-
Prowadząc rozmowy o najnowszym dziele Dumały, często stawiałem się w roli jego obrońcy. Jest to bowiem propozycja odważna, poniekąd drapieżna w podejściu do konwenansów. Fin del Mundo? jest wręcz antytezą podręcznikowego przykładu.
-
-
Jedną z najczęściej powtarzanych przez archeologa fraz jest: That belongs in a museum. I mam wrażenie, że podobnie jest z samą serią - cudownie zobaczyć ją w odnowionej wersji, ale jednocześnie ze świadomością, że jest to tylko pojedynczy zew przeszłości, stylistycznej i narracyjnej.
-
Nie sposób jednak nie cenić Kobiety na dachu, bo rzadko kiedy rodzima kinematografia pozwala sobie na stworzenie tak wielkiego tour de force aktorskiego, komentując przy tym rzeczywistość społeczną. To prawdziwy spektakl Doroty Pomykały, wydarzenie godne największych laurów.
-
Podróżuje po świecie sygnalizując wielkie talenty zza i sprzed kamery. Być może stężenie ryzyka przełożyło się także na sam końcowy rezultat, mamy bowiem do czynienia z arcydziełem. I ten ostatni epitet stosuje z całą pewnością, to nie tylko kino w drodze po wolność, ale także w drodze po pełne spełnienie.
-
Pozostają tylko sny o wielkim dziele i klisze, w końcu - parafrazując hit śpiewany przez Olafa Lubaszenkę w filmie - "zdarta płyta gra/zapomniany dawno film".
-
Najlepszy rodzimy film wojenny od lat, a jak na tak popularny wśród osób tworzących w naszym kraju gatunek, to pewien sukces.
-
Nie potrafię jednak jednej rzeczy "Apokawixie" wybaczyć. Po raz pierwszy, raz w Gdyni, a ostatnio powtarzając film w kinie, tak dosadnie zrozumiałem, że mój okres licealny jest już daleko za mną. A co za tym idzie odczułem pewną tęsknotę - za niewinnością, pierwszymi zakochaniami, zabawą, rozmowami, brakiem zobowiązań, nieświadomością goniących terminów w pracy.
-
Finalnie drugi sezon After life to spore rozczarowanie, nie tyle poziomem, co okropną wtórnością. Odczucia związane z i tak wydłużającym się seansem mogę przyrównać do tegorocznego prowadzenia Złotych Globów przez wielbionego w tej roli komika - niby wszystko jest na miejscu, podane w sposób dobrze nam znany, ale mamy poczucie, że coś się już zmieniło i nie potrafimy chłonąć tego w ten sam sposób.
-
To przeżycie odświeżające, bo choć nie tak ekscytujące jak w przypadku filmu Prus, pokazujące, że dążenie do obiektywizmu reżyserskiego jest w filmach dokumentalnych możliwe.
-
Chciałbym bardziej pokochać Ptaki nocy, podobnie zresztą jak pozostałe dzieła nowego, wyzbytego z dziedzictwa Snydera DC: Wanowskiego Aquamana i Sandbergowskiego Shazama!. Niestety, niedociągnięcia narracyjno-formalne, brak stylistycznej konsekwencji i zatracenie się w chaosie powodują, że opowieść o Harley Quinn ulatuje parę minut po seansie.
-
Dopóki Donato Carrisi pozostanie uwięziony w labiryncie własnych zwrotów akcji, dopóty nie będzie w stanie stworzyć w pełni spełnionego dzieła filmowego, łasząc się na niezrozumiałe rozwiązania fabularne. Jednak mimo tego, że nie ze wszystkimi rozwiązaniami się zgadzam, trudno nie odmówić W labiryncie pewnej gatunkowej świeżości formalnej.
-
To smutny list do kochanego miasta. John Talbot ustami swojego przyjaciela mówi, że "nienawidzić można tylko to co się niegdyś pokochało". Reżyser, bez wątpienia nadal kocha San Francisco, nie może jednak znieść tego co się w nim dzieje - a teraz, z perspektywy roku od Amerykańskiej premiery na festiwalu Sundance, trudno oprzeć się wrażeniu, że niczym prorok z początku filmu, twórca krytykowany za dramatyzowanie, stworzył dzieło nad wyraz profetyczne.
