Magdalena Kempna-Pieniążek
Krytyk-
Jeszcze niedawno media donosiły, że Refn chciałby nakręcić ekranizację przygód Wonder Woman. Seans "Neon Demon" może obudzić pragnienie zobaczenia takiej realizacji.
-
"Królowa pustyni", z czysto komercyjnych względów, jest filmem nietrafionym: zwolennikom kina autorskiego będzie brzmieć fałszywą nutą hollywoodzkich konwencji, z kolei fanom kina gatunków wyda się najpewniej za mało dynamiczna. I chyba tylko najbardziej zagorzali miłośnicy twórczości Wernera Herzoga znajdą w sobie dość cierpliwości i dobrej woli, aby szukać w niej dobrych stron.
-
Największą wartością "Niezniszczalnych" jest hołd złożony pewnej odmianie kina, jej twórcom i największym gwiazdom. Mam nadzieję, że kolejne odsłony serii - o ile oczywiście powstaną - powrócą jednak do formuły znanej z drugiej części. Bo co prawda "młodzi to przyszłość", ale tego typu kino retro ogląda się najlepiej w gronie osób, którym zdarza się jeszcze zatęsknić za erą wypożyczalni kaset wideo.
-
Mam wrażenie, że film ten ociera się o wielkość, że gdzieś na marginesie poruszanej w nim historii silnej kobiety, która odważyła się głosić kontrowersyjne opinie na niezwykle bolesne tematy, rysuje się niepokojąca panorama współczesnej cywilizacji, w której diagnozowane przez wielką filozof banalne zło zagraża nie tylko totalitarnym, ale i demokratycznym społeczeństwom. Niestety, panoramę tę przesłania dość gruba zasłona konwencji, na dodatek nieco niespójnych.
-
Nie jest filmem dla każdego. Choć jego twórcy wielu szczegółów widzom oszczędzają, to fakty, które ukazują, są na tyle drastyczne, iż co wrażliwsze osoby mogą mieć po projekcji poważne problemy ze snem.
-
"Gra Endera" z pewnością nie byłaby tak dobrym filmem, gdyby nie sprawnie poprowadzony temat tytułowej postaci. Wielka w tym oczywiście zasługa odtwórcy głównej roli, Asy Butterfielda, ale chyba także i reżysera oraz scenarzysty w jednej osobie, który zadbał o konsekwentny rozwój psychologicznego wątku.
-
Jak zwykle w tego typu przedsięwzięciach, w "7 dniach w Hawanie" dostajemy mieszankę stylistyk, poetyk i gatunków. Mamy tu więc trochę paradokumentalizmu w różnych odsłonach, Médemowską stylizację na ckliwy melodramat z rzewnymi piosenkami w tle oraz nieustannie eksperymentującego z formą Gaspara Noé. Różnorodność ta wydaje się jednak pozorna, a obraz Hawany wyłaniający się z filmu sprawia wrażenie spójnego i jednolitego.
-
Uważam egzystencjalny mrok, w jaki Ridley Scott wrzucił widza w 1979 roku swoim "Obcym" i który pogłębił trzy lata później w "Łowcy androidów", za zdecydowanie bardziej przekonującą kreację niż ta, jaką jest spektakularny, nie pozbawiony zalet, lecz uginający się pod ciężarem klisz, "Prometeusz".
-
Być może wielu widzów odbierze "Rozstanie" jako dzieło wybitne, ale takie, do którego nie będą chcieli już więcej wracać. Trauma stająca się udziałem bohaterów filmu przekłada się na dość niekomfortową pozycję odbiorcy-sędziego. Największą siłą tego sprawnie zrealizowanego współczesnego moralitetu jest bowiem skala emocji, jakie porusza: od gniewu, po najgłębsze współczucie.
