-
Kontinental '25 to produkcja nierówna. Chwilami zachwyca, jak w poświęconym błądzącemu po mieście bezdomnemu prologu czy gdy tworzy rolling joke ze szczegółowego tłumaczenia, w jaki sposób ktoś mógł się powiesić na kaloryferze. W innych momentach jednak głównie frustruje, czy to chybiają z dowcipami, czy w całym nieudanym wątku romansu protagonistki z byłym studentem, lub po prostu nudzi, jak podczas ciągnącej się rozmowy z popem.
-
Pulsująca erotyzmem Jessica Chastain mówiąca linijki żywcem wyjęte z porno oraz kilka bardzo dobrych sekwencji baletowych w przypadku pokazywanego w berlińskim konkursie głównym filmu stanowią małą rekompensatę za jego polityczną wymowę czy strukturę narracyjną rom-comu Netflixa z ciągłymi nieporozumieniami prowadzącymi do kilkunastu minut szukania nieodzownego pogodzenia się.
-
Skrzyżowanie podąża śladem wydeptanym przez chociażby Ciszę nocną Bartosza M. Kowalskiego. Debiutantka, podobnie jak najpłodniejszy z polskich twórców gatunkowych, temat starości traktuje jako pretekst do opowieści o czymś znacznie bardziej uniwersalnym, poczuciu samotności pośród innych ludzi.
-
To my mamy moc sprawczą wyrwania innych z otchłani zapomnienia, zazwyczaj brak nam jednak ochoty. Elizabeth odejdzie w ostatniej sceny z ekspartnerem Harta Rodgersem, my z nostalgią wspominać będziemy Dźwięki muzyki, a nie A Connecticut Yankee, a po wyjściu z sali zachwycać kolejnymi filmami. Blue Moon zatrze się w naszej pamięci, tak jak my zostaniemy statystami na wysypisku wspomnieć. Wszyscy - prędzej czy później.
-
Niespieszność opowieści oraz eliptyczne powracanie wciąż w te same lokacje i sytuacje nadają francuskiej produkcji medytacyjną atmosferę. Jak baśń, ta zapętlona mantra o kruchym złu i bezsilnym dobru daje się jednak bardzo łatwo odrzucić, symbolika jest nienachalna, a widz pozostawiony samemu sobie z lekturą. Warto jednak dać się porwać zaproponowanej tu postmodernistycznej zabawie w tempie grave, zostać zahipnotyzowanym przez uwodzicielskiego demona śmierci.
-
Pierwsza anglojęzyczna premiera berlińskiego konkursu głównego przywodzi na myśl jedno słowo - rozczarowanie. Wypełniona świetnymi pomysłami i słusznie doceniona powieść została tu zaszlachtowana przez brak doświadczenia i warsztatu reżyserskiej debiutantki oraz katastrofalnie skonstruowany scenariusz. Na nic zdają się aktorskie popisy Mackey czy Shaw albo udanie czerpiące z wielkiej Hélène Louvart zdjęcia Christophera Blauvelta, gdy szyny były złe, a podwozie też było złe.
-
Tak zresztą należy czytać cały wydźwięk Mickey 17: to liberalna fantazja przynależąca do ery Baracka Obamy, opowieść o sile i słuszności demokratycznych instytucji, które zawsze ostatecznie triumfują i zaprowadzają porządek i wszechobecną szczęśliwość, a wszelkie patologie wynikają li i jedynie ze złej woli jednostek.
-
Mel Gibson, śladem Clinta Eastwooda w Przysięgłym nr 2, w swojej gatunkowości umieszcza szarość ludzkiej psychiki i egzystencji. Proste archetypy wypełnione zostają znaczeniami i pomysłami, innymi słowy - charakterem pozbawionym efekciarstwa. Bez żadnych wątpliwości jest to najdojrzalszy, najzabawniejszy i po prostu najlepszy film jednego z najbardziej niezasłużonych zdobywców Oscara w głównej kategorii.