-
Film reklamowany jako "najsmutniejsza komedia roku", to prawdopodobnie największe filmowe odkrycie roku.
-
Bardziej jednak od kłamstw, boli prawda - pustka pozostawiona po oscarowych nominacjach. Pustka niezasłużona, bo Wang tworzy bardzo prywatny obraz odkrywający jej rodzinny mikrokosmos, jednocześnie pozwalając widzom na ich własne spojrzenie w bardzo pusty świat śmiertelnej samotności.
-
Gdy wybrzmiewają ostatnie nuty opowieści, nie chcemy wychodzić z sali. Chcemy jeszcze raz wrócić do magicznego świata nostalgii Bedosa, do reanimowania przeszłości magią kina.
-
Jednak sam Norton niczym jego bohater, jest małym elementem w wielkim schemacie metropolii i ichniejszych układów. To ratuje reżysera i aktora, bowiem historia, jej polityczne zaangażowanie, świetne role Gugu Mbathy-Raw i Bobby'ego Cannavale, czy wreszcie Nowy Jork - bronią się na ekranie same.
-
Oglądając ponownie, po paru latach przerwy od wiecznego zapętlania go na swojej nagrywarce cyfrowej, "Autor widmo" wyklarował mi się jako najlepszy film gatunkowy Romana Polańskiego. To czysty thriller, z mrocznym klimatem potęgowanym atmosferą wyspy, znakomicie rozpisanymi postaciami i zwrotami akcji.
-
Czy Last Christmas było komukolwiek potrzebne? Tak, bo wreszcie amerykańskie kino przypomniało, że filmy świąteczne nie muszą tylko wzruszać - mogą po prostu sprawiać nam wiele radości, której tak bardzo w tym okresie potrzebujemy.
-
To film w pełni gospodarujący zapotrzebowanie kina państw nadbałtyckich na "technocore". Jednocześnie trudno nie czuć żalu, że film ten nie powstał w Polsce - przecież nie trudno wyobrazić sobie Ewelinę, świętującą otwarcie warszawskiej Piekarni i marzącą o wyjeździe do Stanów na koncert Prodigy, czy Morodera. Absurdu, patriarchatu i smutku u nas przecież dostatek. Tylko odwagi na takie kino brak.
-
Jawi się jako dzieło niespełnione, choć wychodzące ze szczerej potrzeby ukazania bliskiej sercu twórców postaci. Ale cóż, parafrazując najbardziej uznany film Węgra, We'll always have "Casablanca".
-
Szkoda historii Chady na ten film. Szkoda genialnego Piotra Witkowskiego, który jest tu - i chciałbym by w natłoku krytyki to wybrzmiało - prawdziwym objawieniem. Szkoda rapu ulicznego, którego "Proceder" nieudolnie próbuje być manifestem. Szkoda "Euro" Stiglitza na zmarginalizowanie do średnio wyszukanego akcentu humorystycznego. Wreszcie szkoda, tak po prostu - bo widać, że było serce, zabrakło chyba czasu i siły.
-
Ku mojemu zdziwieniu, debiut reżyserski duetu Kotevska/Stefanov okazał się być czymś znacznie więcej, pięknym, moralizatorskim traktatem o tym jak przemijamy wraz z naturą i jak ważne jest życie w sposób godny i uczciwy.
-
Wychodząc z kina po raz pierwszy poczułem się staro. Patrząc na rzekomo "moje pokolenie" nie potrafiłem się w nim odnaleźć. Wizja społeczności pranków, potencji finansowej, szastania emocjami i pustymi frazesami, nijak miała się do tego z czym miałem do czynienia na co dzień.
-
Choć Kośmicki założenie miał szlachetne, nie wszystko tu wyszło.
