MBetnerski
Użytkownik-
Za kpinę z korytarza gdańskiego dałbym definitywny ban na oglądanie ulubieńca fanatycznego kręgu „Cahiers”.
-
Najdroższy dubbing świata popełniony przez tego samego reżysera, na dodatek młodzieńcy są w remake'u zbyt sexy, żeby można było poważnie brać moral tkwiący w austriackim pierwoworze.
-
-
Reżyser, który zabił samego siebie
-
Nawet adaptowana powieść nie była bajaniem boomera w stylu "kończ waść, młodzieńcze, wróć do rzeczywistości" – w książce podkreśla się wręcz, że życie wirtualne jest obecnie niechcianą koniecznością; a cóż dopiero powiedzieć o znacznie bardziej zniuansowanym pierwowzorze „Sword Art Online”... Ale Spielberg to Spielberg, więc wyszło jak wyszło.
-
Sięgnięcie po materiał w postaci komiksu nazisty było chyba najbardziej niefortunną decyzją w karierze Spielberga. Animacja (jako technika) wysokiej klasy, animacja (jako film) zahacza o kolejną sztampową origin story dla nierozgarniętych Amerykanów.
-
Memiczna scena z lodówką najlepszym remedium na nostalgię za starym Indym.
-
Pierwsza sekwencja – najlepszy Spielberg od lat, ale reżyser musiał oczywiście pokusić się o ewangeliczne wręcz tony w słynnej sekwencji z mostem.
-
Holokaust-kicz o dobrym Samarytaninie, w którym pociąg jest baśniową ciuchcią, a prysznice w Auschwitz – tylko prysznicami. Dobrze się ogląda, ale hipokryzja amerykańskich krytyków, którzy wieszali przedtem psy na „Korczaku” i oklaskiwali „Schindlera”, kładzie się cieniem na filmie.
-
Scena z lądowaniem pontonem z tysięcy metrów może się równać tylko z równie absurdalną sekwencją „lodówkową” z czwartego Indy'ego.
-
Kosztowny panegiryk na cześć amerykańskiego Południa, który nie ma w sobie żadnego autorskiego sznytu (jedynym prawdziwym „autorem” filmu jest producent David Selznick).
-
Kto rzeczywiście czytał książkę, ten wie, że bynajmniej nie traktowała ona o romantycznej miłości, lecz o wpływach skrajnej prawicy w USA (bohaterka flirtowała z nazistą). Zrobienie z książki konwencjonalnego, wypranego z polityki melodramatu jest nie lada małpim wyczynem.
-
Koreańczycy w wizji Eastwooda to albo rozwydrzeni młodociani gangsterzy, albo zniewieściałe popychadła. On sam gra męczennika za sprawę („Chrystusowe” rozstrzygnięcie akcji). Doprawdy, film godny dziadersa, nie wielkiego reżysera, za którego kiedyś uważano Eastwooda.
-
Pseudotarantinowski śmieć, którego twórcy wymyślili sobie, że jeśli dadzą rolę Samuelowi L. Jacksonowi, zrobi się z tego "Pulp Fiction". No nie do końca, skoro film zajeżdża amerykańsko-brytyjskie stereotypy do momentu, kiedy uśmiech ustępuje miejsca abominacji. To nie jest humor zwiewny niczym kilt Jacksona.
-
Bardzo wiarygodnie poprowadzona teoria spiskowa, peruki Jonesa i Pesciego – już niekoniecznie tak dobrze wykonane, ale bezwzględne chapeau bas przed perfekcyjnie spreparowanymi zdjęciami Roberta Richardsona. W kraju, w którym w samych latach 60. zamordowano nie tylko JFK, ale innych charyzmatycznych przywódców (Kinga, Malcolma X), wszystko było możliwe... No cóż, prawdy dowiemy się w owym roku 2029.
-
Kafka przewraca się w grobie: wieloznaczna powieść przekształcona w incelską fantazję o Józefie K. opędzającym się od zdziczałych kobiet. Welles nie daje nam zapomnieć o swej obecności, odgrywając różne role i starając się za wszelką cenę stłumić kreację Perkinsa. Tyle że gubi się tu sens metafizycznego oryginału: jak pisał Eliot, świat kończy się nie hukiem, lecz skomleniem. Ale Welles woli najwyraźniej pirotechnikę.
-
Osobliwa rzecz widzieć film o człowieku otępiałym od oglądania telewizji, który to film można teraz czasami oglądać w telewizji... Po prostu pewne powieści, które sugestywnie wybrzmiewają na papierze, nie powinny być ekranizowane. Zmarnowany talent Petera Sellersa.
-
Pierwszy film z Adamem Sandlerem, w którym jego destrukcyjne wariactwo zostaje wykorzystane do czegoś innego aniżeli tępa komedia
-
-
"Amarcord" po amerykańsku, lecz to Allen przewyższa manierycznego mistrza.
-
Złośliwa i swego czasu niemoralna opowieść o tym, jak bohaterami zostają pospolici bandyci. Ogromny plus za zawadiacką rolę nieodżałowanego Cassavetesa.
-
Precyzja formalna, konsekwentne użycie nieruchomej kamery, ale wątpliwe, żeby ponadtrzygodzinny seans wytrzymały gospodynie domowe, dla których skierowany jest ten film.
-
Może niegdyś film wydawał się celnym peanem na cześć wolności artysty (tu: Mozarta), ale nie bez przyczyny to odtwórca roli Salierego zgarnął statuetkę Oscara, a zapomniany rzekomy przeciwnik geniusza doczekał się ponownego odkrycia. Konflikt pomiędzy artystami-symbolami jest na tyle łopatologiczny, że naprawdę, naprawdę trudno czuć sympatię dla ekranowego Mozarta, nawet mimo że ten faktycznie pisał rubaszne listy miłosne dla swoich licznych sympatii.