-
Problem w tym, że brzmi to nieco jak "lewicowość" kina Rubena Ostlunda. Burżuazyjny listek figowy dla "oświeconej" klasy średniej, by poczuli się trochę lepiej dzięki swojemu performatywnemu współczuciu dla fikcyjnych postaci, w zlepionym z popkulturowej symboliki potworze Frankensteina prawdziwego miejsca cierpień. Miejsca tak im obcego nie przez kolor skóry, "sprzeciw wobec łamania prawa", czy odległość czasową, a po prostu stan konta. No, ale głosowali na Hillary Clinton.
-
Geniusz tego filmu objawia się także w jego absolutnej uniwersalności, pozwalającej na dobrą zabawę i wyciąganie własnej treści każdemu widzowi, niezależnie od jego wieku, wykształcenia, bystrości czy oczekiwań wobec kina. No może jeden wniosek będzie uniwersalny, jak ktoś zawsze jest dupkiem, to nie warto dawać mu kolejnej szansy, niezależnie jak słodko by nie kręcił ogonkiem.
-
Dlatego na swój sposób ironicznym znajduję fakt, że piosenka ta nie pojawia się w Better Man. Zamiast niej wielki finał stanowi... My Way, cover spopularyzowanego przez Franka Sinatrę coveru francuskiej piosenki Comme d'habitude Jacques'a Revaux. Lecz być może nic tak dobrze nie podsumowuje tej opowieści o konieczności utemperowania własnego ego i ambicji w celu odniesienia sukcesu w kapitalistycznych realiach. No, chyba że jesteś Oasis.
-
Matuszyński ponownie kreuje swoją pracę na oscarowe i wyciszone arcydzieło, lecz fale kampowej zabawy podmywają całość, rozmiękczając ją niczym dom z bibuły. A przy tym wszystkim przyporządkowanie obu filmów do kategorii sukcesów lub porażek bynajmniej nie może być jednoznaczne, nawet jeśli jednoznacznie i wspólnie symbolizują sobą kondycję i klęskę współczesnego polskiego kina.
-
Stworzony przez - niespecjalnie dotąd ceniony - duet Scott Beck i Bryan Woods Heretic z gracją groteskowej gry komputerowej prezentuje - zabawną i satysfakcjonującą - konfrontację postaw i przekonań. Film ten chwilami zbliża się do kuriozalnej zabawy serwowanej przed rokiem przez Egzorcystę papieża, by za chwilę wywołać specyficzny syndrom "jeszcze jednej tury", pragnienie przekonania się gdzie ruch bohaterek ich zaprowadzi i jakie niespodzianki jeszcze kryje ta mapa.
-
Na jej miejscu to debiut udany, nawet jeśli nie w pełni spełniony, film dający nadzieję na ciekawą karierę Alberdi w kolejnych latach, wszak w kinie dokumentalnym także kilka produkcji zajęło jej dojście na szczyt. Tym bardziej cieszy, że możemy obejrzeć ten obraz po polsku i z wygody własnego łóżka, inaczej trudno by było się go spodziewać poza obiegiem festiwalowym.
-
Magiczny świat Simony łączy w sobie naiwność dziecięcej animacji, z wręcz komicznie ufną i inteligentną leśną zwierzyną i pokonującą problemy siłą przyjaźni oraz wielką gorycz bezsilności. Ostatecznie słyszymy, że uratowanie saren skazuje na śmierć jelenie, czy więc walka Kossakówny ma w ogóle sens? Pewnie ma go więcej niż nieszczęśliwe gnicie w Krakówku, przynajmniej teraz wie, że dziki chrapią.
-
Jego film to po zeszłorocznej Zielonej granicy Agnieszki Holland kolejny krzyk bezsilnej irytacji wobec podejścia "liberalnych elit" do problemu uchodźstwa i metodycznego odczłowieczania przez Brukselę i jej pupilków wszystkich tych, którzy źle wybrali rodziców przy narodzinach. Czemu jednak się dziwić w świecie, który oklaskiwał sprzedanie Kurdów w zamian za "zgodę Stambułu" na wejście Szwecji do NATO.
