Grifter
Użytkownik-
Nie ma tej spójności i magi Verhoevena, który idealnie wyważył wszystkie czynniki. Kershner za bardzo poleciał w przesadną karykaturę, choć jego film (choć trudno uwierzyć) jest jeszcze bardziej brutalny i cyniczny niż część pierwsza. Ale to i tak porządny sequel, który po prostu nie miał szans z arcydziełem Paula.
-
Porządne, widowiskowe kino sensacyjne.
Oj, proroczy był to film, proroczy. Dziś służby mogą cię namierzyć wszędzie. I cię zniszczyć. Teoretycznie nic nowego, ale technika inwigilacji, jaką film pokazał, szybko stała się czymś namacalnym. Choć w momencie premierzy niektórzy krytycy to wyśmiewali. Oj zrzedła im chyba szybko mina. -
To wręcz niemożliwe ile ten film zawiera aktualnych treści, prawie 40 lat po premierze. Korpo, które nie liczą się z ludźmi, w których panuje wielki chaos, a młodzi yuppies walczą o stołki.
I ta mesjanistyczna opowieść o współczesnym Jezusie, który umiera i zmartwychwstaje ku uciesze ogromnej korporacji (OCP=Watykan), która trzyma nad niem pieczę i może go monetyzować, dopóki przekaz działa. Ale jest jeszcze kilka kolejnych warstw, które warto odkryć.
Arcydzieło Verhoevena. Nie starzeje się! -
Do dziś nie mam pojęcia jak ten film mógł odnieść tak niebywały sukces komercyjny. Efekty przeciętne jak na rok 1998, emocji mało, a wszystko sprowadza się do płaczliwego knota, wątków rodzinnych i amerykańskiego poświęcenia dla całej ludzkości.
Wujek Sam happy! Lepiej obejrzeć kozacki Armageddon - tam przynajmniej nikt nie ukrywał, że mamy się po prostu dobrze bawić! -
Zawsze lubiłem ten film, mimo iż zrobił potężną klapę zarówno finansową jak i artystyczną. Jest dobre zawiązanie akcji, sceny rozmowy z "kosmitą" są ciekawe i trzymające w napięciu (jest tu coś z Kubricka), jest też niezłe zakończenie.
Owszem, można powiedzieć, że Levinson dość mechanicznie podszedł do pozbywania się postaci drugiego planu, ale ogólnie i tak byłem pod wrażeniem filmu. -
Teoretycznie o wojnie nuklearnej wywołanej przez przypadek (lub próbie jej wywołania) było wcześniej w kinie wiele razy, ale co tam. Film cholernie trzyma w napięciu. Plus świetny konflikt dwójki wybitnych aktorów Hackman - Washington. Do dziś (choć ostatni raz, widziałem go 25 lat temu) pamiętam mrożący w żyłach dialog: "- Niech Bóg ma cię w opiece, jeśli się mylisz/ Jeśli się mylę, jest wojna. Niech Bóg ma w opiece nas wszystkich".
-
Mieszane uczucia. Z jednej strony fantastyczny body-horror (kocham!), świetna i smutna walka z przemijaniem i problemem ageizmu w branży. Z drugiej - satyra na media jest grubo ciosana, karykaturalna, więc ostatecznie nieco niweczy aktorski wysiłek. Owszem, jest to jeden z ciekawszych filmów, jakie ostatnio widziałem, ale halo Holly - Cronenberg nie takie rzeczy robił 30 lat temu i jakoś specjalnie nie pieliście z zachwytu...
"Mr. DeMille, I m Ready for My Close Up", anyone? -
Głupkowaty, ale generalnie uroczy seans. Dzieciaki są fajne, jest świąteczny klimat, jest nostalgia, jest nawet dziecięcy "heist movie" (próba zdobycia konsoli ze sklepu). Plus piękny i mądry finał - kawałek plastiku zawsze można nabyć, ale to, co dostajemy od naszych rodziców to największa wartość, która zostanie z nami na zawsze.
-
Film srający na branżę gier będący skończoną głupotą. Z fatalnym aktorstwem, nieudanym montażem i kuriozalną ścieżką dźwiękową, która zupełnie nie pasuje do obrazu. Telewizyjny twór z jedną z pierwszych ról Toma Hanksa. Dekadę później okaże się, że jest dobrym aktorem. Kto by pomyślał oglądając tego koszmarnego gniota.
Szkodliwy paszkwil - człowiek stracił brata, ma okropnych rodziców i cierpi na schizofrenię (koledzy potęgują jego rojenia), ale co tam - winne są gry. Na Kratosa!
-
Absurd goni absurd, Moore jest już zdecydowanie za stary do roli. Ale, ale, takie były Bondy z Moore'em na przełomie lat 70/80.
Trzeba przyjąć konwencję i pokochać. Albo odrzucić. Whatever. Pamiętajcie, że każde pokolenie miało swojego Bonda. A ten jest całkiem fajny. -
Miało być opus magnum Sylwka, ale nie wyszło do końca. Ale to właśnie on ciągnie ten film i zasługuje na największą pochwałę. Reszta ekipy ma to gdzieś, scenariusz leży, a reżyseria to coś poniżej średniej. Szkoda Sly'a, który próbował zerwać ze swym empoi. I robotę zrobił świetną.
-
Nie jest to najgorszy film świata, jak niektórzy oznajmili. Jest tylko słaby.
Można potraktować go jako świetną komedię, gdy Cindy mówi - "wiadomości cię nie zabiją", po czym włącza telewizor i wybuch wyrzuca ją na 30 metrów do basenu. Albo gdy Baldwin i Cindy kochają się w pociągu, wpada tam koleś, który ma ich zabić, ale tak chyba jest pod wrażeniem ich pląsów, że opuszcza broń i postanawia sobie popatrzeć. I dostaje kulę w łeb.
Mówiłem, że komedia... -
Dość kuriozalny przypadek nowej odsłony starego filmu, gdzie biały i czarny, muszą uciekać skuci kajdanami. O ile film z lat 50 miał społeczny sznyt, przeciwstawiał się rasizmowi, o tyle ten z lat 90, to głupia sensacja. Nie najgorsza, nie przeczę, ale wciąż przeciętna.