Filip Cwojdziński
Krytyk-
Przypomina kino Terry'ego Gilliama zarówno pod względem stylistyki, jak konstrukcji materii filmowej.
-
To nie tylko zgrabne połączenie rysunku, magii, snu, kina, literatury i technologii, lecz kwintesencja szczerego, niewymuszonego, a nade wszystko po prostu pięknego filmu.
-
Od razu widać, że "Rock The Kasbah" to dzieło doświadczonego już reżysera. Płynność fabularną i sprawność warsztatową się po prostu czuje. Przy chybotliwym scenariuszu i niekonsekwentnym nastroju projekcji na niewiele się to jednak zdaje.
-
Jeden z najbardziej nijakich, bezpłciowych filmów Allena, pewnie dlatego tak popularny. Aczkolwiek w jakimś stopniu pozostaje uroczy. Pozornie allenowski, lecz sprawia wrażenie pierwszorzędnej podróbki, której jednakowoż daleko do oryginału.
-
Odrobinę dołujący: Allen nie stworzył dotąd filmu równie intensywnego, oczyszczającego - niemal katartycznego. Świetnie będzie to oglądać ponownie - nie tyle dla wciągającego klimatu, co pomysłowego rozmieszczenia narracyjnych punktów ciężkości.
-
Dzieło przed łatwą katastrofą ratuje nie tylko hipnotyzujący Micheal Fassbender, lecz przede wszystkim dynamicznie zrealizowany pierwszorzędny scenariusz Aarona Sorkina z błyskotliwymi dialogami, za którymi ledwo można nadążyć. Zresztą cały metraż jest na tyle intensywny większość ujęć wygląda na dwugodzinny zwiastun złożony z samych najciekawszych momentów seansu. Trudno uwierzyć, ale to działa.
-
Gdyby przymknąć oko na wszelkie niedoróbki, trzeba byłoby nie podnosić powiek przez niemal bite półtorej godziny. Teraz nie dziwi mnie, dlaczego zrezygnowano z obrazu Kolskiego 38. gdyńskim festiwalu: w trosce o dobro uczestników, ma się rozumieć. Parę nagród na innych festiwalach dla "Zabić bobra" tylko udowadnia, że nie ma komu im przyznawać.
-
Wydaje się tylko i aż "kolejnym filmem mistrza". Ewidentnie robiony, jak zawsze, "na szybko", lecz Allen jest tak zręcznym i doświadczonym twórcą - niepozbawionym przy tym talentu i świetnych pomysłów - że samo to w spokojności wystarcza na dobry film, a nawet bardzo dobry.
-
Choć to komedia, to wywołuje w odbiorcy nieco żalu, jeśli posiada on wiedzę pozafilmową. Podłożony głos pod psa Dennisa to być może ostatnia artystyczna rzecz, której dokonał przed przedwczesną śmiercią Robin Williams. Dlatego - choć zabieg zabawny i udany - kwestie czworonoga nie śmieszą, tak jak mogłyby.
-
Inteligencji nie można za to odmówić - dorównującej oryginalnemu obrazowi - kontynuacji "Teda". Dowcip bowiem jest tak samo ostry, bezkompromisowy i rozbrajający. Słusznie przekraczający granice dobrego smaku, ale przynajmniej w użytecznym, bo efektownym stylu. Komedie z Tedem po prostu śmieszą.
-
Oczywiście seans obfituje w dostatek nieprawdopodobnych splotów okoliczności z paroma fajnymi kwestiami. Wilson gra tak, jak zwykle. Za to Jennifer Aniston jest całkiem niezła jako drażliwa, oceniająca swoich klientów, a tym samym kompletnie nienadająca się do sprawowania swego fachu psychoterapeutka.
-
Postmatrixowy obraz na granicy kina familijnego. Sentymentalna, a tym samym i wtórna podróż do Kina Nowej Przygody szczęśliwie została zrealizowana bez przesadnej spiny i ogłady, a za to utrzymany w aurze tajemnicy.
-
Oglądanie tego filmu jest przeżyciem. Dostajemy kompletną, prawdziwą historię o Kurcie Cobainie - nie o ikonie muzyki, nie o idolu wielu pokoleń - ale o człowieku. Obserwujemy jego życie krok po kroku i stopniowo rozumiemy coraz więcej.
-
Ciekawie byłoby wyłonić "Disco Polo" jako naszego kandydata do kolejnych Oscarów. Pytanie tylko, czy potencjalny następca "Idy" - tak kulturowo hermetyczny - byłby czytelny dla świata Zachodu. Niestety obawiam się, że nie. Pozostaje tylko liczyć, że niezwykle trafna, rozrywkowa forma obroni nieoczywistą tematykę.
-
Film jakże aktualny - z dzisiejszymi problemami z pracą, jej utrzymaniem i jej zmianą, a także z rosnącym odsetkiem pracoholizmu - podany został w ascetycznej formie niezwykle bliskiej włoskiemu realizmowi.