-
Tak jak "Losing My Religion" otwierało Słońce, tak "S&M" Rihanny śpiewane na karaoke przez Sarah zamyka Księżyc. Austriaczka za przebojem Barbadoski śpiewa, że kije i kamienie mogą połamać jej kości, lecz łańcuchy i bicze ją ekscytują. Jest w tym pewne podsumowanie nie tylko twórczości Kurdwin Ayub, ale i całej ludzkiej psychiki. Fascynacji tym, co niebezpieczne i zakazane, transgresywnej potrzeby poznania tego, co nieznane, nawet jeśli nie na własnej skórze to przez kinową dziurkę od klucza.
-
Exhuma zadaje liczne pytania na temat tożsamości narodu koreańskiego oraz tego, w jaki sposób wstydliwa przeszłość powinna zostać odbierana w teraźniejszości. Jako Polak nie mam żadnego moralnego prawa do szukania odpowiedzi na którekolwiek z nich - nam było łatwiej zapomnieć o tym, czyi dziadkowie tańczyli na sznurkach Kremla - XX wiek się o to postarał.
-
Kod zła stanowi niewątpliwie największe artystyczne osiągnięcie w karierze Perkinsa i połączenie jego tematycznych i artystycznych zainteresowań. Z debiutanckiego Zła we mnie powraca okultyzm oraz eksploracja ciemnej strony ludzkiej duszy, warstwy masek i pozorów, za którymi jednostki złamane ukrywają swoje sekrety i intencje oraz dwoistość tożsamości bohaterów.
-
Minimalistyczny i ledwie osiemdziesięciominutowy film Rúnara Rúnarssona bez żadnych wątpliwości był jedną z największych pereł tegorocznej edycji festiwalu w Cannes. Ukryta jako film otwarcia pobocznej sekcji produkcja, zachwyca swoją prostotą i uniwersalną wymową, połączonymi z przepiękną warstwą wizualną i rewelacyjnym aktorstwem. Jutro o świcie, to dzieło, którego nie możecie przegapić na festiwalach i w kinach.
-
The Shrouds stanowi przedziwne i niekoniecznie znośne zderzenie tego, co ludzkie i zrozumiałe, z przymiotami proszącymi się o odrzucenie. To przezabawny w swojej absurdalności obraz ludzkiego pogubienia, a przy tym portret pokolenia nieakceptującego swojego przemijania, ludzi, którzy wciąż czekają na iPhone 6, nie mogąc zrozumieć, że ich czasy przynależą do przeszłości. The Shrouds jest więc jak tutejsza rola Diane Kruger, jednocześnie nieciekawa, bezsensowna i niezwykle zabawna.
-
Siła kina Coralie Fargeat drzemie w tym, na jak wielu poziomach można je czytać i bawić się rewelacyjnie. The Substance stanowi przykład produkcji, która spotka się z miłością zarówno ze strony widzów poszukujących krwawej jatki do zabawy przy alkoholu, jak i osoby zafascynowane mitologią, psychologią, kinem, czy literaturą.
-
Świeżo upieczona laureatka Złotej Palmy to po pierwsze przezabawna komedia, której humor sytuacyjny, co zaskakujące w amerykańskim filmie, niezwykle przywodzi na myśl kino wschodnioeuropejskie. W szczególności wypełniona uliczną łaciną i absurdem konfrontacja w willi zdaje się być żywcem wyjęta z twórczości Adilchana Jerżanowa, a relacje Ani z niechcianymi kompanami mogłyby się znaleźć w Chłopaki nie płaczą.
-
Zamiast tego pokazywany w Cannes portret duszy i ciała chińskiego społeczeństwa ma w sobie zaskakująco pozytywny wydźwięk, to ludzie umęczeni i poranieni, lecz wciąż niezłamani. Iskierka nadziei na lepsze jutro, a może przynajmniej filiżankę dobrej herbaty, kieliszek wódki przy muzyce na żywo, wciąż się tli i daje siłę do dalszej walki. To jeszcze nie czas by czyścić toalety w odmętach depresji.
