-
Nie powinien być traktowany wyłącznie jako ilustracja zachowawczych trendów kulturowych. Jest na to zbyt dobrze zrobiony, a do tego zawiera ważne elementy progresywne.
-
Jest przede wszystkim dobrą zabawą, raczej nie ma ambicji obrazowania i analizowania palących problemów czarnoskórej społeczności. Choć nierówności ekonomiczne i społeczne są w Miami szczególnie widoczne, serial jedynie ślizga się po trudnych tematach, bo ważniejsze jest tu naruszanie przez kobiety stref zarezerwowanych dla mężczyzn.
-
Składniki połączono w sposób iście mistrzowski, godny serwowania w najlepszych lokalach i zaspokajający nawet najbardziej wyrafinowane gusta widzów.
-
Wątki biograficzne mogłyby stanowić o sile "Zepsutej krwi" i pozwoliłyby zobaczyć, jak daleko od problemów prawdziwego świata znajdują się pracownicy Doliny Krzemowej. Stałoby się tak, gdyby serialowa Holmes nie była od początku dość mocno odklejona.
-
"Miasto jest nasze", podobnie jak "Prawo ulicy", nie jest tak naprawdę opowieścią o konkretnym czasie, miejscu i konkretnych ludziach, ale bardzo przekonującym obrazem wadliwego systemu.
-
Z niesamowitą czułością i wyrozumiałością podchodzi do tytułowych bohaterów. Nie traktuje ich życia jak memów, jako które funkcjonują w masowej wyobraźni, ale portretuje jako wrażliwych, kochających się ludzi.
-
Nieustannie zaskakuje, mimo że rozgrywa się w niemal pustej przestrzeni. Jednak za każdym zakrętem labiryntowego biura może skrywać się kolejna tajemnica. Być może największym sekretem sukcesu tego serialu jest fakt, że fabuła wciąż obiecuje kolejne atrakcje - odkrycia, przełomy, wyjaśnienia - ale bardzo rzadko ich nam dostarcza.
-
Przewidywalny, momentami frustrujący, ale jednocześnie wciągający, przyjemny i podnoszący na duchu.
-
Nie jest krytyką powierzchowności, zamiast tego natomiast dokonuje szkodliwego wytłuszczenia różnic między bogatymi i biednymi.
-
Jest więc ciekawym przypadkiem: nie potrafi i nie chce być dziełem autonomicznym, mając zarazem ambicje - nierzadko realizowane w sposób poruszający - by stać się poważną i przejmującą wypowiedzią na temat współczesnych związków. Opisując piekło rozstań, nieumiejętność oderwania się od siebie nawzajem, ból wyżłabiany w ciele i umyśle w trakcie tego procesu, mówi jednocześnie o co najmniej dwóch istotnych rzeczach.
-
Jest nieodrodnym dzieckiem koreańskiej kultury - fenomenem, który, jak widzę po licznych wpisach na forach internetowych, budzi tyle samo zaangażowania, co lęku przed "zaszczepianiem destrukcyjnych, nienaszych emocji".
-
Rzuca śmiałe wyzwanie sitcomowym normom.
-
Niewiele ma wspólnego z typowym serialem ze streamów - Jenkinsowi udała się rzecz niebywała: nie tylko doskoczył do oryginału, ale przeskoczył go o dwie długości.
-
Piszę te słowa przed rozstrzygnięciem tej historii. Ale mam wrażenie, że już wszystko wiem, bo przecież nie zagadka kryminalna jest tu najważniejsza. Znacznie bardziej przerażające jest tu to, co dzieje się między ludźmi - codzienna, banalna przemoc, nieufność, obojętność, wzajemny strach. W Easttown nie zabijają psychopatyczni zwyrodnialcy. Zabija zamknięcie na drugą osobę.
-
Szanuję gorycz tego serialu, jednak zdecydowanie bardziej przemawia do mnie jego optymizm. Rzeczy mogą stawać się lepsze.
-
Umiejscowione między latami 60. i 80. indywidualne historie przedstawione są za pomocą różnych środków, bo różni są też ich bohaterowie. Łączy ich natomiast to, że nieustannie mierzą się z systemową opresją i rasizmem. Nieustannie w sensie zupełnie dosłownym, bo samo akcentowanie przez nich własnej tożsamości jest już aktem oporu.
-
Szkodliwość płynącą ze zbytniej identyfikacji z graczem i drużyną możemy zobaczyć w pięcioodcinkowym miniserialu HBO "Miasto niedźwiedzia", opartym na powieści Fredrika Bartmana. Szwedzka produkcja pokazuje toksyczne środowisko męskiego sportu w mikroskali.
