-
Sundown przeciwnie do tytułu, jest momentami jak te promienie słońca wbite w nasze gałki oczne. Irytuje powolnym tempem i oszczędnością formy, ale też może właśnie w tym jest metoda Franco, aby pokazać nam rzeczy, których nie chcemy oglądać. Być może w obawie przed tym, że uświadomimy sobie, jak bardzo blisko nam do postaci Neila.
-
Zazwyczaj mi nie po drodze z filmami Michela Franco. Albo są zbył dosłowne, efekciarskie, jak "Nowy porządek", albo zbył fabularnie wydumane jak "Córki Abril" czy nazbyt minimalistyczne, graniczące z banałem jak w "Opiekunie". Sam się więc zdziwiłem, że "Sundown" naprawdę mi się podobało. Choć na pierwszy rzut oka sporo tu z wcześniejszych filmów Meksykanina.
-
Żadnych refleksji na temat źródeł konfliktu rasowego tym razem Meksykanin nie przedstawił. Może to i dobrze. Sundown stanowi u niego powrót do bardziej wyciszonej, intymnej narracji. Stroni od epatowania cierpieniem, skupia się na psychologii, choć wciąż robi to dosyć pobieżnie.