-
Modernizm po czechosłowacku, czyli "Alicja w krainie czarów" opowiedziana z perspektywy Żelaznej Kurtyny.
-
Najbardziej wyrafinowany film Noégo zawodzi jako komentarz do sytuacji współczesnej wielokulturowej Francji, ale nie ma lepszego filmu, który tak skutecznie zniechęcałby do uczestnictwa w nocnych imprezach. Najbardziej natrętny w nim natomiast okazuje się niepotrzebny umizg do fanatyków "Cahiers du cinéma" (co mówi nam intro z biblioteką filmów autorskich?)
-
Krytykom, którzy szukają w Noém wyrafinowanego moralisty, radzę zajrzeć do wywiadu, w którym przyznawał, że dogadzał sobie celem zachęcenia gejów do filmowych aktów seksualnych. Poza tym – czego nas może nauczyć 15-minutowa scena gwałtu, do tego przypisana gejowi? To jeszcze nie ten Noé, do którego można czuć sympatię.
-
Nieudana próba sparodiowania "Taksówkarza" Scorsesego, miejscami traktująca widza jak debila (ta plansza ostrzegawcza...); może konsekwentna formalnie, ale "Dzień świra" Koterskiego opowiedział historię społecznego frustrata z większym wdziękiem i daleko tragiczniej w wymowie
-
Miejscami urzekająca historia młodej dziewczyny z nizin społecznych, która ma szansę nasycić się sztuką, choć film sprawia wrażenie kryptoreklamy wszystkich możliwych teatrów estońskich.
-
Wirtuozerski popis międzynarodowej obsady, znakomite zdjęcia i nie mniej zniewalająca muzyka... Ale wraz z przebiegiem fabuły narasta poczucie, iż za gigantyczną koprodukcją kryje się pustka przesłania; być może to jest najbardziej wysublimowana opowieść o mordercy pięknych kobiet, ale nadal to jest opowieść o mordercy kobiet, co nie czyni jej bynajmniej szlachetną. Ot, typowa, choć zmysłowa wariacja na temat losów Chrystusa, która wcale nie musiałaby toczyć się w Paryżu.
-
Tak mógłby wyglądać „Joker”, gdyby nie miał komiksu za pierwowzór.
-
Zupełnie nieudana satyra na społeczeństwo tużpogomułkowskie, a jednocześnie dowód na to, że krytycy filmowi (a tym bardziej przychylni władzy, jak Toeplitz) nie powinni pisać scenariuszy (to się tyczy także „Łabędziego śpiewu” Michałka). Fantasmagoria na temat zaborczej kobiecości wygląda jak amatorska próba sklecenia Skolimowskiego i Felliniego.
-
Bliska arcydziełu miniatura Jędryki wyciąga z prozy Prusa to, co najważniejsze: niezdarną próbę zszywania pękającej nici życia. Surowe, plastyczne (niekiedy spowolnione) ujęcia utrzymane w perspektywie centralnej uwypuklają ową pustkę; to powinien być definitywnie film wymagający odrestaurowania, bo zużyta taśma (nawet w wydaniu DVD) psuje nieco warstwę plastyczną.
-
Wyszło szydło z worka: Pasolini od plebejskiego reżysera przeszedł drogę ku wyniosłemu elitaryście. Bo niby jak traktować przeniesienie akcji de Sade'a w czasy II wojny światowej i obsadzenie chrześcijańskiej prawicy w roli faszystów? Koprofagia jako rzekomy wyraz sprzeciwu wobec konsumpcjonizmu dowodzi tylko bezradności włoskiej lewicy połowy lat 70., a to, że z lubością filmowe orgie cytował w „Lubiewie” Michał Witkowski, dowodzi osobliwego przesłania filmu: nazizm jest sexy.
-
„Dekameron”, wydanie drugie niepoprawione. Jakkolwiek Pasolini czuje ducha epoki, treść filmu dubluje się z jego wcześniejszym dziełem (figura Pasoliniego-artysty, książkowe zakończenie), poszczególne wątki są chaotycznie ze sobą połączone, a kampowa końcówka stanowi dalekie echo tego, co ze znacznie lepszym rezultatem uczynił Hieronim Bosch.
-
Najlepsza filmowa interpretacja utworu „Lascia ch'io pianga”, a jednocześnie najbardziej kuriozalny komentarz do odwiecznej wojny damsko-męskiej (końcówka...) i najlepszy dowód na to, że kiedy się nie jest Bergmanem, reżyserowanie filmu w stanie depresji nie jest najlepszym momentem na nabranie weny twórczej.
-
Stylistyczny eksces Dolana w postaci 2,5-godzinnego wideoklipu, który czasem wręcz urzeka warstwą wizualną oraz wstrząsa odbiorcą (scena z Frederique w restauracji). Dolan montażowo jest Godardem kina LGBT, co sprowadza go niekiedy na podobne manowce pretensjonalności (Laurence w wykonaniu Poupauda jest w istocie kawałem bubka), jednak z przewagą emocji nad wyrachowaniem enfant terrible początku XXI wieku zostawia mistrza daleko w tyle.
-
Doskonały scenariusz (nieustannie powracające motywy oka, samolotu, domknięta rama narracyjna) oczywiście może rodzić wątpliwości – czy transcendentalizm Weira nie jest naiwny? – ale rozdzierające zakończenie tym bardziej upewnia widza w tym, że życie jest jedynym, co mamy, a reszta to tylko cząstki wspomnień – naszych, czyichś wspomnień. Przejmująca rola Rosie Perez oraz zniuansowana gra Jeffa Bridgesa dają pole do namysłu.