-
Mocno depresyjny i na wskroś przesiąknięty gorzką ironią, skierowany zdecydowanie do starszej widowni - film daje ostrego kopa, porównywalnego z wypiciem mocnego espresso.
-
Kurzel zrobił wręcz idealny film kostiumowy i wielu innych twórców kina gatunkowego mogłoby się od niego uczyć - udało mu się zamienić nieco przykurzoną szkolną lekturę w dynamiczne, porywające widowisko, a przy tym udowodnić, że dzieła Szekspira są nieśmiertelne.
-
Przyznaję, że jako technicznemu laikowi, wyjątkowo ciężko mi było przebrnąć przez ten seans, choć niestraszne mi ciężkie psychodramy typu "Rzeź" Polańskiego czy filmowe adaptacje utworów Tenneessee Williamsa. Z drugiej strony, osobom związanym z branżą informatyczną, które wybiorą się do kina zachęcone tytułem, może nie spodobać się wnikanie w ciemne zakamarki psychiki Jobsa i jego patologiczne relacje rodzinne.
-
Jawi się niczym zielonoskóry Grinch, który kradnie prezenty spod choinki i oznajmia, że w tym roku świąt nie będzie - wszelka magia bożonarodzeniowa ulatnia się powoli z każdą minutą filmu. Całe szczęście, że do świąt jeszcze daleko i być może widz zdąży do tego czasu zapomnieć o tym koszmarku.
-
Obraz nostalgiczny, świadomie odnoszący się do początków serii o najsłynniejszym szpiegu świata. Reżyser konfrontuje tutaj postać doświadczonego agenta z jego nieco anachronicznymi metodami śledztwa z nowoczesnymi systemami komputerowymi, które mają przejąć zadania agencji wywiadu.
-
Seans "11 minut" szybko zaczyna jednak nużyć, a nawet irytować, bo trudno ułożyć z tych puzzli jakąś sensowną i logiczną całość. Niewykluczone, że właśnie takie było założenie reżysera, jednak zupełnie tego nie kupuję.
-
Tym, co mocno razi w "Legend" jest narracja filmu, prowadzona z off-u przez dziewczynę, a później żonę Reginalda - Frances. Jest ona o tyle infantylna i naiwna, o ile kontrastuje z tematyką filmu, tj. życiem i porachunkami gangsterów.
-
Meyers przypomina też, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć wszystko od nowa. Dokładając do jej niewątpliwego talentu reżyserskiego doskonały duet aktorski - Roberta De Niro i Anne Hathaway, otrzymujemy film uroczy i bezpretensjonalny, przy którym można się odstresować i na chwilę oderwać się od gonitwy dnia codziennego.
-
Juarez to miejsce, gdzie nie ma miejsca na płacz, strach i procedury, a jak raz wejdzie się do tego świata, to zmienia ono człowieka w sposób nieodwracalny - podobnie jest z seansem "Sicario", który ciężko wymazać z pamięci.
-
Twórca "Manhattanu" pokazuje tu ponadto, że wszyscy jak żyjemy kochamy się w ideach i to one utrzymują nas przy zdrowych zmysłach. Nie chodzi tu tylko o wizję morderstwa doskonałego, ale również o bardziej przyziemne sprawy, jak marzenia o ucieczce od rutyny dnia codziennego i podróżowaniu po świecie czy fantazjowanie o romansie ze starszym profesorem.
-
Film ciepły i pogodny, niosący nadzieję dla wszystkich dziwaków i odmieńców tego świata, że nawet oni mają szansę na odnalezienie miłości swojego życia. Pokazuje również, że pornografia, alkohol i używki nie są w stanie zapełnić życiowej pustki i wcześniej czy później należy powrócić na "właściwe tory" - byleby nie za późno...
-
Ma wiele warstw i wnikliwemu widzowi dużą przyjemność sprawi ich odrywanie i docieranie do sedna. Reżyser rozrzuca przy tym wiele tropów w ten sposób, że łatwo się w nim pogubić - każdy nowy element jest w stanie przekreślić całą dotychczasową interpretację.
-
Vinterberg stworzył dzieło zaskakująco chłodne i podszedł do historii z dużym dystansem, więcej przekazując obrazami niż dialogami, które są tu nadzwyczaj oszczędne.
-
Obraz Kriegera jawi się więc jako prawdziwa perełka w dzisiejszym kinie - do tego estetycznie opakowana i oprawiona piękną, nastrojową muzyką.
-
Największym błędem filmu jest jednak brak konsekwencji. Espinoza wyprowadza pesymistyczną i ostrą jak brzytwa tezę o kompletnej degradacji jednostki w obliczu chorego systemu, ale na sam koniec zostawia go z banalnym pocieszeniem, które wywołuje co najwyżej uśmiech politowania.
