-
W końcu - jak wyglądała jej relacja z córką i z wnuczką, Riley Keough? Tego się nie dowiemy, bo Copollę interesują bardziej kreacje i powłóczyste spojrzenia nieszczęśliwej królowej. Ale taka Priscilla zwyczajnie nie nadaje się na heroinę filmu - szczególnie tak długiego.
-
"Priscilla" Sofii Coppoli, pokazana premierowo na 80. Festiwalu Filmowym w Wenecji, oddaje siłę dziewczyńskiego zauroczenia. Każda z nas na jakimś etapie życia spotkała swojego Elvisa, który przesłonił jej świat. Żona króla rock'n'rolla tak wolno budzi się z tego snu, że nie starcza seansu.
-
Amerykańska reżyserka to jedna z ostatnich osób, która kojarzyłaby mi się z wykładaniem wszystkiego "kawa na ławę". A tak tym razem jest.
-
Choć Coppola robiła co mogła, by wyciągnąć jej postać na wierzch, to i tak zabrakło tu siły, by nie ulec, prędzej, czy później, urokowi i czarowi Elvisa Presleya.
-
Historia Priscilli Presley, choć dziś służąca za przestrogę, jedynie w pewnym stopniu sprawdza się na wielkim ekranie.
-
Priscilla cierpi na fragmentaryczność i scenariuszową łopatologię. Ostatni epizod z życia małżeństwa, w tym najtrudniejszy okres lekomanii Elvisa, zostaje potraktowany przez Coppolę po macoszemu. Film w większości czasu przypomina zbitkę przypadkowo następujących po sobie scen, którym brakuje całościowej dramaturgii i zgrania. Dzięki magnetyzującej i pełnej ekranowej naturalności Cailee Spaeny herstorię Priscilli ogląda się z ogromnym emocjonalnym zaangażowaniem i zaciekawieniem.
-
Zaskakujący, intrygujący i momentami szokujący seans, na płaszczyźnie formalnej budujący w widzu niezręczny konflikt, kładący także do góry nogami arkadyjski wymiar kultury lat 60. Nie ma lepszego sposobu na rewizjonizm kulturowy tamtego okresu niż zdarcie obrazu cnoty z symbolu tamtego okresu, w mocny i dosadny sposób.