-
Dobitnie potwierdził, że produkcje oparte na technologii 3D, aktorstwie Willa Smitha i innych nowinkach technologicznych stają się reliktem przeszłości. I miejmy nadzieję, że amerykańscy producenci zaczną mieć tego świadomość, bo fani kina akcji zasługują na coś znacznie lepszego.
-
Scorsese, mimo że jego film momentami przypomina niskobudżetową produkcję, zawsze staje po stronie chrześcijaństwa w człowieku, nie w instytucji.
-
Czasem kadry będą uzupełnione introspektywną narracją, odkrywającą uczucia bohatera, czasem natomiast będą opierały się na prostych, wizualnych kontrastach. Hevia imponuje jednak samodyscypliną, ani razu nie wytracając tempa narracji, a także - mimo sporej dygresyjności całej produkcji - nie gubi tego, co w jego opowieści najważniejsze: portretu zgubionego w realiach współczesnego świata 30-latka.
-
Finalnie z filmu wychodzi się, będąc pozbawionym godności, zażenowanym i piekielnie zmęczonym. Bowiem film nie dość, że operuje grubiańskim humorem, a gra aktorska opiera się na samych nieznośnych szarżach, jest o niebo za długi - dwie godziny przy tak nieświadomej swojej tożsamości historii jest metrażem iście wyniszczającym wewnętrznie.
-
Emocjonalna szczerość i zawahanie dramaturgiczne czynią jej ostatni film wybitnym. W końcu najlepsze portrety to nie te, które spełniają wszystkie akademickie wymagania i odznaczają się perfekcją techniczną, a te, w których widać włożone serce i uczucie. A taki właśnie jest Portret kobiety w ogniu.
-
Finalnie Solid Gold okazał się być najbardziej męczącym i bezcelowym seansem całego Festiwalu. Bo to film, który nie wie do końca co chce widzowi przekazać, nie potrafi określić własnej tożsamości, a także prowadzi donikąd, pozostawiając nas z poczuciem zmarnowanych dwóch i pół godziny.
-
Kino trudne, fascynujące, nie do końca spełnione, a przy tym subtelne jak tytuł ostatniego arcydzieła Anne - "Homocide". Ale jeśli pociągają Was produkcje maksymalnie cielesne, zachwycające się nagością osnutą neonami, wypełnione znakomitą muzyką ze skraju techno, to nie znajdziecie bardziej odpowiedniej propozycji w ostatnich latach.
-
Ikar niespodziewanie okazał się tytułem profetycznym. Tak samo jak zaskakująco udało mu się wznieść i na wyciągnięcie ręki zbliżyć do biograficznego ideału, tak samo nagle boleśnie upada.
-
Gdy kontrastujemy ją z innymi, patriotycznymi martyrologiami wojennymi goszczącymi na polskich ekranach - "Legiony" są jedną z niewielu, jeśli nie jedyną, w pełni spełnioną produkcją gatunkową. Gdy jednak spróbujemy spojrzeć na film holistycznie, z perspektywy ogólnoświatowego rynku filmowego, odnosi się nieodparte wrażenie, że to film po prostu przeciętny, przydługi i wtórny.
-
Po wyjściu z kina z trudem mogłem złapać oddech. Nie dlatego, że był to film niezwykle trudny w odbiorze, ale dlatego, że łączył dokumentacje przemocy i patologii z ładunkiem emocjonalnym, powodując, że włożyliśmy w ten seans całe swoje serce, licząc na poprawę życia Oli.
-
Czym prędzej włączcie telefon, kupcie bilety i idźcie do kina. Bo szansa na obejrzenie tak dobrej polskiej komedii zdarza się równie rzadko, co zaćmienie księżyca znane z oryginału.
-
Film nie do końca spełniony, który jednak w nietuzinkowy sposób domyka historię Klubu Frajerów. Jeśli podobała wam się pierwsza część, to pójdźcie do kina - przecież obiecywaliście, że jeśli To wróci do Derry, to i wy pojawicie się znów, przynajmniej po to, by je pokonać. A może i po to by samemu rozliczyć się z demonami dzieciństwa?