-
Stwarza pewne trudności klasyfikacyjne. Jeśli jest to satyra, to wyjątkowo łagodna, jeśli komedia, to podszyta tragizmem. W zasadzie trudno nawet stwierdzić, czemu przygląda się w swoim dziele słynny włoski reżyser: czy Watykanowi, czy swoim wyobrażeniom o nim, czy też funkcjonowaniu religii w świecie zdominowanym przez media i psychoanalizę.
-
Nie jest to z pewnością ani arcydzieło filmowego postmodernizmu, ani doskonały horror. Nie sposób jednak nie docenić tego, że świadomi pułapki powtórzenia, jaka na nich czyha, twórcy filmu bez wahania postanowili w nią wejść, być może po to, by wynieść z niej kilka motywów, które - nawet jeśli zostały już przywołane setki razy - zawsze się sprawdzają w formule niezbyt wymagającej, sprawnie skonstruowanej rozrywki.
-
Jeden z tych filmów, które zdecydowanie lepiej się interpretuje, niż ogląda.
-
Aktorsko jest to film poprawny, realizacyjnie intrygujący, fabularnie satysfakcjonujący, muzycznie fascynujący.
-
Trochę szkoda, że u nas takich filmów jak "Invictus" się nie kręci. Utrwalanie narodowości w oficjalnym nurcie naszego kina oznacza na ogół, że ktoś musi oddać życie za sprawę, zostać papieżem i cierpieć za miliony, zginąć w katastrofie lotniczej, co najmniej zaś zostać internowanym.
-
Wszystko to sprawia, że film o trudach dorastania Jenny, która najpierw marzy o studiach na Oksfordzie i wyrwaniu się z mieszczańskiej nudy, a następnie wikła się w romans ze starszym od siebie Davidem, jest nie tylko sprawnie opowiedziana i świetnie zagrana, ale i niesie aurę łagodnego, życzliwego, niepozbawionego humoru, dystansu i ironii humanizmu charakterystycznego dla twórczości Scherfig.
-
Cameron z pewnością zrozumiał, że po dziele takim jak "Titanic" nie będzie mu łatwo nakręcić kolejnego wielkiego filmu. Przez kilkanaście lat czekał na to, by technologia umożliwiła mu zrealizowanie następnego opus magnum. Jeśli "Titanic" uznać za esencję Hollywoodu w jego tradycyjnym formacie, to "Avatar" jest być może zwiastunem nowego Hollywoodu.
-
Nie mam nic przeciwko bezmyślnemu kinu rozrywkowemu, w którym absurdalna akcja prezentowana jest w atrakcyjny sposób. Ale nudny film akcji, w którym estetyka powierzchni nie spełnia swej funkcji, a od akcji bardziej istotne są akcje i obligacje, to już zdecydowanie za wiele.
-
Są takie filmy dokumentalne, które zostawiają widza w stanie radosnego zawieszenia, niejako unoszącego się łagodnie co najmniej pół metra nad ziemią. Do kategorii tej można z pewnością zaliczyć "Wrzeszczących facetów" Miki Ronkainena, "Spotkania na krańcach świata" Wernera Herzoga oraz "Człowieka na linie" Jamesa Marsha.
-
Jest oczywiście filmem wartościowym i to w dwojakim rozumieniu tego sformułowania, nie dość bowiem, że jest dziełem cennym i wartym obejrzenia, to jeszcze przypomina o pewnych istotnych wartościach.
-
Nie wiem, skąd płynie ta fenomenalna intuicja Daldry'ego, który w "Godzinach" z niezbyt porywającej książki Michaela Cunninghama o tym samym tytule stworzył arcydzieło, film-mozaikę, film-zagadkę, z pewnością jednak o sile zarówno tamtego obrazu, jak i "Lektora" decydują właśnie wielowymiarowo przedstawione sylwetki kobiet.
-
Poetyka filmów Reygadasa z pewnością nie idzie w parze z gustami szerokiej widowni. Reżyser nie boi się jednak radykalnych rozwiązań.
