Paweł Tesznar
Krytyk-
Showing Up nie wróżę ani powodzenia w sezonie nagród, ani sukcesu komercyjnego, ale jest to tytuł, którego autorka Kobiecego świata nie będzie się musiała wstydzić w swojej filmografii.
-
Na szczęście dramat Edgarda i jego rodziny wybrzmiewa należycie, o czym świadczyć mogą nieodosobnione pochlipywania widowni podczas seansu, a oznacza to, że cel został osiągnięty.
-
Film Wendersa jest solidnym wprowadzeniem do jego twórczości i pozwala to w pełni docenić, a być może zachęci niejedną osobę do bliższego zaznajomienia się z jego szerokim dorobkiem.
-
Można się zastanawiać czy da się czytać tę historię jako opowieść inicjacyjną, ukazującą w nieszablonowy sposób młodzieńczy okres burzy i naporu. Jest to bez wątpienia niezwykle interesujące studium przypadku, próbujące ukazać niejednoznaczność postaw w czasie marnym. Wreszcie można interpretować Filipa również w kategoriach demitologizacji przeżyć wojennych, co jest tym bardziej wiarygodne, że oparte na doświadczeniach jednego z naszych najlepszych pisarzy.
-
Chociaż autorzy usiłują ukazać również mroczne strony tego typu wspólnot, to i po tym temacie zaledwie się ślizgają.
-
Obecna chyba w każdej scenie filmu zarysowuje swoją bohaterkę w sposób bardzo subtelny. To postać melancholijna, której twarz raz po raz przeszywa grymas bólu lub próby powstrzymania łez, a jednak jakoś pogodzona z życiem i przepełniona wewnętrznym pokojem. Taki właśnie jest ten Piękny poranek, nawet jeśli nieco powolny i nazbyt deklaratywny.
-
Chociaż w Notre-Dame płonie zabrakło mi nieco odniesień do historii katedry, to przecież nie taki był zamysł filmu. Ostatecznie efekt jest naprawdę imponujący. Warto go doświadczyć zwłaszcza na dużym ekranie.
-
Kręgosłup nocy nie jest do końca udanym filmem. Pretekstowość fabuły, przy mnogości wątków i postaci, nie ułatwia odbioru - zwłaszcza że z całości naprawdę nic nie wynika. Ale to nawet lepiej, że twórcy nie aspirują ponad to, by stworzyć dzieło nie będące niczym więcej jak bezwstydną nostalgiczną zabawą. Nie tyle może pastiszem, co hołdem złożonym całemu nurtowi krwawej dark fantasy lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
-
Temat, który wziął na tapet Fran Kranz sprawia, że film ani na moment nie traci nic ze swojej powagi, co podkreślone jeszcze zostaje przez elementy zaczerpnięte ze sfery religii. Bliskość świątyni, duży krucyfiks i święte wizerunki wiszące w sali, wreszcie sam tytuł filmu nadają wzniosłego charakteru całości. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że są to symbole puste i potraktowane tu zostały powierzchownie, ledwie jako element scenografii, niewnoszące zbyt wiele do wymowy filmu.
-
Odważny, bezkompromisowy, niezwykle elegancki, a jednocześnie co rusz zbliżający się do granicy dobrego smaku. Być może właśnie dlatego tak celnie, jak się zdaje, chwyta fenomen Lady Di.
-
W filmie nic bowiem nie jest wymuszone i nachalne, a jeśli sztuczne, to w zamierzony sposób. Dobrze ilustrują to zupełnie niespektakularne, acz wybitne zdjęcia autorstwa Laurenta Desmeta, stałego współpracownika Emmanuela Moureta. Nie tylko są niezwykle eleganckie i starannie zaplanowane, ale odnoszę wrażenie, że również nawiązują do olbrzymiego zasobu naszej kultury obrazowej.
-
Reżyser i scenarzysta w jednej osobie potrafi przykuć uwagę widza dobrze działającą mieszaniną powagi i oryginalnego, nieco czarnego humoru. Niestety, zwłaszcza w drugiej połowie filmu, coraz bardziej popada w schematy podobnych opowieści, na czym film sporo traci. Pomimo tego jest on wart uwagi, poruszający wciąż ważny i aktualny temat migracji, co czyni w dodatku w bardzo przystępnej formie.