-
W papierosowym dymie, napędzani energią wódki i kokainy egzystują spragnieni lepszego jutra. Jedni łatwopalni, biegnący w ogień, by mocniej żyć, jak Jelena Szczapowa symbolizująca tu wszystkie żony bohatera, inni impregnowani, pozorujący łapanie dnia, ryzykowanie i narażanie się dla dramatycznego efektu bez groźby konsekwencji, jak Limonov. Wszyscy jednak wciąż rozedrgani, pragnący znaleźć spokój - szkoda tylko, że wierzą, że będzie on dopiero na wyobrażonym szczycie.
-
Najnowsze dzieło ikony Nowego Hollywood jest jak ciepły kocyk, to świetnie zrobione staroszkolne rzemiosło, które przywodzi wspomnienia rozmowy ze swoim dziadkiem, gdzieś w środku nocy. W radiu leci muzyka tak bardzo podgryziona zębem czasu, że Filipinki wydają się ekscytującą awangardą, a on opowiada o jakiś ludziach, co zmarli dawno, przed tym, jak się urodziłeś.
-
Nawet jeśli żadną miarą nie jest to produkcja w pełni spełniona, a von Horn wciąż nie potrafi doskoczyć do poprzeczki wyznaczonej swoim magnetycznie zimnym debiutanckim Intruzem, to cieszmy się, że nasi operatorzy, montażyści i scenografowie przypominają, że stanowią ścisłą światową czołówkę.
-
Megalopolis nieporównywalnie bardziej niż jakikolwiek inny film tegorocznego canneńskiego konkursu pozwala na swobodę odbioru i interpretacji. Dla każdego widza seans ten będzie o czymś innym: Rzymie, ambicji, mocy kina, amerykańskiej polityce, społecznych nierównościach, postaci Roberta Mosesa i jego planach na Nowy Jork, wymieniać można bez końca.
-
Omnipotentne popędy, biblijne przypowieści i obojętne zepsucie dnia codziennego tańczą tu walca w służbie greckiej czarnej komedii osadzonej w Luizjanie. Jądrowa fuzja potężnych energii zachodniej sztuki pozostawia po sobie co prawda nieco rozczarowującego grzyba, lecz dalej fascynującego do obserwacji. Jedna z tych produkcji, których nie da się nazwać nieudanymi, lecz stanowczo lepiej się o niej rozmawia, niż ogląda.
-
Na tę produkcję najlepiej patrzeć, jak na nowe wcielenie Pod kopułą gromu - zasadniczo zbędny dla sagi spin-off, który jednak dla fanów oryginału stanowi fajną ciekawostkę i okazję do powrotu do Australii. W końcu, czy mamy jakąkolwiek pewność, że to wszystko nie są po prostu dokumenty o tym, jak wygląda interior najmniejszego z kontynentów?
-
Quentin Dupieux jeszcze nigdy nie miał tak gwiazdorskiej obsady. Produkcja kręcona w absolutnym sekrecie na terenie prywatnego lotniska zderza ze sobą największych francuskiego kina: Vincenta Lindona, Leę Seydoux, Louisa Garrela z Yannickiem, czytaj Raphaëlem Quenardem. To świadectwo coraz większego znaczenia autora Morderczej opony w światku francuskiej kinematografii.
-
Civil War to kolejny po Argylle przykład bezkompromisowego blockbustera, który brytyjskiemu reżyserowi sfinansowało Hollywood. Film dzięki rewelacyjnemu montażowi Jake'a Robertsa i wspaniałej pracy dźwiękowców może na długie lata zapisać się w pamięci widzów, w szczególności tych doszukujących się w nim nieistniejącego drugiego dna. A być może wielu z nas chciałoby się zabić w imię podniety i pozorowanego wyższego sensu?
-
Te wszystkie problemy jednak nie mają kluczowego znaczenia, jeśli spojrzymy na Białą odwagę w kontekście polskiego kina historycznego. Druga wojna przedstawiona bez kiczowatego bogoojczyźnianego patosu, ze scenariuszem, który kryje w sobie interesujące drugie dno i dobrym tempem opowieści? W kraju Czasu honoru jest to luksus.
