-
Quentin Dupieux wraca. A raczej: nie wychodzi ze swojego świata, tylko rozstawia w nim nowe rekwizyty. Tym razem zamiast morderczych opon czy zabójczych skórzanych kurtek mamy teatr. I to taki z pretensją do kina. Albo kino z pretensją do teatru. Zależy gdzie kto stoi, kiedy opada kurtyna.
-
"The Last Showgirl" nie jest filmem złym - jest filmem niedosyconym. Zostawia widza w zawieszeniu, gdzieś pomiędzy podziwem dla rzemiosła a poczuciem, że coś tu mogło wybrzmieć mocniej, celniej, prawdziwiej. Bo opowieść o kobiecie, która nie chce zejść ze sceny, sama powinna mieć więcej scenicznego magnetyzmu. Tymczasem światła gasną, kurtyna opada - a w widzu zostaje jedynie cień emocji, które mogły tu wybuchnąć, ale nigdy nie dostały na to szansy.
-
W swojej złożoności "Emilia Pérez" jest również filmem o brutalności systemów - mechanizmach władzy, przemocy i kontroli, które nie znikają tylko dlatego, że ktoś chce być "kimś innym". Emilia może porzucić stare życie, ale ono nie porzuca jej. Bo w świecie rządzonym przez brutalną hierarchię nie ma miejsca na nowe początki, są tylko kolejne rozdziały tej samej historii.
-
"Babygirl" to opowieść, która ślizga się po krawędziach gatunków, kokietuje widza i co chwila wymyka się z szufladki, do której próbujemy ją wcisnąć. Z jednej strony - erotyczny thriller o relacji między CEO a młodym stażystą. Z drugiej - błyskotliwa dekonstrukcja współczesnych narracji o władzy, seksualności i granicach wolności. A może coś jeszcze innego? Ostatecznie, to film o tym, jak trudno być człowiekiem - w każdym sensie.
-
Heretic jest filmem, który zaczyna się jak klasyczna historia o nawiedzonym domu, ale szybko skręca w rejony kina teologicznego - choć bardziej od wiary interesuje go jej brak. Reżyserski duet: Scott Beck i Bryan Woods bawią się tropami gatunkowymi, ale robią to z manierą, która wyraźnie daje znać: to nie ma być "horror". Tu nie chodzi o strach. Tu chodzi o pytania.
-
"Maria Callas" to piękny, elegancki film, który przypomina muzealne eksponaty: imponuje, ale nie porusza. Larraín tworzy coś w rodzaju wizualnego poematu o przemijaniu, ale przy tym gubi puls życia swojej bohaterki. Działając bardziej jako estetyczne doświadczenie niż emocjonalne przeżycie, pozbawione jest iskry, która czyniła Marię Callas ikoną większą niż życie. Trudno więc nie oprzeć się wrażeniu, że to film bardziej o legendzie niż o kobiecie. A szkoda, bo kobieta mogłaby nas porwać.
-
Nagrodzona Złotą Palmą w Cannes "Anora" w reżyserii Seana Bakera wydaje się z pozoru być kolejnym komentarzem społecznym na modłę "Red Rocket" czy "The Florida Project". Jednak zamiast opowieści o wielkim amerykańskim śnie przeplatanym upadkiem, Baker prezentuje coś bardziej przewrotnego: wariację na temat Dickensa z hollywoodzkim screwballowym humorem w tle. Brzmi chaotycznie? Bo takie właśnie jest - i w tym tkwi jego siła.
-
Pedro Almodóvar w "W pokoju obok" stawia kroki, które bardziej przypominają niepewne poszukiwanie równowagi niż taniec mistrza. Film oparty na powieści "What are you going through" Sigrid Nunez, miał być subtelną medytacją o przyjaźni, śmierci i wyborze własnej drogi do odejścia. Tymczasem otrzymaliśmy opowieść, która zdaje się być obezwładniona własną ambicją - pełną konceptualnego sztafażu, ale emocjonalnie pustą.
-
Corbet tworzy tu kino niemal ekspozycyjne. Wielkie przestrzenie brutalistyczne budowli kontrastuje z kameralnością wewnętrznych dramatów. Kamera operatora Lola Crawley'a towarzyszy bohaterom z niepokojącą bliskością, lecz nigdy nie pozwala się im całkowicie odsłonić. Często czujemy, że oglądamy nie tyle historię, co strukturę, projekt, jakby scenariusz i realizacja były swoistym rzutem architektonicznym duszy.
-
Filmowa uczta. Palce lizać. Przystawka, danie główne i deser w jednym. Jakiekolwiek kulinarne odniesienia w przypadku filmu Tran Anh Hunga są bardziej niż na miejscu.