-
Walka o wyzwolenie z męskiej fantasmagorii, zwanej także proroctwem, dziejową koniecznością czy porządkiem naturalnym. Być może to właśnie umknęło większości recenzentów, którzy zżymali się na błahe zakończenie i ogólną "gorszość" "Zimy". Może to "zasada rzeczywistości" organizuje cały ten materiał i też w jego ramach ostatecznie triumfuje. A być może to ja się mylę. Jaki by jednak nie był wynik tych zmagań - "Dzień trzeci" bez wątpienia wart jest mszy.
-
Showrunner Scott Frank zaproponował widzom pasjonującą historię z niezwykle magnetyczną bohaterką na pierwszym planie. Ale to, co najciekawsze, czai się gdzieś w tle - realia Ameryki lat 60. zawieszone pomiędzy purytańską patriarchalną rodziną a rodzącym się feminizmem oraz pierwszymi oznakami rewolucji seksualnej.
-
Gorzej, że po sześciu odcinkach wciąż nie za bardzo wiem, do czego cały ten chaos zmierza - co ostatecznie wykluje się z pulpowej fantazji Atticusa oraz z samych bohaterów, rozrysowanych lekkim pociągnięciem piórka, czasami za bardzo papierowych, średnio zachęcających do współprzeżywania.
-
Twórcom niemieckiej produkcji udała się nie lada sztuka. Friese i Bo Odar stworzyli niezwykle dopracowany świat małego miasteczka, z szeregiem pełnokrwistych, na wskroś ludzkich postaci, w którym nie istnieje podział na protagonistów i antagonistów. Każdy bohater ma swoje racje, swoją prawdę i jest wart, by z nim współodczuwać.
-
Wielość głosów i punktów widzenia składa się w "Bezpaństwowcach" na opis świata, w którym nic nie jest jednoznaczne, w którym postawa bohaterów przybiera rozmaite i zmienne formy. Twórcy tego świetnie skonstruowanego serialu próbują każdego dopuścić do głosu, pokazać pokłosie australijskiej polityki migracyjnej z możliwie wielu perspektyw.
-
To serial o kobiecie, która z dnia na dzień wychodzi ze swojego życia, w tym - z macierzyństwa. To bomba, ale bomba rozbrojona publicystycznym wytrychem, jednym wykrzyczanym monologiem, który na naruszenie tabu odpowiada niemal coacherskim "wyrażeniem siebie". Jakby w ogóle nie był to fundament opowieści i jej wielki temat. I to, niestety, jedyna w tym serialu faktyczna ucieczka.
-
Serial jawi się jako doskonała wizualizacja doznań po zażyciu psychodelików, terapeutyczna wędrówka w poszukiwaniu transcendencji i ukojenia, które osiąga się w procesie rozpadu starej, obciążonej traumą świadomości.
-
Na papierze każde słowo o "The Eddy" wygląda wspaniale. A na dodatek my - Polacy, mieliśmy bardzo konkretny powód, żeby z niecierpliwością czekać na ten serial, wszak w jednej z głównych ról wystąpiła Joanna Kulig. Niestety, niczym w nieudanej improwizacji jazzowej, "The Eddy" szybko traci odpowiednie tempo, gubi główny temat i zamiast harmonii oferuje jedynie chaos i nudę.
-
Schlafly - kobieta przytłoczona patriarchalnym reżimem, oraz Schlafly - bezwzględna polityczka działająca na szkodę kobiet. Oba te obrazy są zgodne z prawdą, oba są też uczciwe jako budulec mocnej serialowej formy. Nieuczciwy jest natomiast triumf tego ostatniego w realnym życiu. Schlafly dołożyła cegiełkę do budowy świata legitymizującego prawicową demagogię jako "normalną politykę". Była fanatyczką i mistyfikatorką, nie bohaterką. I tak też powinna zostać zapamiętana.
-
Dlatego tak bardzo szkoda, że twórcy biorą jego prezencję i urok osobisty za pewnik, nie pozwalając widzowi samemu ocenić, jak charyzmatyczną był postacią. To jednak jedyna wada tego świetnie zrealizowanego i napisanego serialu. Simon i Burns operują materiałem źródłowym z niezwykłą precyzją, stawiając na powolne tempo, pozwalające na lepszą eksplorację postaci, ale też dokładniejsze obserwowanie zmian nastrojów społecznych.
