
Filmowe odloty
Źródło-
Kino w pewnym sensie banalne. Ale ja chcę od życia tego, co banalne.
-
Choć scenariusz jest przede wszystkim o Elle, to reżyseria kręci się wokół zanadto wyeksponowanych reakcji chłopaków. To trochę tak jak Noah Baumbach udawał, że kręci "Historię małżeńską", a kręcił Adama Drivera w opałach.
-
Przypomniał mi się obejrzany w zimie film "Nad rzeką, której nie ma", który z miejsca polubiłam, chociaż nie mogłam go jakoś pokochać, bo nigdy nie czułam pociągu do chłopackich przygód w lesie, do namiotów i ognisk, o których śnią zdaje się Admirał, Ataman, Wódz i Pasza. Jest to jednak perfekcyjny destylat melancholii, obraz który przywołuje wizję wakacji marzeń - wizję taką, którą tworzysz właśnie wtedy, gdy nie ma zbyt dużo czasu na odpoczynek i myślenie o niebieskich migdałach.
-
Właśnie dlatego, gdy piszę o "Pixote", wiele słów wydaje się fałszywych - zbyt wielkich, zbyt błahych, przestrzelonych, patetycznych - i właśnie dlatego zwlekałam z napisaniem własnej opinii. Zwykle mocując się ze słowami staram się precyzją oddać sprawiedliwość twórcy. W tym przypadku chciałam się od niego odsunąć, a Babenco pokornie mi na to pozwolił.
-
Ciekawsze w serialu jest to, jak wygląda Warszawa i w ogóle lata 80. Zapisane w naszej pamięci jako dekada przemian, zapaści ekonomicznej i "Człowieka z żelaza", polskie ejtisy w "Siedmiu życzeniach" to właściwie raj, nieskalany nutą polityki, a zapowiadający najntisowe marzenia o kapitalistycznym rozwoju, międzynarodowych projektach, artystycznym freelancingu i powszechności amerykańskiej stylówy.
-
To, jak klasyczne dla coming-of-age'owej narracji tropy splatają się tu z refleksją na temat poczucia tożsamości i przynależności, jest tak świeże, lekkie i powabne, że "Jeszcze nigdy..." ogląda się z przyjemnością właściwą odkrywaniu nowych wymiarów zupełnie przecież wyświechtanych motywów.
-
Ma pewną dozę uroku. Jest to co prawda urok powszedni - zawarty w prostej historii, wyglądzie obficie porośniętego lasem małego miasteczka i zamieszkujących je ludzi, których po prostu da się lubić - ale wciąż miło mu się poddać.
-
"Nagiemu dzieciństwu" daleko jest do dezynwoltury Godarda i swoistego refleksyjnego komizmu kina francuskiego tamtych lat - Pialat opowiada prosto, a jego styl czasem przypomina surowość kina młodych gniewnych, tyle że w kolorze.
-
Skrzyżowanie Godardowskiej Nowej Fali z socjalistyczną retoryką.
-
Nazwijcie mnie staroświecką - lubię, jak ten szlachecki angielski świat uwodzi niewysłowionymi pragnieniami, jak narratorka zgryźliwie komentuje zachowania postaci, z sympatią odnosząc się do ich problemów różnej maści i wagi.
-
Miałam z oglądania "Sex Education" taką frajdę, jak nastolatki rozwalające graty kijem bejsbolowym.
-
Po pruderyjnych seks-komediach i gościnnych filmach Johna Hughesa "Heathers" zaproponowało epickie zamknięcie dekady i zwieńczenie popularności beztroskich teen movies. Jonathan Bernstein w "Pretty in Pink. The Golden Age of Teenage Movies" pisze, że ten "pogardzany przez wiele lat gatunek dokonał zemsty w postaci filmu, którzy przybił ostatni gwóźdź do trumny nastoletniej ery". I ja się całkiem zgadzam, bo lata 90. to już przecież totalnie inna bajka. A właściwie koszmar.
-
Już samo otwarcie uwodzi wszystkie zmysły: oglądamy Chicago nocą, w zwolnionym tempie, w tle słychać dźwięki rozkoszy przeplatane dziwnie podniecającą, ambientową muzyką.