-
Niezależnie od tego, w jaki sposób traktujemy własne ciało i jaki mamy do niego stosunek, zawsze będzie ono dla nas źródłem cierpień - wydaje się, że jest to jedna z tez twórczości Szumowskiej.
-
Niestety, seans filmu rujnuje nasze wyobrażenia i ukazuje bohaterów takimi, jakimi są w rzeczywistości, a mianowicie dość drętwymi postaciami bez ikry. Wychodzą też na światło dzienne wszystkie absurdy i niedorzeczności. To, co w książce było nawet zabawne, w filmie prezentuje się żałośnie.
-
Mimo ciężkiej problematyki "Teorii wszystkiego" nie brak jednak lekkości, a nawet pewnej dozy ironii i humoru. Pokazuje, że - wbrew obiegowej opinii - kalectwo fizyczne nie równa się kalectwu umysłowemu. Film podnosi na duchu i skłania do tego, aby żyć najlepiej jak się da, wbrew przeciwnościom losu.
-
Mimo że nie sposób odmówić Barczykowi pewnej brawury i erudycji, nie wyłania się z tego obrazu żadna spójna wizja. Trudno bowiem ocenić, jaki jest ostatecznie stosunek reżysera do sprawy polskiej. Autor niby ironizuje i wyśmiewa narodowe symbole i polski mesjanizm, nie jest to jednak na tyle wyraźna kpina, by uznać "Hiszpankę" za manifest poglądów politycznych reżysera, czy film propagandowy.
-
Najnowszy film Burtona, pokazuje że uczciwość i szlachetność serca zawsze zostaną nagrodzone, a pazerność i próżność ukarane. Metaforyka i przekaz filmu są wiec mocno bajkowe i schematyczne - o tym, że Burton lubi moralizować wiemy już jednak z jego poprzednich dzieł.
-
Film Scotta z jednej strony zawiera spore dłużyzny, a z drugiej wiele w nim skrótów i niedopowiedzeń. Widz ma problem, żeby nadążyć za kolejnymi wydarzeniami i zapoznać się z bohaterami. Niejasne są również ich motywacje - najbardziej problematyczna jest oczywiście postać głównego bohatera.
-
Mimo, że reżyser zachował wierność wobec literackiego pierwowzoru i pozwolił sobie na niewiele swobody w scenariuszu, film jest dobrą interpretacją powieści Collins. Dobitnie ukazuje, że żaden system - czy dyktatura prezydenta Snowa, czy totalitaryzm w wydaniu prezydent Coinnie są doskonałe.
-
O ile film jest mocno dopieszczony od strony wizualnej, o tyle twórcom scenariusza wyraźnie zabrakło inwencji. Pełno tu banałów i wytrychów słownych - dowiemy się m.in. że miłość przekracza czas i przestrzeń oraz, że każdy jeden homo sapiens potrzebuje drugiego, aby poprawnie funkcjonować.
-
Film Dobkina raz bawi, raz wzrusza i jest przy tym dobrym filmem na niedzielne popołudnie, dając nam psychiczny komfort i ukojenie, ale nie oszukujmy się - nie takie jest zadanie tego typu kina.
-
Poetyka "Służb specjalnych" przypomina nieco psychodeliczną "Wojnę polsko-ruską". Podobnie jak Xavery Żuławski, reżyser wprowadza na potrzeby filmu specjalny kod językowy, znany w środowisku tajnych agentów. Film jest podzielony na segmenty, a każdy z nich jest zatytułowany innym hasłem. Dzięki takiej poszatkowanej, chaotycznej narracji, należy się mocno skoncentrować na filmie, aby się nie pogubić w wydarzeniach.
-
Widz wychodzi z seansu szczęśliwy i pocieszony. Dlaczego? Ponieważ reżyser nie odbiera nam prawa do tych krótkotrwałych, złudnych chwil szczęścia i powtarza za Freudem, że potrzebujemy ich aby poprawnie funkcjonować.
-
Tegoroczny festiwal w Gdyni zaskoczył i mogliśmy zobaczyć kilka perełek z kina gatunkowego. Jedną z nich są "Bogowie" - biografia z prawdziwego zdarzenia, jakiej polskie kino jeszcze nie widziało, a przy tym filmowy majstersztyk.
-
W "Mieście 44" zabrakło ponadto tego, co stanowiło o sile "Sali samobójców", a mianowicie autentyzmu i intensywności przeżyć - efektem są marionetkowi bohaterowie, z którymi ciężko się utożsamić.
-
Trzeba przyznać, że Besson jak nikt potrafi operować banałem i kiczem, tak że staje się on przyswajalny. Właśnie dlatego warto się wybrać na "Lucy", nawet jeśli to jeden ze słabszych filmów reżysera.