-
"Czy przeszczepiając człowiekowi mózg świni, będzie on jeszcze człowiekiem czy już świnią?" - zdanie wypowiedziane przez jednego z nastoletnich bohaterów "Monstera" spokojnie mogłoby posłużyć za oś scenariusza w filmie Davida Cronenberga.
-
Afirmacji prostoty i powtarzalności będzie w "Perfect Days" towarzyszyła raczej atmosfera kojącej kontemplacji niż zderzenia z nieprzystająca do niej rzeczywistością. Na czoło błogo sunącej donikąd historii wysuwa się nie tyle wyświechtana potrzeba dostrzeżenia piękna w codzienności, ile uznaniu prawa do życia na własnych zasadach w świecie, gdzie wszystko stara się nam mówić jak powinniśmy żyć.
-
Gdyby spróbować wcisnąć "Czasem myślę o umieraniu" w jeden gatunek, trzeba by sięgnąć po karkołomną hybrydę kina touchy-feely, anty-rom-comu i czarnej komedii.
-
Song proponuje raczej trzeźwiejsze, ale nie pozbawione uroku spojrzenie na gatunkowe schematy, mówiąc wprost: to, że love story nie rozgrywa się w niesamowitych okolicznościach, nie znaczy, że jest w czymkolwiek gorsze.
-
Nie żebyśmy nie widzieli takich problemów w dziesiątkach innych filmów o dorastaniu... Jednak w dzisiejszych czasach stworzenie czysto oryginalnej fabuły wydaje się niemożliwe.
-
Jeżeli ktoś oczekiwał komedii w stylu "Bohatera ostatniej akcji", polegającej na zderzeniu wymyślonej postaci z realnym światem, to się zawiedzie. Owszem, Barbie i Ken są zdumieni, że w sklepie trzeba płacić, ale wątek ten znika, zanim się na dobre pojawi.
-
Ma dobre tempo, choć odrobinę zmęczyło mnie częste tłumaczenie fabuły przez różne postaci.
-
Nie ma nic złego w odchodzeniu w adaptacjach filmowych od oryginału, ale w przypadku nowego "Pana Samochodzika i templariuszy" pomysły scenarzysty sprawiły, że główny bohater bardziej kojarzy się z różnymi ikonami popkultury niż z panem Tomaszem z powieści Zbigniewa Nienackiego. Co gorsza, nie przekłada się to wcale na atrakcyjniejszą fabułę.
-
Fani i krytycy często mieszają "Artefakt przeznaczenia" z błotem, zapominając, że nie da się w wieku trzydziestu czy czterdziestu lat przeżyć ponownie szybszego bicia serca z dzieciństwa. Cóż, czasem trzeba zadowolić się po prostu dobrym filmem przygodowym.
-
Dałabym 100% punktacji, ale obniżyłam ze względu na nieco zbyt bezwstydne wyciskanie łez życiorysem Rocketa.
-
Zadowoli więc chyba jedynie młodszą widownię, nie tak oczytaną i chłonącą jak gąbka każdą bardziej widowiskową opowieść SF, a także być może fanów Colina Farrella, choć do grania to on miał tu akurat naprawdę bardzo niewiele.
-
Dla Ukraińców stoczona 29 stycznia 1918 roku z bolszewikami bitwa pod Krutami ma takie znaczenie, jak dla Greków Termopile czy dla Polaków Westerplatte. Nie ma się więc co dziwić, że setną rocznicę tych wydarzeń rząd ukraiński postanowił uczcić filmem kinowym. W takich okolicznościach powstał dramat wojenny Ołeksija Szaparewa "Kruty 1918", któremu wprawdzie daleko jest do bycia dziełem wybitnym, ale na pewno jest wzruszającym.
-
"Siódma kula" - ostatnia część trylogii historyczno-rewolucyjnej Alego Chamrajewa - okazała się jednocześnie filmem najbliższym stylistyce easternu. Mamy w niej wszystkie podstawowe elementy składające się na klasyczną opowieść z Dzikiego Wschodu: stróża prawa tropiącego pośród stepu i gór przywódcę okrutnej bandy, piękną femme fatale i połączone ze strzelaninami konne pościgi.
-
W lutym 2014 roku na ukraińskim Krymie pojawiły się tak zwane "zielone ludziki", czyli pozbawieni dystynkcji żołnierze rosyjscy, którzy otrzymali rozkaz zbrojnego opanowania półwyspu. Z kolei okręty rosyjskiej Floty Czarnomorskiej przystąpiły do blokady swoich ukraińskich odpowiedników. Najdłużej stawiała opór załoga trałowca "U311 Czerkasy". Kilka lat później poświęcony jej film nakręcił - wykształcony między innymi w łódzkiej "Filmówce" - Tymur Jaszczenko.