-
Chociaż ta odyseja zazwyczaj mocno trzyma się ziemi, to ma momenty, w których od niej się odrywa, sięgając po metafory i podsuwając różne tropy interpretacyjne, łącznie z metafizycznymi. Ale nawet jeśli ich nie zauważymy lub zignorujemy, film w zupełności broni się w swojej dosłownej warstwie znaczeniowej i może dać mnóstwo frajdy i wzruszeń.
-
W sytuacji, w jakiej znalazł się Anthony nie pomogłyby żadne modlitwy do jego patrona, św. Antoniego z Padwy - on nie pomoże znaleźć zgubionego zegarka. Już bardziej uzasadnione byłoby wzywanie św. Antoniego Pustelnika, który sam zmagał się z dezorientującymi wizjami. Niczego takiego w dziele Zellera jednak nie znajdziecie, jest to bowiem opowieść, która mocno trzyma się ziemi i chociaż jest małym formalnym majstersztykiem, nie ma pretensji do bycia czymś więcej, niż jest.
-
Taki sposób pracy jest dosyć ryzykowny i podejrzewam, że sporo widzów może odstraszyć gadulstwo oraz pewna hermetyczność ukazanego świata i jego problemów. Mnie porwała ta filmowa podróż, która jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o tym, że pewnych rzeczy nie da się naprawić i że pewne decyzje przychodzą zbyt późno. Nie zawsze uda się zacząć wszystko od nowa. Fale nigdy nie ustają, statek płynie bez względu na wszystko, a kres podróży może nadejść szybciej, niż się tego spodziewamy.
-
Niestety nie można tego samego powiedzieć o filmie Konczałowskiego. Chociaż film pokazuje tylko niewielki wycinek z życia Michała Anioła, udało mu się tu zawrzeć aluzje do wielu wcześniejszych i późniejszych wydarzeń z jego życia. Oczywiście wiele wątków zostało tu pominiętych, ale pomimo tego obraz ten ma sporą wartość edukacyjną i może być dobrym uzupełnieniem zgłębiania życia i twórczości mistrza.
-
Wprawne oko wśród celtyckiej ornamentyki oraz obłości lasu i jaskiń wypatrzy nieraz kształty przypominające znany symbol równowagi zwany ying i yang. W Sekrecie wilczej gromady znajdziemy mnóstwo tropów feministycznych, ekologicznych i historycznych, jednak w głównej mierze jest to wielki hymn na cześć równowagi właśnie: między ludźmi, ale nade wszystko między cywilizacją i naturą. Bo przecież nie taki wilk straszny, jak go malują.
-
Jest to jeden z tych tzw. "filmów gadanych", opierających się przede wszystkim na rozmowach. A język, jakim posługują się niemal wszystkie postaci pojawiające się na ekranie był jednym z tych aspektów, który szczególnie mnie zafascynował w Surogatce.
-
Całość zrealizowana jest na najwyższym poziomie: precyzyjny scenariusz i reżyseria Rose Glass, kapitalne zdjęcia Bena Fordesmana, minimalistyczna muzyka Adama Janoty Bzowskiego, scenografia Pauliny Rzeszowskiej i Anny Mould itd. Zachwycają również aktorki, zwłaszcza Morfydd Clark w roli tytułowej oraz Jennifer Ehle jako Amanda, ale na drugim planie dotrzymują im kroku również Lily Knight i Rosie Sansom jako pielęgniarki.
-
Ta filmowa eskapada z ks. Bonieckim jest w jakimś sensie kojąca, dająca nadzieję, bo przypomina to, co jest tak naprawdę ważne: dobro, które jest i które uczymy się dostrzegać oraz czynić - pomimo tego bagażu, który za sobą ciągniemy.
-
Siłą filmu Ladj Ly są nie tylko brawurowe sceny zbiorowe, ale i olbrzymi autentyzm postaci oraz ukazywanych wydarzeń. Surowa, niekiedy niemal dokumentalna forma tylko potęguje to wrażenie. Widać, że reżyser zna ten świat i wie, w którą stronę skierować kamerę, jaką rozmowę podsłuchać. I chociaż da się wyczuć, do kogo jest mu najbliżej, nie staje wyraźnie po żadnej ze stron zarysowanego konfliktu.
-
Nawet jeśli uważacie, że Polański jest ostatnim, który ma prawo przestrzegać i oskarżać, warto nie skreślać tego filmu.
-
Kulisy powstania Ziemi Hurdów są opowiedziane ze swadą i humorem.
