Maciej Poleszak
Krytyk-
Niepoważnie dużo teorii spiskowych, czyli fikcyjny dokument science fiction.
-
Mimo wszystko "Postrach nocy" to w tym roku drugie wielkie zaskoczenie w kwestii sięgania po wykorzystane już wcześniej scenariusze i najlepszy dowód na to, że nie wszystkie remake'i należy z góry spisywać na straty.
-
Wychodzi więc na to, że ciekawe pomysły skończyły się twórcom gdzieś około jednej trzeciej filmu. Równowagą dla nijakich bohaterów było na początku ciekawe tło, które po zamianie z przygranicznego miasta na głęboką dżunglę zupełnie straciło na znaczeniu.
-
-
Gdyby to była pierwsza ekranizacja prozy Howarda, może za parę lat ktoś by jeszcze o niej pamiętał. Jednak za jakiś czas na wspomnienie "Conana AD 2011", a ludzie będą ze zdziwieniem pytać: "To był jakiś inny Conan niż Arnold?".
-
Obrazu całości nie ratuje nawet całkiem fajne, zaskakujące zakończenie i jedna scena, w której twórcom udało się budować odpowiednie napięcie. Ten film jest skierowany tylko i wyłącznie do najbardziej zatwardziałych fanów slasherów, którym niestraszne suche jak piaski Sahary dialogi oraz wątpliwe wyczyny anonimowych aktorów, nieposiadających w swojej wcześniejszej filmografii żadnej znaczącej roli.
-
Jeśli za pół roku będziemy ten film wspominać, to w pamięci pozostanie albo jako grubo ciosana podróbka "Monachium", albo jako "ten film, w którym Statham robi salto siedząc na krześle".
-
W taki sposób Paul Anderson nakręcił swój najlepszy film. I tak jak w przypadku "Transformers" widownia podzieli się na dwie "frakcje" - tych, którzy wyszli z kina zadowoleni i tych, którzy fanów obrazu będą wyzywać od idiotów.
-
Z jednej strony rozczarowanie, ale z drugiej po prostu solidny film, uczciwa, rzemieślnicza robota reżysera, aktorów i ekipy odpowiadającej za kwestie techniczne. Szkoda jedynie Trenta Reznora i Atticusa Rossa, którzy podczas pracy nad muzyką do "Social Network" postawili sobie poprzeczkę zbyt wysoko i w tym roku nie udało im się jej przeskoczyć.
-
Dzięki takiemu przedstawieniu akcji "Contagion" jest w ten sposób najprawdopodobniej najbardziej realistycznym przedstawieniem globalnej epidemii, jakie zostało kiedykolwiek nakręcone.
-
Śliczne kadry cieszą przez chwilę, ale jeśli na ekranie nie ma przez dłuższy czas jakiejś wyraźnej akcji, wtedy zaczyna się przeciągłe i nieustępujące ziewanie.
-
I tak oto dostajemy film, który mógłby być dużo lepszy niż jest, ale tak się nie stało. Wystarczyłoby tylko położyć większy nacisk na wątki SF i włożyć trochę więcej serca w pisanie dialogów. Z obecnymi tutaj formułkami ciężko nawet dyskutować.
-
Jest dobry, ale zdecydowanie mógłby być jeszcze lepszy. Pomimo wyważenia przez większą część seansu, od czasu do czasu w scenariuszu zdarzają się czerstwe dialogi typu "spójrz na tych wszystkich, niczego nieświadomych ludzi" i tanie sceny mające na celu zrazić widza do postaci granej przez Jeremy'ego Ironsa.
-
Parę razy można odnieść wrażenie, że Ritchie kopiuje samego siebie, ale za chwilę cała sytuacja zostaje obrócona w żart, zupełnie jakby reżyser chciał pokazać narzekającym widzom "figę" i powiedzieć: "myśleliście, że tego nie zauważyłem?" A to się ceni.
-
"Kronikę" mimo wszystko warto obejrzeć, choćby dla samej finałowej sekwencji walki w mieście, podczas kręcenia której twórcy musieli wykazać się ponadprzeciętną pomysłowością. Z jednej strony musieli pokonać problem wykazania się odpowiednim efekciarstwem przy mocno ograniczonym budżecie, a z drugiej - problem spójności stylu przedstawienia akcji przy założonym efekciarstwie.
-
A na początku filmu myślałem jeszcze, że nie wszystko stracone. Dlaczego? Jak mało który film tego typu "Bitwa pod Wiedniem" podejmuje temat krytyki pozornej religijności, która skupia się na mało istotnych szczegółach - relikwiach, gestach i ceremoniałach. Jednak niezmiennym pozostaje fakt, że ten film to laurka od Katolików dla Katolików, coś w stylu poklepania po plecach i stwierdzenia "jesteśmy fajni".
-
Nie pozbawiony wad, ale też nie irytujący letni blockbuster z niezłymi efektami specjalnymi i całkiem fajnymi scenami akcji, który jednak dosyć szybko wylatuje z pamięci.
-
Całkiem nieźle prezentują się też projekty pojazdów obcych, które wyposażone są w dużą ilość ruchomych elementów i poruszają się "skacząc" po powierzchni morza. Głupie to, ale całkiem malowniczo wygląda.