-
Czy reżyser przekonał widza, że świat wampirów jest lepszy od naszego i czy chcielibyśmy w nim żyć? Nie, bo wampiry w wydaniu Jarmuscha to androgeniczne i aseksualne postacie, które przeczą estetyce utrwalonej w kinie wampirycznym - na ekranie wypadają papierowo i karykaturalnie. Na próżno tu szukać wyrafinowanego erotyzmu i napięcia jakie zazwyczaj towarzyszą temu gatunkowi.
-
Dahan uderza w te same struny, co wszystkie filmy biograficzne o członkach rodzin królewskich - na osobistym dramacie księżnej, która nie potrafi sprostać roli, jaką na siebie przyjęła. Brzmi to znajomo, bo podobne zmagania widzieliśmy już w wielu innych filmach.
-
Największą zaletą "Medicusa" jest siła, z jaką przyciąga widza do ekranu - ten obraz fascynuje i pochłania bez reszty, pozwalając zapomnieć, że jest sięw kinie. Podobnie jak "Pachnidło" Toma Tykwera budzi w nas wszystkie zmysły: słyszymy dźwięki, czujemy zapachy, bez trudu wyobrażamy sobie świat przedstawiony i angażujemy się w przeżycia bohaterów.
-
Film o ostatnich dniach Chrystusa emitowany w okresie Wielkiego Postu powinien również pomóc przygotować się duchowo do świąt Wielkiej Nocy. W przypadku dzieła Christophera Spencera nie tylko ten warunek nie zachodzi, ale jest to film, który można obejrzeć w każde popołudnie między gotowaniem a prasowaniem, ponieważ nie zostawia za sobą większego echa.
-
Wydaje się, że reżyser popłynął na fali, modnego ostatnio w kinie, motywu apokalipsy, a tekst biblijny posłużył mu za pretekst do przedstawienia własnej wizji. "Noe: wybrany przez Boga" bardzo przypomina jego wcześniejsze filmy: reżyser wyraźnie ma skłonność do tematów z pogranicza metafizyki i nauki, by przypomnieć "Żródło" czy "Pi".
-
Duża słabość "300: Początek imperium" tkwi właśnie w monotonni - przemoc staje się tutaj celem samym w sobie, pozbawiona wszelkiej otoczki ideologicznej, a nawet zwykłej logiki.
-
Russell po dobrze zapowiadającym się początku zjeżdża na bocznicę i mnoży niepotrzebne wątki, co sprawia, że film zaczyna przypominać operę mydlaną, ale - uwaga - niekoniecznie jest to jego wadą. Wprawdzie widz szybko gubi się w intrydze i traci zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie, pozwala mu to jednak przenieść uwagę na inne tory i cieszyć się wizualno-dźwiękowymi walorami filmu, których nie brakuje.
-
Trzeba przyznać, że w pewnych momentach "Złodziejka książek" potrafi wycisnąć łzy nawet z najmniej czułego widza. Mimo, że jest dość przeciętną ekranizacją, to dobry film na zimowe popołudnie do obejrzenia w rodzinnym gronie, który cieszy oko bajkowymi krajobrazami i urzeka ładną ścieżką dźwiękową, stworzoną przez Johna Williamsa.
-
Tekst Fitzgeralda winien być raczej badany metodami psychoanalizy, wszak "Wielki Gatsby" to w ocenie krytyków powieści raczej pewne wyobrażenie czy metafora. Reżyser potraktował tę postać bardziej dosłownie, skupił się na przydomku "wielki" i całej otoczce "glamour", pomijając jego prawdziwą tożsamość.
-
Podążając za intencją autora scenariusza powinniśmy trzymać emocje na wodzy, jednak podskórnie czujemy, że ten świat istnieje naprawdę i dzieli nas od niego jeden nieostrożny ruch. Trzeba przyznać, że Scottowi udało się uruchomić skrywane lęki i wzbudzić odrazę przed otaczającym nas światem konsumpcji.
-
Polański nie brata się bowiem z psychoanalizą, nie próbuje też wchodzić w dialog z nurtem queerowym. W "Wenus w futrze" dokonuje syntezy swoich poglądów na temat relacji-damsko męskich, ubierając je w postać żartobliwego manifestu o zniewoleniu płcią - w ten sposób dystansuje się od swoich poprzednich dzieł.
-
W filmie można dostrzec wyraźne wpływy rodaka - Jacquesa Dem'yego, zwłaszcza "Parasolek z Cherbourga" i "Panienek z Rochefort". "Wspaniała" nawiązuje do nich nie tylko fabularnie ale również stylistycznie: film utrzymany jest w cukierkowych kolorach z przewagą różu i fioletu, co dodaje całej historii pewnej bajkowości.
-
Ostatnia część jest doskonałym dopełnieniem całej trylogii - oto obserwujemy bohaterów, którzy wyglądają i zachowują się jakby podróżowali wehikułem czasu - widz odnosi wrażenie, jakby oglądał wciąż ten sam film, a bohaterowie kontynuowali dyskusje rozpoczętą przed laty w pociągu.