-
Z całą pewnością można stwierdzić, że nowy "One Piece" zaskakuje - formą i treścią.
-
Czy zatem polecam drugi sezon "Cienia i kości"? Z przykrością muszę przyznać, że nie. Pierwszy sezon można obejrzeć z przymrużeniem oka. Może zachęci kogoś do sięgnięcia po oryginał, a może będzie tylko serialem na jeden weekend. Zdecydowanie jednak wstrzymałabym się przed ciągiem dalszym, którego jedynym następstwem będzie przekonanie, że świat griszów nie ma nic do zaoferowania swoim fanom.
-
Jeśli ktoś czuje się rozczarowany tym, że serial nie skończył się tak, jak sobie tego wymarzył, zapomina, że Midge zawsze chciała grać po swojemu. Dlaczego więc miałaby podporządkowywać się pragnieniom widza? Była dokładnie taka, jaka chciała być. Nawet jeśli coś po drodze straciła czy kogoś obraziła lub coś się komuś nie spodobało, to nareszcie była sobą i nie zamierzała za nic przepraszać.
-
W serialu "Cyberpunk: Edgerunners" śledzimy historię Davida - ucznia szkolącego się na pracownika panującej w mieście korporacji Arasaka. Już w pierwszych scenach, chłopak zderza się z rzeczywistością, w której awans społeczny jest niemal niemożliwy, a realia świata okazują się brutalne i bezwzględne. Pozostawiony sam sobie w tak nieprzyjaznych warunkach nastolatek natrafia na grupę przestępców, która staje się jego nową rodziną.
-
Nowe przygody Rebeliantów są zdecydowanie najbardziej interesującym wydaniem "Gwiezdnych Wojen" produkcji Disneya. Wraz z natłokiem "realizmu", budowaniem kolejnych spisków i próbami potajemnego manipulowania kontami bankowymi gdzieś znika dawna magia. Twórcy oddalają się tak bardzo od klimatu znanego z filmów, że gdyby nie symbole, design statków kosmicznych i projekty mundurów, można by pomyśleć, że to całkiem nowy brytyjski serial fantastyczno-naukowy niebazujący na kultowym materiale.
-
Stworzenie katastroficznego serialu samo w sobie jest orygnalnym pomysłem, bo niemalże nieobecnym wśród polskich produkcji, a "Wielka woda" to moim zdaniem jeden z lepszych seriali rodzimej produkcji ostatnich lat w ogóle.
-
Netflix znów tworzy serial, który porusza temat kontrowersyjny i społecznie wrażliwy. Jednak chyba pierwszy raz udaje mu się opowiedzenie historii o mniejszości w sposób tak naturalny i uroczy.
-
Warto obejrzeć, choćby dla samej stylistyki lat 70., która zachwyca do samego końca.
-
Czy zatem, jak donosi pełen mniej lub bardziej wykwintnych komentatorów internet, ten utwór to istotnie "hiperpopkulturowy sos"? Choć bez wątpienia obraz ten jest przejaskrawiony i groteskowy, to jestem przekonana co do tego określenia. Z pewnością jednak "Squid Game" już w pierwszym odcinku, jak gdyby przy użyciu pipetki, wpuszcza w nas jak do fiolki krwawy płyn, który dyfuzyjnie rozchodzi się w jasnym roztworze świadomości społecznej i indywidualnej odbiorców niczym wybornej jakości trucizna.
-
Jest sprawnie połączoną układanką, dzięki czemu platforma HBO może pochwalić się kolejną wartą obejrzenia produkcją, której nie sposób wymazać z pamięci. Seans miniserialu okazuje się wyjątkowo satysfakcjonującym czasem prowadzonego przez widza na własną rękę śledztwa.
-
To niezwykły powiew świeżości na kinematograficznej liście polskich młodzieżówek. Nie tylko sprytnie przeistacza potencjalnie "cringe'owe" akcje w pełne humoru sytuacje rodem wyjęte ze studenckiego życia, lecz także w godny podziwu sposób nieustępliwie i z powagą trzyma się konkretnego tematu.
-
Quasi-familijny charakter, popkulturowe odniesienia, metatekstualna struktura, łączenie licencji oraz równie nieoczekiwany, jak nieudany twist w wystarczająco hermetycznej gatunkowo i tematycznie produkcji - to wszystko staje się klęską urodzaju. Poza technicznymi aspektami mariażu dwóch serialowych struktur żadna inna kwestia nie została dopracowana i przedstawiona w sposób satysfakcjonujący.
-
Sam w sobie jest niczym szachy - akcja rozwija się powoli, stopniowo zachęca do odgadywania kolejnych wątków, a pod koniec nabiera dynamiki. Formalnie piękny i dopracowany, wzorem wyrzeźbionych w drewnie figur szachowych, które lśnią jak błyski w oczach Beth, gdy ta może władać swoją małą wersją wszechświata.