-
Aktorzy użyczający głosów w polskiej wersji nie są źli, ale już porównując same zwiastuny łatwo zauważyć, że tłumaczenie zabija część dowcipów, a pierwotna obsada w swoich rolach sprawdzała się znacznie lepiej. Wycięcie takiej listy nazwisk: Hugh Grant, David Tennant, Brendan Gleeson, Martin Freeman, Imelda Staunton - to zwyczajne przestępstwo.
-
"Ten gruchot nadaje się jedynie do muzeum", mówi Stallone na widok rozklekotanego dwupłatowca. "Jak my wszyscy" wzdycha z lekkim uśmiechem Schwarzenegger i z wolna wychodzi z kadru. Kultowcy z lat 80. mają pełną świadomość tego, że ich czasy bezpowrotnie minęły, ale nie zamierzają przestać wspominać.
-
Wojciech Smarzowski nie nakręcił filmu przyjemnego i łatwego w odbiorze - jest on dosadny, brutalny i przejmujący. Tak jak w poprzednich przypadkach, podczas oglądania po prostu można poczuć się źle widząc, jak bardzo ta przygnębiająca wizja wydaje się być prawdziwa.
-
Opowiedziany z kamienną twarzą, absurdalny dowcip. Nie ma on może wielkich ambicji w dziedzinie wytyczania nowych ścieżek, ale jest inteligentny, przemyślany i błyskotliwy. To hołd dla gatunku i ponadfilmowe doświadczenie dla jego miłośników. Świetna zabawa nadająca się do regularnego oglądania.
-
Na "Czarnobyl" powinni wybrać się jedynie mocno wyposzczeni i bardzo zdesperowani fani gatunku. Inni widzowie wyjdą z kina z podniesionym ciśnieniem. Nie ze strachu, ale ze złości.
-
To nie wiekopomne dzieło, które będzie wspominać się za kilkadziesiąt lat w podręcznikach do historii filmu. Nie wyleczy też raka i nie zlikwiduje głodu na świecie. Jest za to zwyczajne dobry. Tylko tyle i aż tyle. I niech to będzie idealnie schematycznym podsumowanie tej całkiem schematycznej recenzji.
-
Ostatni film od DreamWorks to pochwała postępu. Całe szczęście film nie wpada jednak w pułapkę hurraoptymistycznego, stronniczego myślenia. Zauważa bowiem, że postęp również nie może być celem samym w sobie i nie wszystko co nowe jest w rzeczywistości potrzebne, a czasami nawet nie jest mądre.
-
Nakręcony przez Paula Verhoevena oryginał zostanie zapamiętany chociażby jako szczytowe osiągnięcie klasycznych efektów specjalnych. Nowa wersja to film tak przeraźliwie niepotrzebny, wtórny i miejscami nudny, że jego istnienie można spokojnie puścić w niepamięć.
-
Powiedzieć, że humor zaprezentowany w tym filmie jest niskich lotów to mało. On zarył w ziemię już dawno temu, a w chwili obecnej zajmuje się kopaniem drugiej nitki warszawskiego metra. Jest to jednak jednocześnie humor w tak przewrotny sposób błyskotliwy i "działający" na widza, że trudno nie wybuchać co chwila salwami śmiechu.
-
I nie zamierzam więcej pisać, polecając jedynie w tym miejscu wizytę w kinie. Nieczęsto zdarza się, żeby film jednocześnie "działał" na poziomie wewnętrznej spójności historii i meta-relacji obraz - widz w tak elegancki i intrygujący sposób.
-
Jest tutaj kilka niezłych scen i ze dwa fajne dialogi, ale tak naprawdę to ten sam film co część pierwsza. Więc jeśli do wyboru mam powtórzyć "jedynkę" na DVD albo płacić za bilet do kina na "dwójkę", to rozsiądę się w fotelu, podkręcę dźwięk na telewizorze i obejrzę tę bardziej szczerą, a mniej skalkulowaną wersję.
-
Jedyne, co w czwartej części "Paranormal Activity" jest przerażające, to nuda towarzysząca projekcji.
-
Jest w nim zbyt dużo fajnych pomysłów i świetnych scen, żeby mieć mu za złe konieczność niewnikania w pewne szczegóły w celu zachowania wewnętrznego spokoju.
-
Ma swoje bolączki. Pisałem niegdyś o "Hansie Klossie", że jest to film zły, ale potrzebny i cieszę się, że powstał, bo pokazuje, że ktoś próbuje kręcić u nas coś innego. O "Sępie" mógłbym napisać to samo z jedną różnicą: pomimo swoich bolączek ten film nie jest zły!
-
"Movie 43" to film, do określenia którego idealnie pasuje wyświechtane stwierdzenie: "nie pozostawi Cię obojętnym". Tym razem nie chodzi jednak o sytuację "pokochasz albo znienawidzisz". W tym przypadku albo słusznie znienawidzicie ten film od początku do końca, albo jeszcze słuszniej znienawidzicie samych siebie za to, że dobrze bawiliście się w kinie.