King's Man: Pierwsza misja

Matthew Vaughn w przypadku The King's Man miał dobry pomysł tylko na sekwencję z udziałem Rasputina. Nie mam zielonego pojęcia, co on chciał tutaj opowiedzieć konkretnego, bo film ciągle lawiruje w tej scenariuszowej miernocie między wątkami, bohaterami oraz ogólnym tonem fabuły.

Rasputin jako jedyny sprawia, że ten film żyje, bo poza nim, absolutnie nic nie przykuwa uwagi i jest do zapomnienia. Zupełnie zbędny prequel.

Sam film trochę przynudzał, jednak sceny walki były piękne.

Po fantastycznej części pierwszej, druga była średnio smacznym, odgrzanym schabowym. Cieszy więc, że Vaughn postawił na coś innego i wrócił do korzeni, przy okazji mocno kreśląc antywojenny przekaz i bezsens śmierci młodych ludzi (jak w "Na zachodzie bez zmian"). Fakty nagina, dostosowuje do opowieści, ale w żadnym miejscu nie drwi z tragicznej historii.
Plus niezły "szoker" w połowie filmu - całkowicie absurdalna śmierć, podsumowująca bezsens wojny.
Ifansa nie poznałem w tej charakteryzacji.

Trochę za dużo składników w tym garze, ale Matthew Vaughn ponownie potwierdza, że jest świetny w kręceniu scen walk. Za każdym razem, gdy pojawiał się Rhys Ifans miałem ciary na plecach

Nie jest tak dobry jak poprzednie części, ale nie jest także filmem tragicznym, ma swój styl i klimat. Aktorzy spisują się bardzo dobrze i wynagradzają mielizny scenariuszowe. Epizod z Rasputinem bezbłędny!

Poza etapem z Rasuptinem mocno przeciętnie.

Kingsman w czasach I wojny światowej po prostu nie działają tak dobrze jak we współczesności. Jednak to wciąż nieskrępowana rozrywka która daje mnóstwo frajdy z oglądania.

Świetna rozrywka. Wyjątkowo ciekawe walki z mistrzowską choreografią.

Potencjał był,niestety coś nie wyszło,klimatyczny jest,scenariuszowo koszmarny,czasami nie wiadomo o co w tym chodzi,wiele scen bym wyciął,aktorstwo nie najgorsze,efekty też,kilka scen akcji godnych zapamiętania.Mocno przewidywalny.