-
Dobre kino o dojrzewaniu wzrusza właśnie wtedy, gdy niespodziewanie dajesz się zaskoczyć postaciom, od których niczego nie oczekiwałeś_aś - "zwykłych" skejterów, co dużo się śmieją.
-
"Kolorowe pończochy" Janusza Nasfetera są o małych szczęściach, które w latach 50. były wszakże dla wielu młodych ludzi zwyczajnie niedostępne.
-
Nazwanie Waves połączeniem "Manchester by the Sea" i "Moonlight" jest zupełnym nieporozumieniem - Shults nie ma ani głębokiego zrozumienia Lonnergana, ani subtelności Jenkinsa. Z "Moonlight" łączy "Waves" chyba jedynie wyczulenie na zmysłowość obrazów, ale i tu laureat Oscara wygrywa przedbiegach.
-
Stillerowi udało się coś absolutnie fantastycznego: bezpretensjonalne uchwycenie ducha lat 90. z jednej strony i stworzenie wiązanki ikonicznych dla tej dekady motywów z drugiej.
-
Mam zasadniczy problem z tak krótkimi filmami dokumentalnymi: nawet jeśli ich twórcy decydują się pokazać wycinek jakiegoś fenomenu, to w 1,5 godziny mogą zaoferować wyłącznie nostalgiczną przebieżkę, a i to w tempie olimpijskiego sprintu, a nie sympatycznego truchtu. Gdy tylko podniecisz się młodym Stingiem i muzyką Pat Benatar, a serce zatęskni za ejtisowymi rytmami, film jest już 5 lat później, i nawet jednego refrenu "Love Is A Battlefiled" nie możesz posłuchać do końca.
-
"W zakolu rzeki" na pewnym poziomie jest dziwniejsze od "Miasteczka Twin Peaks czy "Blue Velvet".
-
Fabularnie prosty, ale niezwykle charakterny - każda z dziewczyn jest postacią z krwi i kości, nieskażoną aktorskimi manierami i bez pretensji do stworzenia "kreacji". Całość olśniewa swojskością, pomimo tak odległego kontekstu, jakim dla wielu z nas jest skejterska kultura.
-
Niezwykły portret rodzącej się właśnie nienormatywnej tożsamości.
-
Bywają jednak filmy, które dla dojrzewania znajdują metaforyczny kontrapunkt - wyjątkowo malowniczy i nieoczywisty. Zatrzyj ślady Debry Granik jest właśnie takim filmem, w survivalowej poetyce opowiadającym o nieprzepracowanej przez córkę i ojca traumie.
-
Ma w sobie zarówno szorstkość kina młodych gniewnych, jak i energię Mathieu Kassovitza rodem z jego arcydzielnej "Nienawiści".
-
Z jednej strony Jennifer Reeder, reżyserka filmu, trzyma sztamę z Refnem - ze szczerym zachwytem koloruje świat na neonowo, gdzieniegdzie podsypując go brokatem. Z drugiej strony nie można oprzeć się wrażeniu, że śmierć nastolatki to tylko pretekst to eksplorowania świata perwersji, pretekst, który znika na długie fragmenty filmu, przywołując wspomnienie o skandalicznej "Przygodzie" Antonioniego.
-
Akcja jest wartka, casting doskonały, scenografia dostosowana do wzrostu aktorów i aktorek, a utwory - na czele z "My Name Is Tallulah", "Tomorrow" i "You Give a Little Love" - wyborne. Bugsy może robi zwyczajnie "to i tamto", jak przeciętny małoletni gangster, ale Parker zrobił po prostu znakomity film.
-
Poetycki wymiar "Romancy..." ujawnia się tam, gdzie zwykliśmy go szukać: w ujęciach jeziora, które odbija intensywny blask słońca, w swawoli, z jaką młodzi jedzą wiśnie na złość pewnemu bucowi, w delikatności naszyjnika, który na randki przywdziewa dziewczyna.
-
"Wielką majówkę" w reżyserii Krzysztofa Rogulskiego można próbować odczytywać w kluczu coming of age'owym, ale tak naprawdę ważne jest tu nie tyle "przejście" z jednego etapu życia w drugi, inicjacja seksualna lub emocjonalne dojrzewanie, ile młodzieńcza z ducha beztroska i poszukiwanie własnej wersji wolności w niesprzyjającej ku temu rzeczywistości.