-
Eastwood, wyraźnie gloryfikując Chrisa Kyle'a, jednak mi tej przyjemności poskąpił, a sobie film - a właściwie jego wymowę - trochę zepsuł, narzucając wszystkim jedyny słuszny pogląd na całą sprawę. A właśnie siła tego obrazu winna tkwić w moralnej dwuznaczności wielokrotnego - było nie było - mordercy w słusznej sprawie.
-
"Birdman" jest całkiem zabawny: lecz nie w wymiarze błazeńskim, a przede wszystkim czarnym - satyrycznym i szyderczym. Sława "Birdmana" - wirtuozerskiego opus magnum Iñárritu i swego rodzaju apoteozy z przymrużeniem oka zawodu aktora - ma jednakże szansę przetrwać nieco dłużej niż jeden sezon.
-
Seans - w odróżnieniu od oceny bohatera, która jest mniej problematyczna - budzi mieszane uczucia. Nie brakuje tu mocnych scen, których tak często brakuje w biopicach. Oczywiście w biografii Czarnego i Dumnego muzyka nie mogło obyć się bez kwestii rasowych, aczkolwiek one nie dominują, jak w poprzednim dziele reżysera - ciepłym obrazie "Służące".
-
"Interstellar" to może i zręcznie zrealizowany pustak udający dzieło prawdziwie głębokie, ale w rezultacie ponadprzeciętnie atrakcyjne.
-
Z seansu wypływa ciepły morał: należy kierować się sercem i... nie zawsze być posłuszny starszym. Fakt faktem - rodzice za nas życia nie przeżyją, aczkolwiek nie zawsze wszystko potoczy się tak różowo, jak na filmach. Zasady zasadami, ale przyjaźń najważniejsza - dlatego "Bella i Sebastian" to swego rodzaju buddy movie w ponadgatunkowej i najlżejszej możliwej odsłonie.
-
"Zaginiona dziewczyna" zdaje się być także gorzką satyrą na ogłupiający i zgubny wpływ wszędobylskiej telewizji, która wbrew racjonalnym przesłankom wciąż cieszy się sporym autorytetem w oczach bezmyślnych mas. Ta żądna sensacji, manipulacji emocjami widzów, pełna nienawistnej pasji, pieniactwa i zacietrzewienia instytucja odgrywa tu niepokojąco istotną rolę w kreowaniu natychmiastowej i bezdowodowej nagonki.
-
Allen wystawił błyskotliwą laurkę bezmyślnej i emocjonalnej miłości - czyli temu szaleństwu, którego obawia się arogancki magik. "Tylko głupi są szczęśliwi", powtarza. Allen udowadnia mu za Forrestem Gumpem, iż "głupi ten, co głupio robi".
-
Anton Corbijn wyraźnie idzie drogą bliższą poprzednikowi, jakim jest obraz "Amerykanin" z George'em Clooneyem, niż rewelacyjnej biografii "Control". Tak czy siak, trochę spuścił z tonu. Wydaje się nawet, że słynny fotograf czołowych muzyków rockowych większy nacisk położył na samą historię niż zdjęcia, dlatego pod względem wizualnym seans nie jest tak atrakcyjny, jak dwa poprzednie dzieła.
-
Widz, podobnie jak uczestnicy wydarzeń z ekranu, nie angażuje zbytnio zmysłów w piętrzącą się intrygę. To klasyczny średniak, który dusigroszom spędzi sen z powiek za zmarnowany bilet, a tym "luźniej stąpającym po ziemi" nie sprawi większego zawodu.
-
To film bardzo "normalny". Na pewno nie tak intrygujący, zajmujący jak najbardziej "popisowe" "Fargo" czy "Burton Fink", choć znów na warsztat biorą fikcyjną biografię i jakby każą nam uwierzyć w jej prawdziwość. Takich "przyziemnych" bohaterów Bracia właściwie jeszcze nie portretowali.
-
Metraż zakończono ładnym akcentem, mianowicie fragmentem "Hamleta" w przekładzie Stanisława Barańczaka, który niejako połączył zgromadzonych. Podsumowując: zdecydowanie warto bliżej przyjrzeć się tematyce.
-
Najbardziej irytuje emocjonalna "suchość" dzieła. A to właśnie ten niepowtarzalny psychotyczny nastrój tak angażował widza filmu norweskiego. Tam baliśmy się głównego bohatera i czekaliśmy, na co tym razem go najdzie. Tutaj po prostu sobie jest.
-
O ile sceptycznie można podchodzić do nadchodzącej dalszych przygód Teda na wielkim ekranie, tak z całą pewnością po seansie "Miliona..." stwierdzimy, iż miliona kontynuacji nie doczeka nigdy. "Ted" był wulgarny, bardziej kąśliwy, a do tego kończył się ładnym morałem. No i przede wszystkim bawił - przy całym sentymentalizmie, na który nie mógłby pozwolić sobie inny buddy movie. Teraz dostajemy zaledwie banalne love story wypatroszone z bardziej treściwego mięsa.
