-
Kapitalne aktorstwo, świetna strona audiowizualna, masa niezapomnianych scen, ale przede wszystkim tak prawdziwe, szczere, nieudawane emocje.
-
Balansuje na granicy realizmu i metafory, dosłowności i patosu - choć robi to na cienkiej i wysoko zawieszonej linie, udaje mu się nie spaść.
-
Nie należy do najprostszych seansów, jednak jest godną do polecenia pozycją zmuszającą do zastanowienia się nad złem, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.
-
Maestria filmowego rzemiosła towarzyszy tu niejednoznacznej, wnikliwej fabule. Sposobu narracji od McQueena mogliby się uczyć bardziej doświadczeni twórcy, podobnie jak równowagi między tym, co należy powiedzieć, tym, co można pokazać samym obrazem, a tym, co w ogóle nie powinno zostać powiedziane czy pokazane.
-
Wstyd nie jest wielkim kinem. Ale warto go obejrzeć z dwóch powodów, aby zobaczyć popis gry aktorskiej oraz po to, aby poznać film, który narobił hałasu wśród widzów i krytyków.
-
McQueen nie odpowiada na pytania wprost, ale również nie ocenia postępowania bohatera w kategoriach dobra i zła. Wcześniej czy później dobrnie on do granicy, która będzie oznaczała koniec. A może już tę granicę przekroczył?
-
Gorąco polecam obejrzenie tego dzieła. "Wstyd" to nie tylko film aktualny, ale przede wszystkim niezwykle autentyczny, poruszający emocjonalnie.
-
Jest jednym z tych niewielu dzieł, które mogłyby trwać dwie albo trzy godziny dłużej, a i tak nie byłyby nudne. Nie oznacza to bynajmniej, że jest to film przyjemny czy lekki.
-
McQueen pragnie przywrócić dawny stan rzeczy. Bo "Wstyd" zrobiony został jednak z pozycji konserwatywnych. Unosi się nad nim duch nie tyle Bertolucciego, co Michela Houellebecqa, tego tandetnego moralisty.
-
W jego filmie zabrakło nawet błyskotliwości pomysłów operatorskich, które znamy z jego debiutu. Choć rozpoznamy tu skłonność do wydłużonych, medytacyjnych ujęć, a kadry dobierane są niezwykle starannie, mało jest olśnień na miarę poprzedniego obrazu.