-
Ostatecznie otrzymujemy zapierającą dech w piersiach produkcję o inherentnym złu polityki oraz władzy. Mimo dyskusyjnego montażu i nierównego poziomu aktorstwa, między wspaniałym Butlerem a średnio radzącym sobie Chalametem, Diuna: część druga na niemal trzy godziny dostarcza ponadludzkiej podróży w międzygwiezdne meandry Bliskiego Wschodu. Co najbardziej pozytywne, nie musimy się już przejmować Hollywood, w roku Pańskim 2024 nic ciekawszego nam nie zaserwuje.
-
Nie jestem wszystkim, czego pragnę to portret nie tylko wyjątkowej jednostki i wybitnej artystki z niesamowitym wyczuciem kadru oraz wyjątkowości momentu. To jakaś próba fresku duszy: pokolenia? Narodu? Słowiańskości? A może po prostu dowód na to, że Instagram to największa galeria sztuki w historii, tylko jesteśmy zbyt elitarystyczni, by to pojąć?
-
Benińczycy pytają, czym jest dusza narodu. Mati Diop odpowiada, że właśnie tymi pytaniami i wątpliwościami. Ludźmi na miejskich ulicach, pracującymi, pijanymi, rozmodlonymi i płaczącymi. Narodem jest i ta kobieta z papierosem spacerująca po pracy i śpiący na chodniku facet w średnim wieku i fantasmagoryczny duch pomnika legendarnego władcy. Czy można jednak wierzyć komuś z kraju - zaborcy?
-
Nie każdy żartów jest udany, a wątek policjantów nie dość, że powraca zbyt często, to jest boleśnie nieśmieszny. Są to jednak tylko drobne wady jednego z lepszych obrazów berlińskiego konkursu. Komedii absurdu, która - żonglując intertekstualnymi nawiązaniami, sprzeciwia się dyktatowi komercyjnej "poprawności" francuskiej kinematografii.
-
Niezależnie od tego, jak odpowiecie sobie na to pytanie, już parę dni po przyszłym seansie, Nelson Carlo de los Santos Arias przygotował coś całkowicie innego niż reszta konkursowych propozycji - film z artystycznymi i formalnymi ambicjami, który faktycznie pozwala na głębszą analizę i zasługuje na uwagę oraz polowanie na przyszłych festiwalach.
-
O ile trudno traktować debiut Meryam Joobeur jako coś więcej niż wtórny głos wpisujący się w modę regionalnej kinematografii, to nie sposób nie oddać filmowi jego warsztatowej sprawności. Poza wspomnianym już operatorem, na pochwałę zasługuje odpowiedzialny za muzykę Peter Venne oraz wcielający się w marnotrawnego potomka Malek Mechergui.
-
Nierówny poziom i wątpliwa wymowa zakończenia nie stają My Favourite Cake na przeszkodzie w byciu satysfakcjonującym crowdpleaserem, wspaniałym filmem dla całej rodziny, który doceni zarówno twoja babcia, jak i uczęszczająca do podstawówki córka. Można sobie zadawać pytanie, czy festiwalowe nagrody powinny promować ten rodzaj zachowawczego kina stylu zerowego, ale koniec końców to też jest jakiś aspekt X muzy.
-
Zamiast wizualnego ducha pulpy lat 50. dominującego w Uwięzionych tym razem przenosimy się do Nowego Jorku lat 80. sfilmowanego na Super-16 przez Wyatta Garfielda. Film, który w głowie scenarzysty i reżysera narodził się z pożenienia Doktora Jekyll i pana Hyde'a Roubena Mamouliana z Cudownym chłopakiem Stephena Chbosky'ego ostatecznie stał się Manhattanem naszych czasów z delikatną domieszką body horroru.
-
W Argylle nawet kontrowersyjne wybory obsadowe, takie jak Dua Lipa i Bryce Dallas Howard, okazują się mieć zazębiające się kluczowe fabularne znaczenie. Rzeczywistość nie zapada się tylko w ekranowych płaszczyznach, ale przeplata z realnością i preoczekiwaniami widzów. A to wszystko zostaje złożone na ołtarzu świętego Eskapizmu. Pokłońmy się mu i wyciągnijmy kije z wiadomych miejsc.