-
Czegoś wyraźnie brakuje. Obraz sprawia wrażenie, jakby chciał zostać nawet nie komediodramatem, a poważną komedią - i to mało pieprzną jak na obraną tematykę. Otwarte zakończenie poniekąd ratuje ten skromny film.
-
Pod względem formalnym "Sugar Man" to raczej prosty, acz wciągający obraz, zachęcający do poznania dorobku songwritera. Film dobrze nakreśla kontekst polityczny zniewolonej RPA - np. jak cenzura blokowała emisję nagrań także innych zbuntowanych przeciwko władzy.
-
Reżyser obrał właściwie tę samą strategię, co niemal każdy zabierający się za film muzyczny. Pragnie jednocześnie w lekkiej i zwiewnej formule zawrzeć trochę poważniejsze tematy. Możliwe, że z tego powodu wyszło mu dzieło wyraźnie nierówne, szarpane. Warto zestawić nieprzystające do reszty filmu sekwencje typowo muzyczne.
-
Oto po raz pierwszy stroniący od ludzi i popularności Corbijn, dotąd niemal zawsze schowany za obiektywem, został w końcu filmowym bohaterem - udanego dokumentu Klaartje Quirijns, dokumentalistki dotąd zorientowanej głównie w polityce.
-
Wasilewski tylko udaje, że ma nam coś do powiedzenia. Film-wydmuszka złożony ze szczątków fabularnych desperacko stara się dotykać tematów istotnych, choć niczego mądrego sobą nie reprezentuje. Scenariusz nawet nie umożliwia aktorom rozwinięcia skrzydeł.
-
Lee złożył za to niewątpliwy hołd twórcom niezapomnianego dokumentu poprzez tak charakterystyczne dla poetyki tamtego dzieła przedzielenie ekranu, które miało podkreślać ogrom, a niekiedy także niespójność rozgrywających się wydarzeń.
-
Kiedy już wszystko wskazywałoby na to, że nie można opowiedzieć o uczuciu niebanalnie, Jonze udowadnia nam nasz błąd. Wydaje się, że 44-letni Amerykanin uczy się przy każdym artystycznym posunięciu, a zdobyta wiedza dała właśnie ujście w postaci najbardziej emocjonalnej, autentycznie wzruszającej produkcji.
-
Stworzono film spokojny, grzeczny, w pewnym sensie nawet kameralny, bo pozbawiony spektakularnych akcji. Jeanowi-Marcowi Vallée nie udało się powtórzyć sukcesu artystycznego niezwykle udanej pełnometrażówki "C.R.A.Z.Y.".
-
Najnowsze dokonanie Antala jest wiochą i całkiem zasłużoną klapą. Filmem do oglądania najlepiej... bez wizji. Czyli lepiej sięgnąć po soundtrack. A żądnych ciekawszych doznań odsyłam do dokumentu "Some Kind Of Monster" o nagrywaniu przez Metallikę albumu "St. Anger", a przede wszystkim o terapii grupowej, której członkowie poddali się w tamtym czasie.
-
Trzeba być nie byle kim, by z trzygodzinnego seansu zrobić coś jednorodnie wciągającego. Nie otrzymujemy jednak powtórki z gangsterskiej epopei "Ojca Chrzestnego", lecz wirtuozerską, bardziej pikantną kalkę innego arcydzieła tematyki przestępczości zorganizowanej - "Chłopców z ferajny".
-
Film zawiera pewien komponent propagandowy. Ulizani do granic możliwości członkowie zespołu kreowani są na... anarchistów i buntowników, że niby coś niebezpiecznego tkwi w ich muzyce... Przykro się patrzy na Martina Scorsese bezpośrednio chwalącego ich piosenki.
-
Na ponowny seans nowej, strywializowanej, do bólu zwyczajnej wersji ciężko będzie się zmusić. Po kimś takim jak Spike Lee spodziewamy się dużo więcej, a najnowsze dokonanie jawi się plamą na honorze reżysera.
-
Film niespiesznie sobie płynie - tak jakby chciał w ten sposób "wejść" w duchowość bohatera, więc jest to ciekawy zabieg formalny. Co bardzo umila oglądanie filmu, to wspaniała muzyka - i to w hojnych dawkach - oczywiście jedynego słusznego w tym wypadku autora.
-
Film doskonale lokuje się w zmiany naszych czasów w kwestiach genderowych. Pokazuje jakimi słodkimi, zakompleksionymi chłopcami są nasi bohaterowie. Ma się czasem wrażenie, że obaj mówią naraz dwa monologi, a nieraz jakby obie kwestie były autorstwa jednej osoby, tylko czym innym się kierującej.