-
Tak jak "Obywatel Jones" przypominał o wciąż słabo zakorzenionym w światowej pamięci Hołodomorze, tak międzynarodową stawką "Zielonej granicy" jest przecież wykrzyczenie: nie tylko Lampedusa! Jeśli chodzi o polityczne rażenie, to może najważniejszy polski film ostatnich lat.
-
Bo "Bestie" to w gruncie rzeczy film o zmierzchu patriarchatu, który niszczy się sam: alkoholem, niezdolnością do negocjacji, zgubną obsesją dominacji. Wchodząca w jego miejsce kobieca wrażliwość związana jest z innym sposobem spędzania czasu, rozwiązywania konfliktów, wreszcie - umiejętnością przebaczania. Ogromnie trudną, ale - aby przerwać spiralę przemocy - konieczną.
-
Obraz pełen szacunku, ale nie lukrujący rzeczywistości. Przede wszystkim zaś nieskażony medialną sensacją i w tym sensie dający odpór politycznej nagonce.
-
Bo piękno leży w różnorodności, a cenić ją musimy się wiecznie uczyć.
-
W końcu - jak wyglądała jej relacja z córką i z wnuczką, Riley Keough? Tego się nie dowiemy, bo Copollę interesują bardziej kreacje i powłóczyste spojrzenia nieszczęśliwej królowej. Ale taka Priscilla zwyczajnie nie nadaje się na heroinę filmu - szczególnie tak długiego.
-
Ostatecznie hotel, gdzie brudny pieniądz miesza się z old money, gdzie gówniane zachcianki markizy mają najwyższy priorytet, a czeską rodzinę upycha się po kantorkach, tuż obok polskiego hydraulika, zamiast "The Palace", równie dobrze mógłby nazywać się "Europa".
-
-
Tak jak w poprzednich filmach, interesuje ją bardziej eksces niż normalizowanie, raczej queer niż straight, pytania, nie odpowiedzi. Stąd zagadka sióstr Gibbons ostatecznie nie zostanie rozwiązana, a widz pozostawiony jedynie z kilkoma wskazówkami. Ma to swój urok, ale i swoją cenę. Warto ją chyba było zapłacić.
-
Mimo kilku lepszych scen, "The Son" - podobnie jak "Mój piękny syn", z którym obraz Zellera pod pewnymi względami może się zrymować - ociera się o kicz. Sądząc po reakcjach publiczności, może nawet mu to popłaci - ale nikt mnie nie przekona, że to arcydzieło.
-
W "In viaggio" nie spadnie Franciszkowi włos z głowy także w sprawie szumnie krytykowanej postawy wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. Słyszymy, jak potępia każdą wojnę i jak twierdzi, że musimy się zjednoczyć albo przestaniemy istnieć.
-
Wizualne orgie robią wrażenie, ale przysłaniają emocjonalną więź z filmem, którym łatwo się zachwycić, ale ostatecznie, kochani, trudno się nim przejąć.
-
Ppowiada tak naprawdę nie tylko o pierwszej miłości, ale przede wszystkim o prawie do historii, kultury, tradycji, którego nie można nikomu odmawiać.
-
"Pechowi szczęściarze" z wdziękiem aktualizują legendę o Robin Hoodzie i jego Wesołej Kompanii, tradycyjnie związanej z buntem przeciwko niesprawiedliwej władzy.
-
U Rasoulofa krótko jednak nie będzie - bite dwie i pół godziny i pod koniec niestety już to czuć. Może dlatego, że ostatni epizod, spinający film rodzajem klamry, udał się najmniej. Miał on chyba wpuścić do filmu trochę światła, ale po tym, co zobaczyliśmy wcześniej, nie ma na to żadnych szans.
-
W długim, dwugodzinnym utworze - angażującym nas ze zmiennym szczęściem - to właśnie relacja otoczonego nimbem geniuszu uzdrowiciela z asystentem Františkiem okazuje się najbardziej wciągająca i przewrotna. Posępna aura filmu przejaśnia się właśnie wtedy, kiedy wybucha ich uczucie, ale o sielance nie ma mowy.
-
Jak na twórczynię, która swoimi pierwszymi filmami w rodzaju "The Gold Diggers" czy "Orlando" zdefiniowała kino feministyczne, "The Roads Not Taken" to dzieło pozbawione pazura, uładzone i dość konwencjonalne.
-
Chaos, grafomania i - co najgorsze - nuda. Jedno, co może w nim imponować, to odwaga, z jaką Ferrara przestał liczyć się z jakimikolwiek konwencjami i oczekiwaniami widzów. Prowadzi ona jednak tylko do tego, że mówi już tylko do samego siebie.
-
Burstein stworzyła bardzo życzliwy portret - dopuszcza do głosy tylko tych, którzy grają z nią w jednej drużynie. Nic dziwnego, zdobywanie zaufania w celu ośmieszenia swego bohatera byłoby zwyczajnie nieetyczne. Jeżeli jednak czegoś tu brakuje, to większej dociekliwości - niewiele na przykład dowiemy się o talentach politycznych bohaterki.
-
Ten brak konsekwencji zbija z tropu i sprawia, że zamiast śledzić opowieść, zastanawiamy się, jak to czy tamto zostało zrobione lub zagrane. Przez to - i mam tak z każdym filmem Garrone - choć doceniam maestrię, nie wchodzę w jego świat kompletnie.