-
Oczywiście, film mógłby być znacznie lepszy, gdyby twórcy porządnie przysiedli przy projekcie, zamiast uznać, że nakręcą chałturkę, ale nawet w kształcie, w jakim ostatecznie wszedł do dystrybucji, nie ma co przesadnie rozdzierać szat nad straconą szansą.
-
Dzisiaj temat podjęty przez uzbeckiego reżysera Alego Chamrajewa w "Bez strachu" - środkowej części jego trylogii historyczno-rewolucyjnej - nikogo by nie zdziwił. Ba! idealnie wpisałby się w nastroje społeczne. Gdy jednak film ten powstawał, czyli pół wieku temu, wciąż u części mieszkańców środkowoazjatyckich republik Związku Radzieckiego mógł wywoływać mieszane uczucia. Jego fabuła osnuta jest bowiem wokół walki kobiet muzułmańskich o równouprawnienie.
-
Po sukcesie "Wystrzału na przełęczy Karasz" Bołotbek Szamszyjew postanowił nakręcić kolejny rozgrywający się w ojczystej Kirgizji eastern. Jego poetycki tytuł - "Szkarłatne maki Issyk-Kulu" - w dużej mierze odpowiada nastrojowi filmu, w którym ponownie świetną rolę zagrał Sujmenkuł Czokmorow. Gdyby aktor ten przyszedł na świat w Stanach Zjednoczonych, mógłby zrobić karierę na miarę Charlesa Bronsona.
-
Premiera "Złotego tronu" - drugiej odsłony dylogii Rustema Abdraszewa "Chanat Kazachski" - miała miejsce dwa lata i trzy miesiące po pierwszych pokazach "Diamentowego miecza". Co nieco zmieniło się w tym czasie w samym Kazachstanie, a dowodem na to fakt, że z filmu zniknęły tym razem wszelkie nawiązania do postaci prezydenta Nursułtana Nazarbajewa, któremu w grudniu 2016 roku oddawano na ekranie prawdziwe hołdy.
-
Zdaję sobie sprawę, że tytuł dzisiejszej recenzji może wydać się niezrozumiały. W tekście jednak wszystko jest, jak sądzę, właściwie wyjaśnione. A dotyczy on adaptacji "Dnia dłuższego niż stulecie" - kolejnej powieści kirgiskiego klasyka Czingiza Ajtmatowa, którą tym razem przeniósł na ekran - pod tytułem "Mankurt" - turkmeński reżyser Chodżakuli Narlijew.
-
Choć "Tomyris" jest wielkim freskiem historycznym, nie należy odczytywać jej literalnie. To bowiem film, który powstał na polityczne zamówienie poprzedniego prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa. Reżyser Akan Satajew wypełnił je w stu procentach, co oznacza, że "dowiódł", iż słynna tytułowa pogromczyni Cyrusa Wielkiego jest częścią kazachskiej tożsamości narodowej.
-
Akcja "Wejścia na Fudżi" Bołotbeka Szamszyjewa wcale nie rozgrywa się w Japonii, ale na terenie sowchozu nieopodal dzisiejszego Biszkeku. Tam z okazji Dnia Zwycięstwa spotykają się czterej przyjaciele - weterani wojenni - by przypomnieć sobie dawne, chwalebne i bohaterskie czasy. Nastrój rujnuje jednak wspomnienie szkolnego kolegi, którego z nimi przy stole biesiadnym nie ma. Ekranizacja sztuki Czingiza Ajtmatowa i Kałtaja Muchamedżanowa.
-
Komu podobał się "Thor: Ragnarok" oraz "Strażnicy Galaktyki", ten zapewne polubi najnowszy film MCU pod tytułem "Thor: Miłość i grom". Splecenie zwariowanej komedii z realnymi dramatami to ryzykowne działanie, a czy twórcom się udało, na to każdy musi odpowiedzieć sam.
-
W roku śmierci Czingiza Ajtmatowa w bliskim kirgiskiemu pisarzowi Kazachstanie powstała druga ekranizacja jego głośnej książki z lat 60. - "Żegnaj, Gulsary!". Podjął się tego zasłużony dla kinematografii środkowoazjatyckiej Ardak Amirkułow, który uczynił z historii przyjaźni człowieka i konia uniwersalną opowieść o opresyjności systemu politycznego oraz walce o wolność i godność.
-
Zróbmy film, żeby sprzedać kilka modeli zabawek. Ale dołóżmy do niego jakieś fobie, obsesje i niepewności siebie, żeby było bardziej głęboko.
-
Interesujący powiew egzotyki, nawet jeśli składające się nań nowelki grozy niezupełnie odpowiadają tytułowi.