-
Twórcy "The Crown" po raz kolejny udowodnili, że owa produkcja to nie niezobowiązujące perypetie bardzo ważnych i znanych na całym świecie ludzi mieszkających w ładnym zamku, a poważna, poruszająca i momentami przykra historia rodziny, której członkom przyszło się mierzyć z własnymi demonami oraz niezbywalną odpowiedzialnością dziedziczoną od pokoleń wraz z koroną.
-
"Mogę cię zniszczyć" odzwierciedla jej temperament: łączy osobiste, intymne wyznania z błyskotliwą i atrakcyjną formułą miejskiego dramatu, alternatywną wersją "Seksu w wielkim mieście".
-
Historię opowiedzianą przez Bartosza Konopkę i Leszka Dawida, mimo kilku słabości, ogląda się przyjemnie i zdaje się ona pomyślną zapowiedzią przyszłych polskich produkcji serialowych.
-
Nie wszystkie opowieści z "Opowieści z Pętli" są science fiction. Twórcy zdają się mówić za Simonem Stålenhagiem, artystą, na podstawie którego prac stworzono serial, że istnieją takie granice ludzkiego doświadczenia, których technologia nie przekroczy. Może też z tego powodu warto wciąż od nowa budować podobne do "Pętli" laboratoria człowieczeństwa.
-
Choć akcja miniserialu jest tak błyskawiczna jak kariera młodych marzycieli i wiele można wytknąć twórcom, w ich produkcji trudno nie dostrzec przebłysków aktorskich talentów.
-
To więc serial nierówny, udany połowicznie i ostatecznie pozostawiający wrażenie, że ślizgaliśmy się jedynie po powierzchni rzeczy.
-
Ostatecznie Pendleton Ward serwuje nam porządną dawkę popfilozofii, a popfilozofia ma to do siebie, że nie musi być intelektualnie doniosła, żeby była ciekawa. Poza tym jak na głębię innych produktów na serialowym rynku rozmowy Clancy'ego wydają się całkiem głębokie.
-
adia podąża za intuicją, testuje różne metody i podejmuje decyzje - i to tak naprawdę okazuje się fundamentem jej osoby. Ten genialny refleks działa coraz lepiej z każdą kolejną otwartą matrioszką samej siebie. Uzdalnia ją do życia na każdym kolejnym poziomie, do którego się dokopuje, ale nie zdradzę, czy zdąży dotrzeć do ostatniej figurki.
-
Kto wie, może zagadek i intryg przygotowanych przez twórców jest znacznie więcej, a kolejne sezony dowiodą, co łączy Stephena Kinga z "Zagubionymi"? Z pewnością warto się o tym przekonać, bez względu na to, czy jest się fanem prozy Kinga czy nie - nie ma to większego znaczenia, bo "Castle Rock" nie stanowi wyłącznie zlepka easter eggów, ale ma ambicję kontynuowania tego, co u Kinga najlepsze - w miarę ekranowych możliwości.
-
Mimo wszystko "Własnymi rękoma" warto wybaczyć drobne potknięcia. Twórczyni serialu zdaje się naprawdę dobrze rozumieć istotę i znaczenie sukcesu Walker.
-
To bowiem szczególne kino, które albo się lubi, albo nienawidzi, jednak w przypadku, gdy jest ono udane, jego estetyka oraz jakość pozostaje szczególnie imponująca. I w tym Netflix dorównał BBC, co wcale nie było tak oczywiste, jeśli wziąć pod uwagę coraz więcej jakościowych "wtop" jednej z najpopularniejszych platform streamingowych. "The Crown" można zatem polecić każdemu, przede wszystkim zaś tym, których rozczarowało kinowe "Downton Abbey".
-
Parodystyczna "opowieść wewnątrz opowieści wewnątrz opowieści" łącząca elementy medycznej opery mydlanej, sitcomu, sensacji, fantastyki i horroru - tym w istocie jest nakręcony w 2004 roku sześcioodcinkowy serial, będący nieodrodnym dzieckiem dwóch angielskich kawalarzy: aktora komediowego Matthew Holnessa oraz reżysera Richarda Ayoade.
-
Jak na ironię, produkcja Kinga i Cummings to sitcom, ale więcej tu miejsca na łzy - choć przysłania je śmiech, to przecież nikt nie powinien mieć wątpliwości, że jest to produkcja dosyć wiarygodnie ukazująca życie studentów, migrantów, osób z długami.
-
Niezależnie od wszystkich jej wad czy zalet, to kiedy przychodzi co do czego, to jest to port, do którego warto zadokować, to załoga warta dania szansy - zafascynują nas przez 7 sezonów, porwą na przejażdżkę pełną czułości, pozytywnego humoru i więcej niż raz zaprzęgną nasze szare komórki do myślenia, zmieniając może nawet przy tym w jakiś sposób nasz światopogląd.
-
"Niesamowite historie" często są zatem istotną lekcją, godną takich autorskich projektów Spielberga, jak "Kolor Purpury" czy "Amistad", które pod płaszczykiem kina rozrywkowego wciąż uczą, bawią i wzruszają. Fakt, że odcinki są dość nierówne, zarówno pod względem długości czasu trwania, jak i wartości samej historii. Wieloautorskiej antologii nie przeszkadza to jednak, by zachować spójność i zatrzymać widza przed ekranem.
