Piotr Czerkawski
Krytyk-
Czy przenikający kino Amerykanina pesymizm nie jest przypadkiem równie naiwny i upraszczający rzeczywistość jak programowy entuzjazm "feel-good movies"? Na szczęście dla amerykańskiego twórcy, tego typu pytania zadajemy sobie na chłodno, po filmie, podczas seansu skupiając się na komplementowaniu reżyserskiej maestrii.
-
Wywołany przez te rewelacje szok ma ograniczoną siłę oddziaływania. Trudno przecież oczekiwać, że po obejrzeniu "Czyścicieli..." widzowie wypowiedzą wojnę gigantom z Doliny Krzemowej i zaczną kasować swe internetowe konta. Film Riesewiecka i Blocka prowokuje nas jednak przynajmniej do refleksji, która może stanowić zalążek przyszłego buntu.
-
Choć trwa aż dwie i pół godziny - przez cały czas utrzymuje zawrotne tempo i nie zawiera ani jednej zbędnej sceny.
-
Dysponuje zaskakującą siłą oddziaływania.
-
Jeśli Martone coś w "Capri Revolution" naprawdę się udało, to tylko wybór pierwszoplanowej aktorki.
-
Nie wiem jak Wy, ale osobiście, gdy słyszę sformułowania w rodzaju "136-minutowy film historyczny z Australii", odbezpieczam rewolwer. Po obejrzeniu "The Nightingale" pozostało mi jednak tylko odłożyć go na bok i dołączyć do tłumu oklaskującego premierowy seans na festiwalu w Wenecji. Wbrew moim początkowym obawom, film Jennifer Kent nie ma bowiem nic wspólnego z manierycznym slow cinema. Zamiast tego, stanowi wybuchową mieszankę feministycznego westernu i angażującego emocjonalnie kina zemsty.
-
Przyzwoicie zrealizowana i zagrana komedia obyczajowa w typowo "śródziemnomorskim" stylu.
-
Podobnie jak we wspomnianym "Dzieciństwie..." Corbet udowadnia jednak, że pozostaje pierwszorzędnym stylistą, a dzięki temu - mimo wielu zastrzeżeń - jego film ogląda się całkiem nieźle. Może więc przyszedł czas, by powściągnąć ego i do następnego projektu zatrudnić porządnego scenarzystę?
-
Nie mam pojęcia, czy aktywność twórcza przybiera w życiu Schnabla równie dramatyczny wymiar jak u jego bohatera. "At Eternity's..." udowadnia jednak, że od czasu do czasu zdarza mu się osiągać równie satysfakcjonujące rezultaty.
-
Tajemnica sukcesu "The Quietude" polega na tym, że towarzysząca bohaterkom ekscytacja wolnością łatwo udziela się również widzowi.
-
Wszystko to sprawia, że wskazywane przez reżysera w wywiadach inspiracje "Gomorrą" Matteo Garrone zakrawają na ponury żart. Oglądając film Włocha, wierzyliśmy, że doświadczył on przedstawionego piekła na własnej skórze. W przypadku Oelhoffena możemy być tymczasem pewni, że co najwyżej widział je kiedyś w telewizyjnych wiadomościach.
-
Trzeba przyznać, że bracia dotrzymali słowa, a "The Ballad..." to rzeczywiście zbiór luźno powiązanych ze sobą historii, których akcja toczy się na Dzikim Zachodzie. Jak można było się spodziewać, Coenowie potraktowali jednak gatunkowe schematy z właściwą sobie przewrotnością.
-
Podstawowy kłopot z filmem Dupontela polega na tym, że opowieść o płynności ról społecznych i nieustannym przybieraniu nowych póz sama nie posiada wyrazistej tożsamości. "Do zobaczenia..." próbuje być jednocześnie dramatem o bezsensie wojny, łotrzykowską powiastką o dwóch spryciarzach i podnoszącym na duchu studium wielkiej przyjaźni. Ostatecznie okazuje się jednak nieskładnym miszmaszem, który nie sprawia satysfakcji na żadnym z wymienionych pól.
-
Wszystko to byłoby jeszcze do wybaczenia, gdyby Gilliam potrafił olśnić nas nowym spojrzeniem na - wyeksploatowaną do cna przez popkulturę - postać Don Kichota. Niestety, nic z tych rzeczy.
-
W ujęciu Barbiera "Obietnica" okazuje się przede wszystkim zaskakująco złożoną opowieścią o relacji matki i syna. Z tego względu, wchodzący na polskie ekrany w niefortunnym terminie i bez specjalnego rozgłosu francuski film może okazać się jedną z największych niespodzianek obecnego sezonu.
-
Przypadek "Na plaży Chesil" przypomina o fundamentalnej różnicy dzielącej materię literacką od filmowej. Gdy to, co na kartach powieści pozostaje subtelne i niedookreślone, na ekranie ulega skonkretyzowaniu, często zamienia się w irytujący banał.
-
Im bliżej końca filmu, tym skłonność Denis do narracyjnych eksperymentów staje się większa, a apogeum osiąga w niecodziennym finale. Trudno o lepszy dowód na to, że "Isabelle..." to film zrodzony ze szczerych intencji, a jego twórczyni dawno już osiągnęła poziom wyzwolenia, do którego aspiruje tytułowa bohaterka.
-
Sukces filmu to z pewnością zasługa Binoche, która wciela się w - jednocześnie irytującą i pełną wdzięku - bohaterkę błądzącą w poszukiwaniu dojrzałej miłości. W jeszcze większym stopniu "Isabelle..." stanowi triumf reżyserki Claire Denis.