-
Jest na tyle otwarty, że każdy może poukładać po swojemu zapętlone wydarzenia, pogubiony czas i zwielokrotnionych bohaterów, których reżyser nieustannie przekształca w inne byty. Albo w niebyty.
-
Czysta, niczym nieograniczona fantazja twórców pozwoliła wyczarować tutaj cuda: prowadzenie na smyczy nóg ojca, gang butch wróżek czy pływanie na chrupkach... Bez względu na wiek, trudno nie ulec tym czarodziejskim sztuczkom. Lecz przy całej - jak to zwykle u Pixara - nieprawdopodobnej widowiskowości, film nie traci psychologicznej wiarygodności.
-
Wywołując sensację w Sudance i na Hot Docs w Toronto, znajdzie się zapewne wśród dokumentalnych faworytów do Oscara. Jego stawka jest jednak wyższa - to życie prześladowanych za inność, niewinnych ludzi.
-
Doprawdy trudno stwierdzić, dlaczego tak przeciętny film wybrano na otwarcie tegorocznego Berlinale.
-
Brakuje tu miejsca na spotkanie, mediację, odmienne punkty widzenia. "Tommaso" jest zafiksowany na własnym punkcie - to film z jednym bohaterem, jedną narracją, jednym ego. I nie chodzi nawet o to, że to perspektywa wybitnie męska, ale że duszna i płaska.
-
Nic dziwnego, że Monos obsypano deszczem nagród - od Sundance po Buenos Aires, reprezentować ma też Kolumbię w potyczkach oscarowych. Imponująca jest tu przede wszystkim umiejętność stworzenia świata zupełnie przez widza nierozpoznanego, radykalnie obcego, w którego regułach stopniowo musi się zorientować.
-
Ostrzegam, może się przyśnić w nocy i będzie to sen iście piekielny. Ale czy właśnie koszmarem historii nie były czasy rządów totalitarnych?
-
Jest dziełem hiperalmodóvarowskim, pełnym ikonograficznych zapożyczeń z jego wcześniejszej twórczości. Almodóvar tworzy dziś raczej historię kina niż filmy.
-
Brakuje bohatera z krwi i kości, jest tylko fajny dzieciak, który dojrzewając i szkoląc talent, traci jednak wszelkie właściwości. Brakuje problemu, mięsa, energii, która kipiała choćby w niedoścignionym "Billym Elliocie", gdzie balet był - w sensie społecznym, klasowym, genderowym - buntem przeciwko zarzynanej właśnie przez thatcheryzm robotniczej rzeczywistości.
-
Jest filmem niezwykle smutnym. I chyba właśnie ten paradoks ratuje go przed banałem, pozwalając mu wyrosnąć nieco ponad średnią tak zwanych "coming-of-age movies" - dość skonwencjonalizowanych obrazów nieuchronnego wchodzenia młodego bohatera w dorosłość.
-
Wewnętrzna energia centralnego trójkąta opowieści przestaje działać - wytraca się, zamiast wzrastać. Zamiast iskier czuć papier. Rzutuje to na odbiór całego misternie skonstruowanego filmu: z początku intrygującego, a jednak w finale pozostawiającego uczucie pewnego zawodu.
-
Po osadzonym w latach 70. "Czarnym bractwie", "Skin" ogląda się trochę jak jego kontynuację, ukazującą dzisiejszych spadkobierców tej samej ideologii - wydawałoby się, dawno już skompromitowanej. Reżyser filmu, Izraelczyk pracujący w Stanach, potomek ocalałych z Holokaustu, pokazuje jak znów podnosi ona swój ohydny łeb. Dlatego pewne historie trzeba opowiadać ciągle na nowo, i dlatego "Skin" jest filmem potrzebnym.
-
Na pewno w kręgu bywalców festiwali i zwolenników radykalnego arthouse'u film znajdzie swoich miłośników. Pokazał to jego pozytywny odbiór po światowej premierze na Berlinale, gdzie reżysera nagrodzono wcześniej już dwukrotnie. Mi jednak przyjęcie przez Xiaoshuaia wizji życia jako nieustannej męczarni wydaje się zbyt łatwe. I co gorsze, mało wynagradzające odbiorczo.
-
Ale Jeżeli "La paranza dei bambini" ogląda się z wypiekami na twarzy, to dzięki unikaniu interwencyjnego zadęcia, potępiania czy roztkliwiania się nad losem "wykluczonych". Dość drastyczny przecież film zyskuje w ten sposób pewną lekkość i urodę, wyjętą jakby z popularnych we Włoszech teledysków neapolitańskiego muzyka Liberato.
-
Choć "Kız Kardeşler" to dopiero jego trzeci film, na pewno umocni jego pozycję wśród autorów światowego kina, bo każde jego dzieło, wzorem mistrza Ceylana, swoją wagą i rozmachem przypomina bardziej powieść niż współczesny film.
-
Teona Strugar Mitevska ma oko do tego rodzaju absurdów i sprzeczności. Choć jej najnowszy film wydaje się nieco zabałaganiony zbędnymi niekiedy postaciami oraz metaforami, ostatecznie udaje się wybrzmieć jego feministycznemu, reformatorskiemu przesłaniu.