-
Czasem zrobiono trochę miejsca na groteskowy humor, lecz jest go, znowu, zbyt mało, żeby mogło to stanowić różnicę, która zadecyduje o wyższej ocenie. Czyli mamy po gwiazdce za każdą z gier.
-
Interesujące niuanse i frapujące detale muszą ustąpić miejsca frajdzie, jaką z tego wszystkiego ewidentnie ma sam Filoni, któremu śpieszno odwiedzać dawno niewidzianych przyjaciół, aranżować fajowe potyczki i pozwolić się wykazać utalentowanej ekipie odpowiedzialnej za efekty specjalne. I czasem to wystarczy.
-
Flanagan przyszykował swoje pożegnalne dzieło jako halloweenową błyskotkę skrojoną pod sezonowy katalog Netflixa, serial, który straszy tak, żeby przypadkiem nie wystraszyć, a po twórczości Poego meandruje jedynie pretekstowo, tak by nie zniechęcać nikogo literackimi proweniencjami.
-
Oryginalna wersja The Crazies korzystała z podobnych rozwiązań dramaturgicznych, co fabularny debiut Romero, jednak nie udało jej się powtórzyć sukcesu Nocy żywych trupów.
-
Horror, który garściami czerpie z "Amityville".
-
Z uwagi na kurczowe przywiązanie do filmowej serii brakuje serialowi własnego stylu, języka i charakteru. Dlatego, może nie tyle zmierza on ku autoparodii, co raczej pokornie mości się na miejscu dla drugoligowej podróbki, jakby rozumiejąc, że w Nowym Jorku jest miejsce tylko dla jednego Johna Wicka.
-
Legenda melodramatu Hoffmana jest prawdopodobnie większa niż on sam i tegoroczny "Znachor" jej nie przyćmi. Nie chodzi nawet o to, że u Gazdy nie wszystko zagrało. Że zabrakło werwy i indywidualnego stylu. Że ekspozycja niepotrzebnie pęcznieje, a ostatni akt wydaje się zbyt pośpiesznie rozegrany. Dla sporej części publiczności klasyk może być jednak tylko jeden.
-
Choć prędzej spodziewać się można, że "Sound of Freedom" zostanie wyniesione na ołtarze, jako święty oręż w wojnie, która przybiera absurdalne formy. Rozmowy o sztuce zastępuje tu bowiem polityka. Czego świadectwem jest również niniejsza recenzja.
-
Czuć, niestety, korporacyjne macki co i rusz chwytające za reżyserką batutę. Simienowi udaje się im wyrwać stanowczo zbyt rzadko.
-
Omawiany film ma być, przynajmniej na dłuższy czas, ostatnim z serii, ale bardziej niż głośne trzaśnięcie drzwiami przypomina ich cichutkie domknięcie.
-
Nie ma w tym filmie chyba ani jednego ujęcia, w którym kamera nie drgnęłaby dla zasady choćby o milimetr, to kino pośpieszne, nerwowe, ale i z nerwem.
-
Akcja ratowania "Raportu Pileckiego" powiodła się połowicznie. To kino pozbawione iskry.
-
Żadna kampania nie ociepli wizerunku PKP tak jak omawiany film. Oczywiście nie o to chodziło w tej świeżutkiej adaptacji słynnego opowiadania Romana Pisarskiego, ale, skoro ta się udała, to skorzystają wszyscy. Głównie najmłodsi widzowie, bo to dla nich jest ten film przeznaczony. "O psie, który jeździł koleją" od dzisiaj można oglądać na ekranach kin.
-
Staje się kolejnym przykładem serialu tłumaczącego nam oczywistości na podstawie powszechnie dostępnych informacji i nie działa ani jako fikcja, ani jako dokument, miotając się między chęcią przybliżenia faktograficznego kontekstu a rozpisania znaczącej historii. Nie wyszło ani jedno, ani drugie, po części z winy atroficznego scenariusza, po części z powodu tonalnego fałszu, bo Berg traktuje wszystkie postacie niczym kreskówkowy anturaż uatrakcyjniający jego dokumentalne zapędy.
-
Ta jest całkiem efektowna, choć to nie dzięki tym rzadkim przebłyskom "Matce" udaje się z chlupnięciem odbić od gatunkowego, grząskiego dna, lecz za sprawą Lopez, która nie daje się sprowadzić do roli błyskotki albo ciekawostki i zawłaszcza cały film dla siebie. To nadal nie wystarczy, aby go z czystym sercem polecić, od tego jestem daleki, ale może da do myślenia producentom, aby przy następnej okazji obsadzić ją w czymś lepszym.
-
Warszawa z nowego serialu Jacka Borcucha i Jakuba Żulczyka nie jest przecież miastem innym niż to, które znamy i my, ale Czuły patrzy na nie prawie wyłącznie przez swoje czarne okulary.
-
Liczne nominacje do prestiżowych nagród, jakie zbierają "Duchy Inisherin", w tym osiem nominacji do Złotych Globów, najwięcej wyróżnień spośród wszystkich tegorocznych tytułów, pozwalają myśleć, że będzie to jedna z najjaśniejszych pozycji na tegorocznej hollywoodzkiej mapie. Zasłużenie.
-
Jedna z najlepszych telewizyjnych premier ostatnich miesięcy.
-
Östlund to twórca umiejący wyważyć sztubacką śmiałość i reżyserską rozwagę na tyle, że mocno trzyma lejce do końca. Obejrzeć trzeba.
-
Słowem, hipnotyzująca "Kowbojka z Kopenhagi" to tylko Nicolas Winding Refn i aż Nicolas Winding Refn, zależnie od prywatnej perspektywy i osobistej oceny dotychczasowej twórczości duńskiego twórcy. Zrealizowany dla Netfliksa serial to przedłużenie jego dotychczasowych poszukiwań twórczych, wypadkowa jego pierwszych, kopenhaskich dzieł, i tych późniejszych, z braku lepszego słowa - hollywoodzkich. Mało kto ufa sobie tak bezgranicznie jak Nicolas.