-
Niech sprawiedliwym wyznacznikiem mojej końcowej oceny będzie pytanie, które finałową sceną nasuwają twórcy, dając nam do zrozumienia, że prawdopodobnie obejrzymy kontynuację przygód nieśmiertelnej grupy najemników. Zatem, czy wcisnę przycisk "play", gdy na Netfliksie pojawi się sequel "The Old Guard"? Tak, choćby tylko dlatego, aby z butelką piwa w ręku obejrzeć, jak wiecznie młoda Charlize Theron biega z siekierą w ręku.
-
Choć scenariuszowo "Eurovision" niczym nie wyróżnia się ponad przeciętność, to nie można odmówić jej tego, że jest po prostu przyjemną dwugodzinną rozrywką. Bardzo dobry humor, znakomita muzyka i dwójka charyzmatycznych bohaterów. Parafrazując tytuł popularnego niegdyś programu - Eurowizja da się lubić!
-
Jak się okazuje niski budżet, absolutnie nie musi być przeszkodą, gdy poziom kreatywności wybiega ponad normę, a umiejętności artystyczne wyróżniają się z tłumu. To wszystko powoduje, że "Eastern" Piotra Adamskiego, mimo braku ogromnych pieniężnych środków, a co za tym idzie - wielkiej promocji i gwiazd w obsadzie, jest filmem wynoszącym polskie kino na zupełnie nowy, niespotykany od dawna poziom. "Topka roku" gwarantowana.
-
Naprawdę nie mam pojęcia, co jest nie tak z naszymi rodzimymi produkcjami, ale momentami z wypowiadanych przez aktorów słów nie rozumiałem niczego. Całe szczęście, że podczas wytężonej pracy uszu, oczy mogły cieszyć się widokiem fenomenalnej gry aktorskiej Marty Król. We wszystkich pozytywach, jakie wyciągam z seansu, ma ona swój czynny udział, jest bez wątpienia siłą napędową całego filmu, a zdobyta przez nią nagroda na Trieste Film Festiwal nie powinna nikogo dziwić.
-
Liczba odcinków, którą zaoferowali nam twórcy jest wręcz idealna. Można odnieść wrażenie, że wszystko było precyzyjnie wymierzone, a każdy kolejny epizod powielał by błędy wielu polskich seriali i wprowadzał niepotrzebne dłużyzny. Jest to jedna z tych produkcji, którą obejrzycie na raz, więc jeśli chcecie włączyć tylko jeden odcinek, bo macie później jakieś plany na wieczór, to najlepiej zrezygnujcie z tych planów. Nie pożałujecie.
-
Smaczków i scen - w których na chwilę staje nam serce, a atmosfera, której wtóruje przeraźliwa cisza, jest tak gęsta, że można ciąć ją nożem - jest mnóstwo. Bracia D'Innocenzo prowadzą film tak, jakby byli mistrzami w budowaniu napięcia i robili to od zawsze, nawet na chwilę nie dają nam odczuć, że to dopiero początek ich reżyserskiej, miejmy nadzieję, wielkiej kariery.
-
Jeśli chodzi o budowanie napięcia, dramaturgii i przedstawienie nam zawiłości i okrucieństwa irańskiego prawa, "Zło nie istnieje" prezentuje się wspaniale. Zwłaszcza pierwszy segment który został wyreżyserowany tak, że wydaje mi się, że nie można było zrobić tego lepiej.
-
Konstrukcyjnie odcinki niczym nie różnią się od tego, co oglądaliśmy przez 4 sezony "Domu z papieru". Álex Pina wciąż wpada w ten sam schemat tworzenia historii, uważając chyba, że to, co raz się sprawdziło, będzie cały czas przynosić sukces. Prawie każdy epizod rozpoczyna scena finałowa, następnie przez około godzinę oglądamy, jak do danego wydarzenia doszło, przeplatając teraźniejszość z retrospekcjami. Brzmi znajomo? No właśnie.
-
Historia, na podstawie której powstał ten film, to diament, jednak aby mógł on w pełni błyszczeć, potrzebuje kogoś, kto go znacznie lepiej oszlifuje. Czekam na remake.
-
Niedosyt - to słowo będzie chyba idealnie opisywało moje odczucia po pojawieniu się końcowych napisów. Historia, która w rękach bardziej doświadczonego reżysera mogłaby bić się o Oscary, przez młodego Finleya została poprowadzona tak, że zapewne w normalnych czasach, gdzie wszystkie kina byłyby otwarte, a nowe premiery pojawiały się na ekranach, wcale nie byłaby zauważona.
-
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze bawiłem się podczas oglądania filmu akcji. Swoją widowiskowością i wysokim poziomem realizacji "Tyler Rake: Ocalenie" bije na głowę wiele kinowych premier ostatnich dwunastu miesięcy, które głównie opierały się na CGI i zatrważającej ilości cięć.
-
Niewątpliwie jednym z większych plusów produkcji jest totalny popis aktorski Alison Brie. Ma się wrażenie, jakby aktorka była Sarah od zawsze, a sam proces wchodzenia w rolę w tym przypadku nawet nie istniał. Po prostu życiówka.
-
Trudno jest uwierzyć, że "V-Wars" okazało się tak nudnym i momentami pozbawionym sensu serialem, skoro jego podstawą była seria komiksów Jonathana Maberry'ego o tym samym tytule. Produkcja wygląda, jakby jej materiałem źródłowym nie było dzieło popkulturowe, a to, co się przyśniło twórcom po wieczornym maratonie "Czystej krwi".
-
Wielka szkoda, że baśniowa opowieść, do której zaprosił nas Oz Perkins, okazała się rozczarowaniem. Bardzo chciałem, aby ten film mi się spodobał, ponieważ uwielbiam, gdy w pełni potrafię wczuć się w przedstawiony na ekranie klimat. Z lepszym scenariuszem i bardziej dopracowaną historią byłby to, już w lutym, jeden z lepszych filmów roku.
-
Taika Waititi swoją wizją rzucił się na głęboką wodę, ponieważ jedno potknięcie czy przeszarżowanie fabularne spowodowałoby, że na twórcę wylałoby się wiadro pomyj. Na szczęście wszystko, co pokazuje nam reżyser, ma smak, a "Jojo Rabbit" to wyrafinowana satyra, która od początku do końca doskonale wie, co chce pokazać.
-
Mimo że w pewnych fragmentach zwalnia tempo i niepotrzebnie próbuje stać się czymś na wzór biografii jednego z bohaterów, jest bardzo dobrą produkcją. Poszczególne wybitne elementy, połączone w całość, dają nam film o tematyce religijnej, który śmiało może obejrzeć osoba, delikatnie mówiąc, nie żyjąca z Kościołem w przyjaźni.