Andrzej Kołodyński
Krytyk-
Jeszcze jeden film o narkotykach? Tak, ale inny niż te, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni.
-
Charakterystyczne dla filmu, że to, co w tej scenie jest poruszające, pozostaje niewypowiedziane. A potem już następuje zakończenie, które się rozmywa, bo brakuje mu pointy. Cóż więcej można powiedzieć? Niestety, jest to film, który wiele obiecuje, ale chyba sięgnąć trzeba do powieści Roberta Seethalera, żeby znaleźć jakąś odpowiedź.
-
Dla naszego widza jest to film ważny także dlatego, że obala wciąż istniejące stereotypy nie uwzględniające przemian, które jednak drążyły NRD.
-
Nie, to nie jest slow cinema. To nie jest również familijny melodramat ze zdradą małżeńską w tle. To po prostu kronikalny zapis codzienności w stylu paradokumentu, ale z pewnymi odskokami w postaci długich panoram.
-
Uśmiechnięta twarz Julii Roberts rozpoczyna film i natychmiast wiadomo: to ona dominować będzie nad całością, to przede wszystkim dla niej odnowieniu ulega stary model "filmu jednej gwiazdy".
-
Trudno jednoznacznie określić ten film. Nie jest arcydziełem, zawodzi tempo, aktorstwo nie zawsze jest najlepsze, trzeba jednak docenić jego wyjątkowość.
-
Jest jedno słowo-klucz pasujące do tego filmu: nostalgia. Nostalgia wobec czarno-białych francuskich filmów Nowej Fali, filmów o specyficznym klimacie, w których niewiele się dzieje, za to dużo rozmawia, w których piękni młodzi ludzie przerzucają się książkami, ale nie byle jakimi, tylko dziełami filozofów. Ale - uwaga! - to trop trochę błędny.
-
Dziwny film, którego realizm wydaje się kwestionowany już w punkcie wyjścia. Niby wszystko jest jak trzeba, a jednak oglądany obraz w jakiś niejasny sposób odchodzi od rzeczywistości. To może nie jest surrealizm, raczej pewnego rodzaju zawieszenie między dosłownością a przesadą.
-
Wszystkie te perypetie nie tworzą zbyt ekscytującej fabuły. Filmowa narracja, nieciągła, złożona z urywanych epizodów okazuje się trochę nudnawa i nie zmienia tego nieoczekiwany, otwarty dramaturgicznie koniec. Byłby to więc w miarę interesujący, jednak przeciętny film, gdyby nie dodatkowa warstwa odkrywana w trakcie odbioru. Wynikająca ze sposobu realizacji.
-
Ocena tego obrazu nie jest z pewnością możliwa bez przedstawienia sytuacji reżysera.
-
Oczywiście, jest to hollywoodzki produkt fachowo zrobiony. Tylko że dzisiaj taka fachowa robota cechuje kino klasy "B". Kino, które nie spełnia żadnych innych oczekiwań.
-
Niczego nie można zarzucić temu obrazowi zrealizowanemu poza Egiptem: jest realistyczny, wypełniony charakterystycznymi szczegółami w tle.
-
Nie jest to dosłowna kontynuacja lecz pójście o krok dalej. Kontynuację wyczuwa się przede wszystkim w tonacji i atmosferze.
-
W sumie film się dobrze ogląda. Po prostu pewne słabości trzeba wybaczyć, bo nie wpływają na wymowę całości.
-
No cóż, widowisko dla miłośników filmu kopanego, ocierające się o ważną sytuację polityczną, to jednak coś do oglądania. A przy okazji i do słuchania, bo ścieżkę dźwiękową wypełniają dobre, nostalgiczne przeboje, od George'a Michaela po Davida Bowie. Czegóż więcej trzeba?
-
Niestety, jako widzowie nie otrzymujemy niczego poza niejasnymi sugestiami i aluzjami, jakby reżyser obawiał się mocnego dramatu w poetyce LGTB. Zamiast tego przeciąga liryczne sceny, w których oglądamy rośliny i wiele owadów, ale w których właściwie nic się nie dzieje.
-
Kulturalna i w zasadzie wierna literze tekstu ekranizacja klasycznej powieści.
-
Być może tego rodzaju baśniowość jest po prostu zbyt sentymentalna i naiwna w naszych czasach. A jednak trudno nie uśmiechnąć się w finale filmu, który niesie intensywny emocjonalnie obraz triumfu dobra, jakby wezwanie "kochajmy się!" mogło jednak zabrzmieć dziś mocniej niż kiedykolwiek.