-
Garland stworzył dzieło daleko wykraczające poza formułę science fiction i kino religijne. Zadał kluczowe pytania dla refleksji nad charakterem konstrukcji świata i etyką, jednocześnie rozprawiając się z naszymi codziennymi obawami o ekspandującą wszechmoc technologii, a przede wszystkim stojących za nią ludzi.
-
Używając zwietrzałych słowników, można stwierdzić, że to opowieść o dwóch biseksualnych osobach, queer w serialu polega na tym, że pod tym samym słowem kryją się krańcowo różne seksualno-romantyczne historie i doświadczenia. "Feel Good" wgryza się w te różnice boleśnie, prowadząc nieoczywiste trajektorie napięć, relacji opieki i władzy, projektowania na drugą osobę własnych lęków, pokazując strategie obronne i strategie ranienia.
-
Buduje zatem wyłącznie negatywne, najciemniejsze konotacje związane ze społecznością ortodoksyjnych Żydów. Niestety, mam nieodparte wrażenie, że coś się w ten sposób traci. Że paradoksalnie podkręca to stereotypy, utrwala zero-jedynkowy podział. A zarazem trudno w oparciu o ten zarzut jednoznacznie przekreślić odbiór Unorthodox". Kilka ciekawych spostrzeżeń ten serial jednak poczynił.
-
Wiele to o "Co robimy w ukryciu" mówi - że jest to dzieło zrobione na siłę, bez pomysłu i niesprawdzające się w formule serialu, ale jednocześnie że twórcy miewają przebłyski satysfakcjonującej kreatywności.
-
Tak przewidywalna konwencja nie jest jednak w stanie sprawić, bym poczuła, że miłość/nienawiść w "Fosse/Verdon" nie była przejmująco smutnym banałem.
-
Serialowi Fellowesa daleko do doskonałości, ale skutecznie przybliża fenomen piłki nożnej osobom, które patrzą z pogardą na ten pozornie nieskomplikowany sport.
-
Na dobrą sprawę właśnie tej prostoty i naiwności potrzeba debacie publicznej o imigrantach i uchodźcach - bowiem ukrywanie ich za tak zdepersonalizowanymi wyrazami jak "kwoty", "kryzys" i "problem" być może sprawia, że niektórym coraz trudniej zobaczyć w nich drugiego człowieka.
-
Znakomicie wykorzystano w nim humor oparty na dyskomforcie czy grotesce ciała - dotyczy on zarówno głównych bohaterów, jak i dalszoplanowych postaci. W pojedynczych scenach widoczna jest jednak bardzo cienka granica pomiędzy dyskomfortem a przemocą, groteską a upokorzeniem, przyjemnością a egotyzmem. Właśnie w tych fragmentach serial Perrotty wciąga w najbardziej nieoczywiste rejony. Tym bardziej rozczarowujące jest to, że nie czeka tam na nas nic więcej.
-
Próżno szukać w obecnej ofercie serialowej produkcji tak bogatej w wyraziste postacie jak "Sukcesja".
-
Zamiast wnosić coś nowego do tematu, pozostaje jego prostą ilustracją.
-
Pierwszy sezon dał nam gwałtowne zanurzenie w nurcie dobrej nocy - być może zapowiedziany już sezon drugi przyniesie oczyszczenie.
-
Pomimo całego drzemiącego w sezonie potencjału i aktorskiej maestrii, z bólem serca opatrzyłabym go jednak tylko i aż jako post scriptum świetnego sezonu pierwszego. Jako kontynuację, która wydaje się błyskotliwym, aczkolwiek niekoniecznym i często niedorzecznym naddatkiem, rozwleczonym, jednak wciąż dziwacznie przyjemnym epilogiem historii już wcześniej spełnionej.
-
To z pewnością jeden z najważniejszych seriali tego roku - nie dlatego, że porusza ważne tematy, ale dlatego, że buduje świetny, przenikliwy dramat o ambicjach społeczno-politycznych.
-
Serial pokazuje na konkretnym przypadku, jak w praktyce działa instytucjonalny rasizm.
-
Memy mówią nam zatem więcej o źródłach sukcesu serialu HBO niż choćby najbardziej wnikliwa i wyczerpująca recenzja. I chociaż same obrazki prawdopodobnie za chwilę się zdezaktualizują, czarnobylskie widowisko na długo pozostanie ważnym punktem odniesienia - przede wszystkim dla historii popkultury i katastroficznej wyobraźni.