dobre nie klei się w przekonujący obraz, który można by choć do pewnego stopnia traktować poważnie. Bo "Bodyguard zawodowiec" chce być i filmem akcji, i komedią, i romansem w jednym, a ostatecznie okazuje się być tylko zlepkiem barwnych, ale nie bardzo pasujących do siebie scen.
-
Podoba mi się, że Coogler nie postawił wyłącznie na efekty specjalne, ale też na bohaterów.
-
Co więc jest w "Niezwyciężonym" nadzwyczajnego, że warto mimo wszystko zmierzyć się z tą niewesołą opowieścią? Nie - nie tylko przekonująca, pełna bólu rola Gyllenhaala, choć to właśnie on zebrał za film największe pochwały. Moim zdaniem równie mocno zasłużyła się w tym wypadku Tatiana Maslany grająca rozdartą między sprzecznymi uczuciami dziewczynę Jeffa.
-
Powtórka z rozrywki, ale zrobiona z takim ogniem, że lepiej jej nie przegapić.
-
Nie wiadomo czy "Gniew" powstał po to żeby powiedzieć coś mądrego na niełatwy temat, czy raczej po to żeby zaimponować nam bezkompromisowością przekazu.
-
Dzieło z jednej strony świetnie przemyślane, poukładane i opanowane - zupełnie jak sam Borg - a z drugiej - nerwowe i kipiące od emocji jak McEnroe.
-
Dokument niezwykły: taki, który z równą przyjemnością obejrzy ten, kto piosenki Wojciecha Młynarskiego zna na pamięć i ten, komu tylko obiły się o uszy.
-
To na pewno rzecz z charakterem, zdecydowanie powyżej słabej średniej wyznaczanej przez współczesne kino komiksowe.
-
Od "Tylko dla odważnych" tchnie autentyzmem - nie tylko dzięki solidnej obsadzie i efektownym zdjęciom Claudia Mirandy, ale także dzięki dbającemu o realizm scenariuszowi opartemu na artykule Seana Flynna z pisma GQ.
-
Pomysł - jak marzenie. Tyle, że aby wykluło się z niego coś naprawdę imponującego, potrzebny by był reżyser, który z równą wprawą rozkręci oba wątki: najpierw kryminalny, a potem horrorowy. Dan Bush stosunkowo dobrze radzi sobie w pierwszej części - i to głównie za nią zgarnia u mnie jakiekolwiek punkty - ale kiedy trzeba przejść do nadnaturalnego straszenia, wykłada się jak pierwszy lepszy amator.
-
I może nie byłoby w tym nic złego, gdyby jeszcze reżyserowi udało się wydobyć z tych gatunkowych klisz coś własnego - albo chociaż naprawdę porządnie nas nastraszyć. Ani jedno, ani drugie nie ma jednak miejsca i choć da się "Dead Awake" obejrzeć do końca bez przysypiania, to wielkiej satysfakcji nie przynosi.
-
Z jednej strony - jest to rzecz obowiązkowa dla tych, którzy chcieliby poznać "oficjalną wersję" losów tej szalenie popularnej artystki, a z drugiej - trudno tu mówić o ujawnianiu jakichś szczególnie pikantnych czy szokujących faktów, a postać bohaterki ukazana jest w nader bezpieczny sposób.
-
Oczywiście dobra obsada to nie wszystko, ale w dużej mierze to właśnie dzięki niej reżyserowi Destinowi Danielowi Crettonowi udaje się tchnąć filmowe życie w historię opowiadaną przez Walls.
-
Okazuje się kolejnym filmem Bryana Cranstona, który warto zobaczyć głównie dla samego Bryana Cranstona, aktor wciela się w główną postać z pełnym poświęceniem i przechodzi w ciągu tych 100 minut imponującą metamorfozę, ale obrazowi brakuje ostatecznie mocnej filmowej puenty i zamiast poczucia satysfakcji czy zaskoczenia wjazd napisów końcowych powoduje raczej uczucie niespełnionej szansy.
-
Oferuje całą lawinę emocji i podnoszące na duchu przesłanie, dzięki czemu po seansie czujemy się trochę silniejsi i mądrzejsi niż przed.
-
Nie jest może horrorem, które będzie Was gnębił po nocach, ale to znakomicie zrealizowany film. Bo reżyser wcale nie podporządkowuje opowiadanej historii regułom filmowego horroru.
-
Ważne, że ktoś to wszystko światu pokazał - i to w tak piękny sposób.
-
Choć więc nie jest to do końca mój serial, choć trochę za często mnie usypia, to trzeba przyznać, że zalet mu nie brakuje. Wad też, ale jeśli macie ochotę na parę kolejnych godzin odwiedzić krainę, gdzie nad głową przemykają gigantyczne smoki, piękne kobiety chętnie się obnażają, a niewiernych facetów bez wahania skraca się o penisa - proszę bardzo.
-
Obejrzeć więc jak najbardziej można, ale jak na film twórcy powalającego dokumentu "Anvil! The Story of Anvil" "Jesienni zabójcy" są jednak czymś grubo poniżej oczekiwanego poziomu.