-
Jedno wielkie pasmo zmarnowanych szans.
-
Widz bardzo przychylnie nastawiony do "Paryża..." mógłby na upartego dostrzec w filmie opowieść o dojrzewaniu do wolności będącej jednocześnie szansą i zobowiązaniem. Wszystko to nie wykracza jednak na ekranie ponad poziom ładnie brzmiących hasełek charakterystycznych dla kawiarnianego egzystencjalizmu. Zamiast smacznego koktajlu, wyszła tym razem zwykła lura.
-
Zamienia się w hołd nie tylko dla Waszyńskiego, lecz także samej sztuki filmowej. Nie bez powodu Jean - Luc Godard określił przecież kino mianem "najpiękniejszego oszustwa świata".
-
Ma wszystko, czego trzeba by przyprawić widzów o szybsze bicie serca. Francuskiemu reżyserowi doskonale udała się sztuka łączenia delikatnego sentymentalizmu i rozsadzającej ekran, buntowniczej energii.
-
Szansa na ciekawe kino obyczajowe została zmarnowana, bo reżyser bardziej niż bohaterami wydaje się zainteresowany cyzelowaniem kunsztownej formy.
-
Znakomita "Śmierć Stalina" przypomina wariację na temat kultowego skeczu Monty Pythona pod tytułem "Słynne historyczne zgony". Skojarzenia z twórczością brytyjskiej grupy wzmacnia fakt, że w jednej z głównych ról, radzieckiego ministra spraw zagranicznych Mołotowa, oglądamy Michaela Palina. Duch Pythonów unosi się jednak przede wszystkim nad przenikającym film Armando Iannucciego humorem, który stanowi perfekcyjną syntezę dosadności i wyrafinowania.
-
Towarzyszący ostatecznemu rozwiązaniu zagadki niedosyt intelektualny w pełni rekompensują jednak gwarantowane przez "Dziewczynę..." emocje. Trudno bowiem o lepszy komplement dla filmu sytuującego się na pograniczu kryminału i thrillera niż ciarki, które przechodzą nam po plecach w kilku kulminacyjnych momentach seansu.
-
Anderson po raz kolejny udowadnia, że dysponuje unikatową wyobraźnią i potrafi pomysłowo inscenizować wizualne gagi.
-
Niedostatki "Twarzy" wychodzą na jaw tym bardziej, gdy zestawi się ją ze znakomitym "Body/Ciało". W tamtym filmie Szumowska udowodniła, że potrafi zaludnić ekranowy świat pełnokrwistymi bohaterami, którzy na naszych oczach ulegają nieoczekiwanej ewolucji.
-
Niezależnie od tego, że artystyczna wypowiedź Sali przybiera często manieryczny ton, warto wsłuchać się w jej treść.
-
Nawet jeśli Byunowi Sung-hyunowi nie starcza odwagi, by w konwencji sztubackiego wygłupu utrzymać cały film, warto zapamiętać to nazwisko. Mimo wszystkich swych niedoskonałości "Bezlitosny" zakwalifikował się na festiwal w Cannes, gdzie został zaprezentowany w sekcji analogicznej do nowohoryzontowego "Nocnego szaleństwa".
-
Metafizyka bez pretensjonalności. Narodziny nowego talentu.
-
Wyłaniający się z "Happy End" obraz klęski wybitnego reżysera zaskakuje, ale ma też w sobie coś głęboko poruszającego.
-
Van Leeuw robi w swoich filmach wszystko, by pozornie egzotyczne i niedotyczące nas konflikty odsłoniły cały swój upiorny uniwersalizm. Dzięki zastosowaniu tej strategii "W czterech ścianach życia" okazuje się dziełem tak samo wstrząsającym jak pamiętni "Ostatni w Aleppo".
-
Być może "Bliskość" prowokuje tak wielki dyskomfort, gdyż okazuje się filmem znacznie bardziej uniwersalnym, niż mogłoby się wydawać. Przedstawione przez Bałagowa konflikty na tle etnicznym i klasowym stanowią dziś problem niemal całej Europy. Na tym tle reprezentowana przez Ilę niezależność myślenia okazuje się wartością tym bardziej godną naszego szacunku.
-
Decydujące o tożsamości "Kształtu wody" połączenie iście dziecięcej naiwności z ideową żarliwością tylko pozornie sprawia wrażenie paradoksalnego. Wspólnym mianownikiem tych dwóch postaw jest radosny anarchizm, przekonanie, że zastany porządek nie został nam dany raz na zawsze i może podlegać ewolucji. Trudno nie przyklasnąć tego rodzaju entuzjazmowi, zwłaszcza jeśli jedyną rewolucją, jaką rozpętują ostatecznie bohaterowie "Kształtu wody", okazuje się rewolucja miłości.
-
Mimo wszystko, na tle mizernej oferty polskich dystrybutorów dla widzów w wieku 9-12 lat, "Niewidzialny..." i tak wyróżnia się całkiem korzystnie. Jeśli zatem sami należycie do grupy docelowej lub rozważacie wyjście do kina z dzieckiem bądź młodszym rodzeństwem, do poniższej oceny śmiało możecie dorzucić jedną gwiazdkę.
-
Największe mistrzostwo "Phantom Thread" polega na tym, że podczas seansu możemy odczuć jego obecność także na własnej skórze.