-
Znawcy dziejów i twórczości Jane Austen potrafią nieźle rwać włosy z głowy nad tym filmem, ale dla reszty publiczności seans "Zakochanej Jane" będzie raczej przyjemny. Autorzy w sumie nie silą się na oryginalność czy głębię, ale serwują nam ładną i całkiem logiczną opowieść o młodej damie, która w czasach georgiańskich chciała żyć po swojemu.
-
Trudno się nie zakochać w tak stukniętym, a jednocześnie uroczym filmie - toteż się zakochałam. Można powiedzieć, że to trochę taka "Arabela" na koksie, co nie będzie aż tak dalekie od prawdy, bo oba tytuły mają tego samego reżysera. "Jak utopić doktora Mraczka" jest idealną pozycją dla ludzi stęsknionych za odrobiną pierwiastka baśniowego w codzienności - ale taką doprawioną lekkim przekąsem, żeby nie było za nudno.
-
Ma wszystkie zalety i wady typowego sequela. Z przewagą tych pierwszych, więc nadal pozostaje porządnym tytułem oraz częścią najlepszej gałęzi całego obecnego filmowego uniwersum DC. Mimo niekoniecznie pożądanych zmian nastroju oferuje dobrą rozrywkę, sympatycznych protagonistów i trochę świeżego powietrza w coraz bardziej stygnącym świecie ekranowych opowieści o superbohaterach.
-
Obserwowanie znajomych motywów popkulturowych w odmiennych niż zwykle realiach geograficznych może być bardzo ciekawym i pouczającym doświadczeniem. Chociażby z tego powodu warto dać temu filmowi szansę. Pomijając fakt, że to po prostu kawał dobrze zrealizowanego kryminału w starym stylu. Tym bardziej boli jego znikoma oficjalna dostępność.
-
Aż mi smutno, że "S/S Martha" nie ma oficjalnego tłumaczenia na polski - w kraju nad Wisłą, w którym miłuje się i perypetie Gangu Olsena, i zbliżone stylistycznie komedie francuskie z Louisem de Funèsem, na pewno również znalazłaby swoich sympatyków.
-
Znajdziemy tu to, na co wielu miłośników Smoczych Kul czeka najbardziej - humor i praktyczną realizację hasła "W żadne pozwy nie będziemy się bawić, będziemy się bić!".
-
To film, który poziomem realizacji nie odstaje od podobnych produkcji robionych w tamtym czasie w Europie - również tej zachodniej. Szczególnie docenia się piękno tej adaptacji powieści Makuszyńskiego w porównaniu z jej nowszą odpowiedniczką z 2009 roku, która - paradoksalnie - pod wieloma względami wygląda o wiele bardziej archaicznie.
-
Wszyscy mamy jakiś film, który moglibyśmy oglądać w nieskończoność, przy każdym kolejnym seansie mając tę samą frajdę z oglądania. Dla mnie takim tytułem jest "Płonący wieżowiec" właśnie. Świetnie opiera się upływowi czasu i to nie tylko w aspekcie technicznym, ale również fabularnym.
-
Bierzcie i oglądajcie to wszyscy, bo warto. "Pół Wieku Poezji Później" to nie tylko świetnie zrobiony hołd dla ukochanej franczyzy twórców. To również - a może przede wszystkim? - udane, barwne i ciekawe kino, odmienne od tego, co zwykliśmy oglądać na polskich ekranach.
-
Liczyłam na film zabawny, z odpowiednią dawką dystansu, bez moralizatorskich inklinacji. Dostałam takowego tylko pół. W miejsce drugiej połowy perfidnie wciśnięto mi produkt nie dość, że niezgodny z etykietą, to jeszcze mocno niepełnowartościowy.
-
Nie wiem za bardzo, po co ten film, ale to naprawdę bardzo ładnie zrobione "nie wiem, po co". Ilość wysiłku włożona w odtworzenie/imitację realiów końcówki lat 60., jak również liczba różnorakich popkulturowych nawiązań mniejszych czy większych, zdaje się przerastać kreatywnością sam scenariusz - który wprawdzie nie jest przewidywalny, ale musicie przyznać, że pewnymi zwrotami akcji przypomina jakiś kompletnie pokręcony fanfik częściowo pisany na kwasie.
-
Jeśli przymknąć oko na nieścisłości, można się na Bohemian Rhapsody autentycznie dobrze bawić. Zwłaszcza, że ten film spełnia dwie istotne funkcje: ludziom nieobeznanym w dziejach Queen nakreśla podstawy i zachęca do zgłębienia faktów, zaś fanom przypomina, za co pokochali tę kapelę i jej twórców.
-
Jedyny w swoim rodzaju, nieporównywalny z niczym innym. Film, który ma tak wiele do zaoferowania widzowi, że grzechem byłoby nie dać mu szansy.