-
Gdyby we "Władcach przygód" z tych "miejsc akcji", służebnych wobec fabuły, uczynić pełnoprawny element filmu, świat o określonych właściwościach i klimacie, udałoby się być może odtworzyć aurę niesamowitości, która częstokroć spowija przygodowe kino. W takim otoczeniu ciekawe historie piszą się same.
-
Desiree Akhavan w "Złym wychowaniu Cameron Post" udaje się to, na czym wyłożył się Joel Edgerton w "Wymazać siebie": uchwycenie drżącego w posadach, niepewnego dojrzewającego młodego człowieka.
-
Powrót do lat 80. to w "Bumblebee" nie tyle powrót do tych "złotych" czasów naznaczonych globalizacją rozrywki, ile do czasów świetności samych Transformerów.
-
Wzruszyły niejednego widza w Polsce, poruszonego tragizmem tej uniwersalnej historii, która odbija się w muzyce wykonywanej przez jej bohaterów. Losy Ally i Jacka to filmowy samograj, a jakże, ale wystarczy parę nieostrożnych ruchów, by wzruszającą opowieść zamienić w bezczelny emocjonalny szantaż.
-
Zawsze powtarzam, że na wiele niedociągnięć w komediach romantycznych jestem w stanie przymknąć oko, bo darzę ten gatunek sympatią zupełnie nie-ironiczną i daję się wkręcać i robić w bambuko. W przypadku "Serce nie sługa" po pół godzinie wiedziałam już, że akcja się nie rozkręci i nikt nie naprawi paskudnych dialogów.
-
Smarzowski przede wszystkim świetnie prowadzi aktorów, którzy ewidentnie lubią z nim pracować i niwelują braki scenariusza. Jednak niektóre wątki są niedociążone uwagą, a błędy montażowe widoczne są gołym okiem nawet dla "niedzielnego widza". Fabuła grzebie ciągle w tym samym, wyłożonym w pierwszej scenie problemie moralnej zgnilizny instytucji kościoła katolickiego w Polsce.
-
Solidna, wykręcająca trzewia sensacja, z garścią świetnych pomysłów, którym zabrakło odrobiny wyobraźni.
-
Nie jest zapewne serialem idealnym, ale budzi we mnie gorące uczucia: tęsknotę za intensywnością przeżyć, nostalgię, dziecięcą radość.
-
Brakuje w nim prawdziwie przejmującego momentu, emocji przeżywanych całym ciałem i ulotnych spojrzeń w stronę przyszłości. Jest to jednak film wolny od estetycznych sentymentów, który zwraca się ku młodości - nie tej wyobrażonej przez masy, ale tej przeżywanej przez każdego nastolatka z osobna.
-
Ezra Edelman po kolei wypełnia kontury wszystkimi odcieniami szarości. Dekonstruuje mity, ujawnia XX-wieczną sieć relacji społecznych, demaskuje upodobanie Amerykanów do sławy i blichtru oraz ślepą wiarę w media.
-
Przede wszystkim jednak, paradoksalnie, w cień usuwa się "pieskość", bo choć film jest o psach, to bardziej niż psi bohaterowie interesują nas głosy, którymi oni mówią.
-
Dużo można pisać o powabie "Lady Bird", a w jego centrum stoją przecież przede wszystkim relacje rodzinne. Dawno nikt nie zgłębił ich tak dokładnie, jak Greta Gerwig.
-
Wysoce stylowe kino o ludziach, o których niewiele wiem, ale którzy, z jakiegoś nieznanego mi powodu, lubią te niezbyt ładne kiecki.
-
Niewielu reżyserów ma bowiem dość pokory, by przyznać się do fascynacji błahostkami. Niewielu otwiera nas na synestezyjną naturę kina. Część z nich wie za to, jak połechtać nasze ego, a nie tylko posmyrać po plecach. Ci opowiadają historie - Guadagnino w "Tamtych dniach..." uwodzi jedynie nasze zmysły.
-
"Listy do M. 3" są po prostu chybionym świątecznym prezentem: ładnie zapakowanym bibelotem, którego wolelibyśmy nie przyjmować.