-
Co jednak najbardziej zaskoczyło mnie w filmie Schnabla, to nawet nie scena po napisach, ale fakt, że przełamał on dotychczasowe spojrzenie na Van Gogha jako postać wyłącznie tragiczną.
-
Szkoda tylko, że nie wszystko się tu jednak udało. Liczne wątki plączą się i niekiedy prowadzą donikąd, a problemy rozwiązują się trochę na zasadzie Deus ex machina. Ku mojemu zaskoczeniu historia nie pochłonęła mnie też zbytnio - może przez fakt, że tak naprawdę trudno zidentyfikować się z którąkolwiek z postaci. I chociaż twórcom udało się uniknąć paternalistycznego traktowania prowincji, to mamy wrażenie, że to wszystko już gdzieś widzieliśmy.
-
Myślę, że warto, aby jak najwięcej osób obejrzało ten wyważony film Ozona, skonfrontowało nasze realia z tamtymi i wyciągnęło wnioski, wyłapując podobieństwa i różnice między działaniem hierarchów Kościoła, ale i dziennikarzy czy obywateli. I być może zadało sobie te dramatyczne pytania o wiarę w obliczu kryzysu instytucji.
-
Jest po prostu piękny: potrafi wzruszyć opowiadaną historią i zachwycić estetyką obrazu. Sprawia przy tym wrażenie bardzo szczerego, co sprawia, że jesteśmy w stanie zaakceptować te może niezbyt oryginalne, a nawet nieco tanie chwyty, jakimi się posługuje.
-
Powoli atmosfera zagęszcza się, a opowieść nabiera coraz bardziej niesamowitego charakteru, stając się niepostrzeżenie czymś w rodzaju horroru metafizycznego.
-
Nie mogłem tylko uwolnić się od wspomnienia słów samego Tolkiena, który do końca życia nadzwyczaj mocno i wyraźnie przeciwstawiał się w swoich listach i wypowiedziach alegorycznemu odczytywaniu jego twórczości literackiej i doszukiwaniu się w niej wątków biograficznych. Oglądając ten film słyszałem jak przewraca się w grobie.
-
Makridis opowiada tę historię w dosyć oszczędny, wręcz minimalistyczny sposób, ale osiąga naprawdę wiele. Film ujął mnie bowiem przede wszystkim tym, że nie zmieniając tempa i środków wyrazu niepostrzeżenie, raz po raz, zmienia nastrój, a nawet gatunki.
-
"Wdowy" można obejrzeć "po łebkach", kręcąc nosem na dłużyzny i dziwny sposób narracji oraz dając się porwać momentom pełnym napięcia. Można też oglądać ten film z uwagą wyczuloną na różne detale i niuanse, szperając pod powierzchnią ukazywanych zdarzeń. Dla mnie ten drugi sposób był o wiele bardziej frapujący, dzięki czemu seans okazał się ogromną frajdą.
-
Ten projekt Wendersa, chociaż pełen rozmachu i ambitnych zamierzeń, nie wytrzymuje jednak porównania z innymi jego dokumentami. Przede wszystkim dlatego, że przeradza się poniekąd w "święty obrazek", laurkę dla postaci, o której opowiada. Zabrakło tu jakiejś próby skomplikowania i zniuansowania narracji.
-
Fascynująca podróż w nieznane. Nie wiadomo dokąd zmierza - a przy tym nieustannie zmienia kierunek i tempo.
-
Jako widzowie jesteśmy świadkami zaledwie fragmentu owej wędrówki, ale staje się ona poniekąd figurą podróży, jaką jest ludzkie życie: od narodzin w czystości do śmierci w brudzie.
-
Kiedy widz jest już dostatecznie rozgrzany spotkaniem z tajemnicą, otrzymuje zimny prysznic w postaci rozwikłania dużej jej części. Niepotrzebnie.
-
Godard szuka sensu nie tyle w całości, co we fragmentach. Przyglądanie się im, poprzez zestawianie ich ze sobą na zasadzie superpozycji, korespondencji i kontrapunktu, być może pozwoli nam zbliżyć się do pełniejszego rozumienia rzeczywistości i siebie samych.
-
"Pochód młodości" Pedro Costy można by nazwać elegią na odejście starej ściany. Ściany, na której odcisnęły się minione lata: a szczególnie bieda, chwile bolesne, dramatyczne, a nawet tragiczne.