-
Z obiecującego pomysłu zostaje zatem niewiele. "Hancock" okazuje się filmem przeciętnym, któremu nijak jest mierzyć się z fenomenalnym "Mrocznym rycerzem" Christophera Nolana czy z niemal autorskim odczytaniem "Hellboya" przez Guillermo del Toro.
-
Dzieło świadczące o umiejętności czerpania przez reżysera z rozlicznych filmowych konwencji w celu utrwalania własnej oryginalności i opowiadania o świecie, który sam w sobie staje się przestrzenią wiecznie żywych i ciągle odradzających się, pomimo kaprysów historii, mitów i baśni.
-
Thalheim nie proponuje prostych rozwiązań. Pokazuje jedynie pewien problem, mówi o przeszłości, która dla pewnych ludzi stała się częścią teraźniejszości.
-
Napisałabym chętnie, że dzieło Nolana jest najlepszym filmem o Batmanie w historii kina, gdybym nie przypuszczała, że takie postawienie sprawy mogłoby wprowadzić jego potencjalnych widzów w błąd. I to bynajmniej nie dlatego, że "Mroczny rycerz" najlepszym filmem o Batmanie nie jest, bo - moim zdaniem - jest. Dla fanatycznych wielbicieli kultowej wersji Tima Burtona może się on jednak okazać rozczarowaniem.
-
Jeden z tych filmów, na których ponowne zobaczenie mogą się zdobyć jedynie masochiści i ewentualnie niektórzy filmoznawcy o mocnych żołądkach.
-
Chris Kraus, dla którego "Cztery minuty" są dopiero drugim filmem, opowiada o podstawowych prawdach w sposób bezpretensjonalny, unikając frazesów i łatwych uogólnień.
-
Jest uroczym, śmiesznym traktatem na temat uprzedzeń i złudności pierwszych wrażeń. Zupełnie tak jak literacki oryginał.
-
Jako horror film Bayony jest dostatecznie straszny, jako thriller - wystarczająco niejednoznaczny i pozbawiony prostych odpowiedzi, jako dramat psychologiczny - stosunkowo przekonujący. I choć nie sposób uznać go za arcydzieło, wiele spośród zawartych w nim wątków może stanowić przyczynek do ciekawych interpretacji.
-
Po nieprzekonującym, niepotrzebnie fabularnie zawikłanym i przestylizowanym "2046" Wong Kar-Wai w "Jagodowych nocach" wraca do tego, co potrafi robić najlepiej. Jego najnowszy film jest, dosłownie rzecz biorąc, prostą historią, czy też raczej zbiorem prostych historii, z których wyłania się uniwersalne przesłanie związane z poszukiwaniami miłości i własnego miejsca w świecie.
-
Prowokuje psychoanalityczne odczytania.
-
Jest wyprawą dość leniwą i przyjemną, niezbyt bogatą w treści intelektualne czy poznawcze, ale i nie do końca bezmyślną. Nie spodziewając się po niej zbyt wiele, można na jej końcu znaleźć ten rodzaj lekkomyślnego zadowolenia, który zwykle cechuje kontakt z rzetelnie zrealizowaną, choć bynajmniej nie zaskakującą pod żadnym względem, hollywoodzką rozrywką.
-
Nie ma co ukrywać - "Jestem legendą" w istocie rzeczy nie jest filmem o wampirach i walce z nimi. Jest za to minitraktatem o samotności, wyobcowaniu, lęku i szukaniu sensu.
-
Wymaga od widza wielu indywidualnych dopowiedzeń. Jako film dokumentalny zdecydowanie większy nacisk kładący na pytanie niż stwierdzanie, refleksję niż konstatowanie, poszukiwanie niż znajdowanie, sama wydaje się być dziełem niezwykle subiektywnym, pomimo faktu, iż jej twórca w zasadzie nie wypowiada się na swój własny temat.
-
Chociaż - w odróżnieniu od "Pasji" - film zdaje się przechodzić bez większego echa do kanonu filmów religijnych, jego zaistnienie aż prosi się o chwilę zastanowienia.