Zbigniew Banaś
Krytyk-
Tarantino od początku swojej kariery uważa, że siła kina nie polega na dokumentalnym odzwierciedlaniu rzeczywistości, ale na jej dynamicznym, kreatywnym przetwarzaniu. A siła ta jest wielka. Umiejętne pokazanie ekstremalnej przemocy - na ekranie, a nie w życiu - może nawet doprowadzić do katharsis. I o tym, tak naprawdę, jest jego najnowszy film.
-
Jeżeli ktoś pamięta nagrodzoną kilka lat temu na wielu festiwalach chilijską tragikomedię "Gloria", to "Gloria Bell" zapewne da mu poczucie déja vu. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem amerykańska historia wzlotów i upadków w życiu dojrzałej kobiety nie tylko nie różni się specjalnie od latynoskiego pierwowzoru, ale nawet została nakręcona przez tego samego reżysera, Sebastiána Lelio.
-
Połączenie tradycyjnej konwencji gatunku z filozoficzną nadbudową i komediowym podtekstem w niektórych scenach przynosi ciekawe efekty, choć są również momenty, w których ta sama forma staje się monotonna.
-
Na pewno nie jest porażką artystyczną, ale ten przestylizowany film tylko chwilami wznosi się ponad poprawną adaptację pierwowzoru literackiego.
-
Na szczęście Van Groeningen oprawia fabułę w soczystą ścieżkę dźwiękową, niebanalnie ilustrującą nawet ekstremalną amplitudę emocji. Po raz kolejny reżyser udowadnia, że umiejętność integracji muzyki i obrazu należy do jego najmocniejszych atutów. Dużo dobrego można również powiedzieć o grze aktorskiej.
-
Połączenie sił twórczych Lady Gagi i Bradleya Coopera zaowocowało wieloma wpadającymi w ucho piosenkami, które stanowią mocny walor najnowszej produkcji. Sekwencje koncertowe są równie imponujące. Jeżeli komuś wydaje się, że dobrze zna fabułę filmu z przeszłości i nie musi się znów fatygować do kina, to jest w błędzie. Sama muzyka w nowym wydaniu warta jest ceny biletu.
-
Formę filmu można by spokojnie określić mianem groteskowego dramatu, gdyby nie to, że w niektórych swoich aspektach krzywe zwierciadło rzeczywistości okazuje się do bólu prawdziwe.
-
Gdyby tylko scenariusz był trochę lepszy, moglibyśmy mówić o całkiem niezłym filmie. A tak, jest ledwie średnio. I to tylko w niektórych momentach.
-
Nade wszystko jednak "Czwarta władza" stanowi hołd złożony tradycyjnej, rzetelnej pracy dziennikarskiej.
-
Produkcja, która chce być lubiana przez publiczność i na szczęście daje się lubić, głównie dzięki przykuwającej oko kreacji Danielle Macdonald w tytułowej roli. Dodatkowym walorem filmu są wplecione w fabułę elementy muzyki rapowej i hip-hopowej, oczywiście pod warunkiem, że ktoś lubi tego rodzaju dźwięki.
-
Dość schematycznie naszkicowany portret dysfunkcyjnej rodziny jest jednym ze słabszych elementów filmu. Przewidywalnie słabszym. Współczesne kino obyczajowe w Stanach Zjednoczonych tradycyjnie buduje dramaturgię wokół konfliktu jednostek, jednocześnie minimalizując rolę sił społecznych oraz instytucji i organów państwowych.
-
Większość zwrotów akcji jest sygnalizowana z dużym wyprzedzeniem, a sedno przesłania sprowadza się do przedstawienia życia rodzinnego jako jedynej znaczącej w życiu wartości. Film ten równie dobrze mógłby powstać wiele lat temu w prawie niezmienionej formie.
-
Najprawdopodobniej to frapujące, choć ułomne dzieło Pfistera okaże się zbyt mało pasjonujące dla miłośników kina akcji, za mało refleksyjne dla domorosłych filozofów i nadmiernie uproszczone dla jajogłowych. Może tylko miłośnicy sztuki obrazu poczują się wystarczająco usatysfakcjonowani, tym bardziej, że jak na ironię wizja futurystycznego świata została zrealizowana na coraz bardziej staroświeckiej taśmie światłoczułej.