-
Klucz do filmowości tego miniserialu tkwi właśnie w sile wrażeń, które niczym promieniowanie zostawiają ślad, a realność katastrofalnych zdarzeń jako źródła grozy przeistacza się w obiekt pragnień. Zjawisko to znane i zapewne banalne, ale warte przeżycia.
-
Podobnie jak inne dziewczyńskie produkcje, zawodzi na kilku polach.
-
Poczucie rozczarowania dodatkowo wzmożone jest faktem, że narzucająca się widzowi normatywna pulpa, o której mowa powyżej, w znacznym stopniu przykrywa kunszt, jakim uraczyli swych widzów graficy komputerowi oraz osoby odpowiedzialne za audiowizualną stronę produkcji.
-
Sam w sobie jest wizualnym majsterszykiem. Doznanie szerokiej gamy emocji zawdzięczamy jednak nie tylko operatorom, ale również reżyserowi i scenarzystom. Dzięki ich skrupulatności powstał spójny i wyważony serial, którego seans z pewnością nie pozostawi widza bez refleksji.
-
W końcu przychodzi jednak moment, gdy twórcy muszą odkryć wszystkie karty i wtedy cały klimat trochę siada. Niemożliwe już jest budowanie nastroju dotychczasowymi środkami i serial, choć nadal fascynujący, przeobraża się w zwyczajny, antykorporacyjny thriller. Na szczęście dzięki pieczołowitemu zbudowaniu siatki osobistych relacji udaje się ocalić jednostkowy koloryt każdej z postaci i satysfakcjonująco wygrać finał.
-
Pomimo pewnych słabości i nieciągłości "Ostre przedmioty" to udana gatunkowa hybryda - elementy melodramatu macierzyńskiego szybko przełamywane są psychologicznym thrillerem, a całość spaja neo-noirowa aura dreszczowca. W serialu czuć też pewną rękę reżysera, który - niezależnie od zmieniających się scenarzystów - nadał całości autorski sznyt, korzystając z interesujących środków wizualnych w warstwie zdjęć, montażu czy scenografii.
-
Ostatecznie - oglądane przez pryzmat wątków z powieści Charlotte Brontë - losy Ani Shirley stają się rzeczywiście dziwne: czasem przejmujące w wiarygodnym oddaniu niuansów społecznych i psychologicznych, czasem niepotrzebnie wydumane i sztucznie udramatyzowane.
-
To dziecko godne swojego ojca, znać w nim rękę twórcy "Wielkiego piękna" i "Młodości". Poprzednie dwa dzieła tutaj skompresowano, hojnie zagęszczono i nieprzesadnie rozciągnięto, bo tylko na dziesięć odcinków. A wbrew różnym narzekaniom po frondach i odeonach, nawet sam Bóg na pewno widział, że wszystko, co Sorrentino zrobił, było bardzo dobre. Przykład: w roli głównej wystąpił Jude Law.
-
Wizualne lejtmotywy - sceny wspólnych posiłków Kitteridge'ów czy pielęgnacji przydomowego ogródka - nadają tej opowieści wiarygodność i narracyjną spójność. Rozwinięcie tego rodzaju historii wymaga bowiem czasu i w tym właśnie kryje się olbrzymia zaleta miniserialu. Wszystko rozgrywa się tutaj w swoim własnym tempie. Dzięki temu też różne tonacje - melodramatyczna, komediowa, a w scenie w szpitalu wręcz coenowska - mogą wybrzmieć bez żadnych dysonansów i fałszywych nut.
-
To jedno z najciekawszych zjawisk ostatnich miesięcy. Przyzwoita rozrywka nie uniemożliwia w nim namysłu nad kondycją ludzką i naszą współczesnością.
-
Pochodną zaskakującego rozdźwięku pomiędzy komediową osnową utworu i posępnymi okolicznościami życia w odosobnieniu okazał się głęboki dysonans poznawczy widzów. Naleciałości repertuarów komediowych, rys groteski, naznaczone absurdem dygresje, wreszcie ironiczno-satyryczna ocena rzeczywistości pozostawały w wątpliwej komitywie z konwencjonalnym wizerunkiem zakładu karnego, do którego twórcy zdążyli już przyzwyczaić widzów.
-
W ledwie dwuodcinkowym "Dziecku Rosemary" zaskakująco wiele jest rozwiązań, które nie mają porządnego uzasadnienia i/lub istotnych następstw, począwszy od samego przeniesienia akcji z Nowego Jorku do Paryża, które pod obietnicą uwypuklenia izolacji bohaterki skrywa najwyżej reklamę stolicy Francji. Reklamę, warto dodać, ładną formalnie, ale pustą i do niczego nikomu niepotrzebną, w swoich najlepszych fragmentach prezentującą się najwyżej nijako.
-
Pomimo pewnych kontrowersji serial broni się sam nienagannie skrojoną dramaturgią, kapitalnym aktorstwem, świetną scenografią, solidną ścieżką dźwiękową oraz nastrojową aurą.